środa, 27 stycznia 2016

Brownie z Bailey'em i twistem sernikowym/ Bailey's brownie with a cheesecake twist

Zobaczyłam ten przepis całe miesiące temu, na samym początku mej przygody z Pinterestem i blogiem kulinarno-literackim i nie mogłam przestać o nim myśleć. Jest w tym ciastku coś niezwykłego. Niby czekoladowe, zwykłe brownie, takie jak powinno być, mokre w środku, przyjemnie niewyrośnięte i spędzające sen z powiek wszystkim gospodyniom niepewnym czy to w środku to zakalec, czy nie zakalec (nie, to nie jest zakalec, to jest brownie:P) ale od początku dosmaczone jest likierem o charakterystycznym, irlandzkim smaku. Do tego i cienka warstewka sernikowa z kremowego serka, w której również jest ten likier. I jakby tego było mało - fantastyczny lukier zrobiony głównie z tego likieru. Czego tu nie lubić? Czekolada i alkohol, alkohol i czekolada. Połączenie wspaniałe, ale dzięki temu, że ten alkohol występuje w niezbyt dużej ilości i na dodatek w postaci słodkiej, oszczędzony nam jest gorzki jego smak. Za to słodkiej, alkoholizującej rozkoszy jest aż nadto:)
Idealne ciasto post-karnawałowe, pre-tłusto czwartkowe. Tak, by się przygotować na dzień pożerania pączków, przy tym jakimś cudem nie zamula, sprawiając, że sięgamy po kolejne kawałki praktycznie nie mogąc przestać.

Jak w przypadku wszystkich innych brownie - nie jest wysokie. Nie jest wyrośnięte i nie jest i nigdy nie będzie puszystym murzynkiem. Jest za to przeraźliwie smaczne i uzależniające, o cudownym smaku likieru i czekolady. Sernika prawie w nim nie czuć, bo jest go tylko tyle, by dorobić śliczny, jasny dodatek i podkład dla likieru. Ale to tym lepiej. Ten niewielki twist serowy tylko podbija nam słodki alkoholiczno-kremowy smak tego dodatku.

Nie ma więc co dłużej deliberować, jeśli macie w domu czekoladę i chociaż pół ocalałej szklanki likieru Baileys, oraz jakąś godzinę na poświęcenie dla szaleństwa kuchennego, zakasujemy rękawy i lecimy z tym koksem:
Przepis wzięty stąd. Modyfikowany pod względem ilości składników.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


 Składniki:

Na sernikowy twist: 
90 gramów serka kremowego (bez soli!) w temperaturze pokojowej
2 łyżki masła w temperaturze pokojowej
1/4 szklanki cukru
1 jajko
1 łyżka mąki
2 łyżki likieru Baileys

Na brownie:
2 czekolady gorzkie połamane w kawałki
3 łyżki masła w temperaturze pokojowej
1/2 szklanki cukru
2 jajka
1/2 szklanki mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii

Na lukier:
2 łyżki likieru Baileys
8 łyżek cukru pudru


Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.

Blaszkę prostokątną wykładamy papierem do pieczenia.

Przystępujemy do zrobienia twistu sernikowego.

W misce od miksera ubijamy serek kremowy i masło, aż przybiorą formę puszystej masy.

Dosypujemy cukier i dorzucamy jajko, miksujemy aż się wszystko połączy.

Dosypujemy mąkę, dolewamy likier Baileys i raz jeszcze ubijamy. Gotowy sernikowy twist odstawiamy na bok.

Robimy masę brownie.

Czekoladę i masło topimy w kąpieli wodnej, aż będą płynne. Nieco studzimy.

W osobnej misce miksujemy razem cukier i jajka aż zgęstnieją nieco, tak około 2 minut.

Do masy dodajemy mąkę i proszek do pieczenia. Dolewamy czekoladę z masłem i ekstrakt waniliowy. Wszystko razem starannie miksujemy.

3/4 powstałej masy brownie przekładamy na wyścieloną papierem blaszkę.

Następnie na nią wylewamy masę sernikową, rozprowadzając ją po całej powierzchni masy brownie, pozwalając spływać po bokach itp.

Na wierzch masy sernikowej wykładamy ciapy pozostałej masy czekoladowej tak by znalazły się na całej powierzchni ciasta. Używając do tego celu łyżki lub końcówki noża, robimy dekoracyjne wzorki z masy sernikowej i ciapek brownie na jej powierzchni, dążąc do uzyskania marmurkowego wzoru na powierzchni i przeniknięcia sernika do środka brownie.

Wkładamy ciasto do piekarnika i pieczemy około 25 minut. Po wyjęciu na ciapkach brownie powinna być widoczna charakterystyczna skorupka, a masa sernikowa powinna być upieczona. Pozwalamy mu ostygnąć.

Robimy lukier.

Mieszamy likier z cukrem w osobnej miseczce, żonglując ilością cukru i likieru w zależności od tego ile chcemy go otrzymać i jak gęsty. Wylewamy go na jeszcze ciepłe brownie, rozprowadzając starannie po całej powierzchni. Zostawiamy by stężał na conajmniej 15 minut.

Kroimy w kwadraty i możemy podawać.

Smacznego:)






Ingredients:

For a cheesecake twist:
90g cream cheese, room temperature
2 tbspns butter, room temperature
1/4 cup of sugar
1 egg
1 tbspn of flour
2 tbspns of Bailey's Irish Cream

Brownie:
170g baking chocolate
3 tbsps unsalted butter, room temperature
½  cup sugar
2 eggs
½  cup all purpose flour
½  tsp baking powder
¼  tsp salt
2 tsps vanilla extract


For a Bailey's glaze:
2 tbspns Bailey's Irish Cream 
8 tbspns caster sugar


The making of:

Preheat the oven to 350°F.

Put a sheet of baking paper on your baking pan.

First we're making a cheesecake twist. Using electric mixer, beat cream cheese and butter in medium bowl until light and fluffy. 

Gradually add sugar and a egg and beat until well blended.

Mix in flour and Irish Cream. Set mixture aside.

Now we're making brownie. Stir baking chocolate and butter in heavy small saucepan over low heat until smooth. Cool slightly. 

Using electric mixer, beat sugar and eggs in large bowl until slightly thickened, about 2 minutes.  

Mix in flour, baking powder and salt. Mix in chocolate mixture and extract.

Spread 3/4 of chocolate batter in prepared pan.

Spread cream cheese mixture over chocolate batter, allowing it to cover the chocolate completelly.

Spoon remaining chocolate batter over top of cream cheese mixture. Using tip of knife or a spoon, gently swirl through batter, forming marble design.

Bake brownie about 25-30 minutes. Chocolate batter on the top should have a visible crispy cover, and a cheesecake twist should be baked. Let it cool.

Finally, we're making a glaze. Combine powdered sugar and Irish cream. While still warm, glaze over brownie. Let sit for 15 minutes.

Cut in squares and serve.

Eat plenty:)

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Ananasowy torcik z galaretki/Pineapple upside-down no-bake cheescake jelly mold

Gdy zbliżają się urodziny ważnej dla nas osoby, wszyscy jak jeden mąż dostajemy kota. Nie chodzi o to, że trzeba doprowadzić chatę do błysku, bo przyjdzie parę krytycznie nastawionych osób, które chętnie wyczają odrobinę kurzu na blacie i będą potem ci to wypominać (na przykład), zaprosić ich tak by się nie gryźli w dniu solenizanta o jakieś zadawnione przewiny, jak to Polacy mają w tradycji przy wspólnym stole, a raczej o to, by solenizant był szczęśliwy.
Kwestia prezentów i dobrania czegoś pod bohatera danego dnia, to pikuś. Znasz kogoś, kochasz/lubisz, odruchowo wiesz, co by chciał, a co najmniej czego by nie chciał na pewno. Ale jeśli nie kupujesz wszelkich uciech dla żołądka z okazji urodzin w cukierni, wymyślnych mas cukrowych, tortów z figurkami i tak dalej, które ci na dodatek przywiozą do domu - to zabawa z tortem lub co najmniej ciastem zaczyna się już co najmniej tydzień przed urodzinami.
Jeszcze pół biedy z dorosłym. Taki zje co mu dadzą, bo rodzina z dawna się orientuje, że nie znosi czekolady, ale przepada za karpatką. Ale co zrobić z dzieckiem, któremu smakowe gusta zmieniają się co chwila, często w zależności do nastroju, lub dzieciaczek zupełnie nie zjada ciast i z dzieciom wrodzoną bezpośredniością oświadczy "ble" na większość wypieków twojego autorstwa?

No i tutaj mamy problem. Odpowiedź niby prosta. Jak mówi "ble", to nie dać tortu, rzucić na stół ciastka i cukierki i będzie szczęśliwy. Ale jak to tak, urodziny bez tortu? Szczególnie, gdy wspomniane wyżej "jednostki krytyczne" przybędą i skomentują potem co najmniej 17 razy, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, co było nie tak? Tort być musi i basta i to taki, żeby i solenizant był zadowolony i rodzina dorosła.

Postanowiłam więc nie iść na udry, nie robić czegoś, czego i tak mój Młody nie zje i zwyczajnie zapytałam jaki chce torcik. Wiecie co odpowiedział (oczywiście po zwyczajowym, że torty są "ble")? Że on chce torcik z galaretki i ananasków. Bez ciasta. Bez niczego. Galaretka only.

Opadłyby mi ręce z miejsca i pewnie pognałabym jednak do cukierni, chowając dumę z własnych dokonań do kieszeni, gdyby nie to, że zaświtał mi do głowy pewien pomysł. Przecież tort z galaretki to wcale nie aż takie wariactwo, jak by się zdawało na pierwszy rzut oka! Już coś takiego widziałam, żeby nie powiedzieć, podziwiałam i to nie ostatnimi czasy, a lata temu. Jak sama byłam dzieckiem i pierwsze co kojarzyłam na kreskówkach, gdzie pokazywano przyjęcia, była galaretka w dziwnym kształcie. Nie w miseczce, ani w kubku a... ukształtowana w jakąś formę. Pamiętam, że już wtedy zastanawiało mnie, jak oni to robili, że się nie rozpływa i ma taki dziwny kształt!?
O, spójrzcie choćby tutaj, na ten filmik, pierwszy z brzegu. Czasowo: 1 minuta 29 sekund, na czym to ta nieszczęsna mysz Jerry się odbija:

Tort z galaretki

Co prawda nie jest to zbytnio dekoracyjne, ale... no jest! I to na dodatek galaretka w kształcie torcika jest jedną z wielu, jakie pamiętam z kreskówek (patrząc na lata, w jakich je robiono - dekoracyjna galaretka była w Stanach jednym z hitów przyjęć w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych). A dzieci lubią galaretkę, nawet mój zje.
Problem stanowili tylko dziadkowie wizytujący, bo oni z kolei nie uznaliby takiego tortu za tort, ale od czegoś mamy mają już doświadczenie. Nie pierwszy to raz ciasto z galaretką robiłam i to nawet takie, nie wymagające pieczenia. Sernik na zimno, proszę państwa, tylko tym razem to galaretka będzie głównym bohaterem, a sernik tylko dodatkiem.

Reszta była już tylko dopasowaniem proporcji do formy, obmyśleniem wyglądu ciasta i przewertowaniem paru stron w kwestii jak najlepiej wyjąć gotowy tort galaretkowy z formy, by zachował kształt.  A potem 20 minut roboty i co najmniej 8 godzin czekania, aż się samo wszystko zrobi. Ale efekty... o mamo...

Moja mama podeszła sceptycznie i usiłowała mnie przekonać do kupnego ciasta. Nie dałam się. Gdy potem słyszałam pochwały z jej strony, a ona łasowała drugi kawałek nie mogłam nie puchnąć z dumy. Młody...dostał małpiego rozumu z okazji urodzin i nie miał czasu skubnąć nawet swego torciku ananasowego, ale bez obawy, zachowam dla niego jeden kawalątek. Bez warstwy sernika na zimno. Niech ma.

Natomiast wam polecam: nie bójcie się czegoś, co wygląda na niesłychanie skomplikowane, bo tak naprawdę to zwykle jest kilka tricków i samo się udaje. Wszelkie tricki związane z galaretkowym torcikiem ananasowym (który zwę też odwróconym ananasowym sernikiem na zimno) przedstawię wam w poniższym przepisie.
Nie dość, że piękny i zabójczo smaczny, to jeszcze i łatwy. Jeśli nie z okazji urodzin dziecka, zróbcie sami dla siebie, bo aż cieszy oko.
Nieco wzorowałam się na tym przepisie, ale proporcje są od początku zupełnie pozmieniane, ze względu na różnicę w zawartości żelatyny i sposobie przygotowywania między naszymi galaretkami, a zamorską ichnią odmianą "Jell-O". Więc jeśli będziecie używać polskich galaretek, sugeruję wziąć moje:)
No to jedziemy:

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





 Składniki:

3 galaretki ananasowe
1 puszka ananasa w plastrach lub kawałkach, drobno pokrojonego
6 szklanek wrzątku
ok 40 dkg serka kremowego (bez soli!)
cukier
olejek pomarańczowy
drobno pokrojona skórka pomarańczowa kandyzowana


Wykonanie:

Przyszykowujemy sobie formę do babki. W zupełności wystarczy duża, w której da radę upiec 2 kilogramowe ciasto. Niech będzie aluminiowa, lekka. Łatwiej przyjdzie nam potem wydobyć z niej torcik. Kluczowe znaczenie ma jej kształt, bo taki przybierze też nasz torcik, więc im bardziej dekoracyjna, tym lepiej.

Wszystkie galaretki wsypujemy do jednego, dużego garnczka. Zalewamy całość 6 szklankami wrzątku i mieszamy do momentu aż całkowicie znikną nam z niej drobinki żelatyny. Zostawiamy na chwilę.

Puszkę z ananasem otwieramy, syrop ze środka przelewamy do osobnego naczynia, a ananasy kroimy drobno w kostkę lub piórka. Tak, by ładnie się potem prezentowały w torciku. Odstawiamy w misce na chwilę na bok.

 Syrop z ananasów puszkowych dopełniamy wodą tak, by wyszło łącznie 1,5 szklanki mieszaniny i wlewamy do gorącej, rozpuszczonej galaretki. Mieszamy.

Odlewamy z całości 1,5 szklanki mieszanki galaretkowo-syropowej i odstawiamy na później. Posłuży do warstwy serka.

Do pozostałej galaretki wsypujemy 3/4 pokrojonego ananasa, mieszamy, po czym ostrożnie przelewamy do formy na babkę.

Galaretkę w tej formie pozostawiamy do ostygnięcia i stężenia do momentu aż będzie prawie zastygnięta i prawie twarda - około 2 do 4 godzin. Nie może być zastygnięta całkowicie, bo wówczas warstwa serka nie przylepi się jak powinna. Czyli dotknięta powinna lepić się do palca, ale nadal uginać. Jeśli nie jesteśmy pewni, czy już jest dobra, robimy test. Bierzemy kawałeczek ananasa i kładziemy na powierzchni. Jak się lekko ugnie, ale nie zatonie, znaczy to, że możemy już szykować warstwę serka.

Serek miksujemy z cukrem - taką jego ilością, by wyszedł słodki, oraz z odrobiną olejku pomarańczowego dla aromatu.

Dodajemy zostawioną wcześniej galaretkę. Uwaga: niemal na pewno zdąży nam ona szybciej stężeć niż galaretka w formie w lodówce. Nic się jednak nie dzieje. Zastygniętą galaretkę w garnku na moment stawiamy na ogień i mieszamy. Gdy zrobi się rzadka, zdejmujemy z ognia i od razu wlewamy do miksowanego serka. Raz jeszcze miksujemy, by się serek i galaretka połączyły.

Dosypujemy resztę pokrojonego ananasa, i ze dwie garście kandyzowanej skórki pomarańczowej, mieszamy wszystko za pomocą łyżki. Próbujemy ostatni raz i jeśli wszystko gra, przystępujemy do układania kolejnej warstwy torcika.

Formę z galaretką wyciągamy z lodówki i ostrożnie, łyżka po łyżce, wykładamy na uginającą się powierzchnię warstwę serkową. Przy tym trzeba ciągle pilnować, czy nic nie zaczyna tonąć. Jeśli tak, natychmiast zaprzestajemy wykładania, galaretkę wkładamy z powrotem do lodówki i dajemy jej jeszcze z kwadrans. W tym czasie jednak trzeba pilnować warstwy serka, i mieszać, by z kolei on nie zastygł nam w misce.
Jeśli serek dał się wyłożyć, wstawiamy wypełnioną formę z powrotem do lodówki na co najmniej 6 godzin. Najlepiej na całą noc, by wszystko ładnie zesztywniało.

Godzinę przed planowanym podaniem torcika naszykowujemy sobie naczynie, w które zmieści się nam forma na babkę, napełniamy je gorącą wodą i na dosłownie kilka sekund zanurzamy w nim naszą formę z torcikiem.

Wyciągamy, przykrywamy podstawą, na której będziemy podawać torcik i zdecydowanym ruchem odwracamy do góry dnem, aby torcik galaretkowy opuścił formę i osiadł na podstawie.
Dobrze jest to robić nad zlewem, bo troszkę może pocieknąć z formy podczas odwracania.

Następnie ostrożnie zdejmujemy formę z torcika, sprawdzamy, czy galaretka i serek zachowały swój kształt, po czym wstawiamy na podstawce do lodówki, by raz jeszcze sobie torcik zastygł, już bez formy.

Wyciągamy dopiero przed planowanym podaniem.

Smacznego;)

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

3 pckgs (approx.70g per 1 pckg) of pineapple jelly
1 can (approx. 565g) crushed or sliced pineapple in juice, undrained
6 cups of boiling water
400g cream cheese (no salt!)
sugar
1 tspn of orange extract
candied orange peel, sliced


The making of:

First, prepare yourself a cake mold, most preferably a 2kg pound cake pan, made from aluminium and light. This will help us to remove our mold more easy. 

Put all the jelly powder into one big bowl, stir boiling water in at least for 2 min. until completely dissolved. Put aside.

Drain pineapple, reserving juice. Chop the fruits into small pieces, so it looked nicely whithin the jelly later. Put the chopped pineapple into a bowl, put aside. 

Add enough cold water to reserved juice to measure 1,5 cups and put into the hot jelly. Stir all together.

Remove 1,5 cup of the mixture and set aside at room temperature. You will use it for the cream cheese mixture later.

Stir 3/4 of pineapple into remaining jelly mixture and carefully put it all into the cake pan.

Refrigerate 2 - 4 hours or until set but not firm (jelly should stick to finger when touched and should mound). If you are not sure if it is really ready as it should be, make a test: put a piece of pineapple onto the jelly and watch what will happen. If it is not drawning but the surface slightly bends - it is ready.

 Mix the cream cheese with a sugar and orange extract until sweet and fragrant. 

Gradually add the reserved jelly mixture to cream cheese in medium bowl, beating with wire whisk until well blended. 
If it appears that your reserved jelly already became firm - do not fret. Just heat it up a little, stirring constantly, untill it reaches a half firm form. Then you can pour it into the cream cheese mixture.

Stir in the remaining crushed pineapple and a candid orange peel pieces. Stir, using a spoon.

Now pour cream cheese and jelly mixture over gelatin layer in mold, spoon by spoon, and refrigerate for at least 6 hours, or for the whole night.

An hour before planned serving prepare yourself a dish, where the pound cake mold with our jelly fits. Pour there a hot water, then put the  mold into the dish just for a few seconds. 

Remove it, quickly cover with the plate you will be serving the mold on, and with a rapid move turn the mold upside-down. It is good to make it over the stove, in case some liquid dropped from the pan.

When you hear the plopping sound, and the pan is removed easily, it means that everything is fine with your mold cake. Remove it completelly and examine whether the jelly has a desired form. Then put it on the plate into the fridge so it became firm again without the mold.

Serve imediatelly after removing from the fridge.

Eat plenty:)








wtorek, 19 stycznia 2016

Jabłka księżycowe - ciasteczka krucho-drożdżowe/Moon apples - yeast and shortcrust pastry cookies

Rzadko się zdarza, żebym tak niewiele miała przemyśleń w odniesieniu do kolejnej bantofelkowej felki i przepisu na potrawę, która jest jej bohaterem. Ani jakiejś specjalnej okazji na te ciacha nie było, poza tym, że weekend, fajnie by było zrobić coś na pogryzanie w leniwą niedzielę, ani nie są egzotykiem z kraju daleko od Polski, ani czymś nowym, bo nie raz już ten przepis robiłam.
Natomiast są bardzo smaczne. Tak smaczne, że osoba, która na hasło "ciastka krucho-drożdżowe" wzdryga się z miejsca i mówi, że nie lubi, po upieczeniu sięgnąwszy po jedno, natychmiast zmienia zdanie i zmiata cały talerz zanim się obejrzę. Tak, mowa o moim chłopinie, który w kwestii obcych ciast i wypieków jest standardowo sceptyczny, a potem tak uroczo zmienia zdanie, ukradkiem wyjadając wypiek do ostatka, gdy myśli, że nie widzę.
Tyle, że potem już nie powie, że nie lubi:)
Osobisty sukces w sumie.

Patrząc jednak na te ciastka, nie ma tu nic do nielubienia. Ciasto zawiera jedną łyżkę cukru. Idealna rzecz dla osób odchudzających się. Co prawda zawiera też dwie szklanki mąki, a ta podobno to kiepski dodatek do diety, ale na czymś trzeba ciastka upiec i same dobre chęci nie pomogą. A w środku kawałek kruchego, kwaśnego jabłka wytarzany w cynamonie i cukrze, który po upieczeniu tworzy przesmaczne nadzienie. Chciałoby się pominąć kwestię, że są przysypane cukrem pudrem, podkreślając ich dietetyczność, ale się nie da. Cukier puder być musi, żeby miały charakter.

Ciastka są dosłownie na dwa kęsy. Ciężko się nimi ubrudzić, wspaniałe na spotkanie przyjaciółek na przykład, gdzie ciasto z masą, przyciężkie, nie będzie mile widziane. A te ciasteczka, leciutkie, ładnie wyrośnięte, ale nadal z fakturą ciasta pół kruchego, bez wyczuwalnych drożdży, zdają się balansować idealnie na krawędzi dwóch ciast, czyniąc je idealną przekąską, którą można dobierać wielokrotnie i nadal się nie czuje, że coś się zjadło.
Super są. I na dodatek bardzo ładne. Wystawiać by można na ozdobę, gdyby nie to, że jak rodzina dopadnie, to uczyni spustoszenie i tylko taca z resztkami cukru pudru pozostaje, jako dowód, że przed chwilą wypiek tam leżał. I zdjęcia. Tych zdjęć porobiłam sporo, całkiem zresztą udanych, więc nic tylko popatrzyć, pokiwać głową i zacząć gromadzić składniki.
Już to robicie? Już zresztą macie wszystko w lodówce? No to na co czekamy? Pieczemy!
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)




Składniki:

2 szklanki mąki
20 dkg margaryny
1 jajko
1 żółtko
10 g drożdży świeżych(zamiennie 4 gramy drożdży suszonych)
1 łyżka cukru
1/2 szklanki śmietany
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
szczypta soli
1 łyżeczka imbiru
1 łyżka cynamonu

1/2 kg kwaśnych jabłek (szara reneta byłaby doskonała)
mieszanka 2 łyżek cukru + 1 łyżki cynamonu do okraszenia jabłek
cukier puder do posypania



Wykonanie:
Nastawiamy piekarnik na 180 - 190 stopni Celsjusza.

 Mąkę siekamy z tłuszczem na stolnicy aż będzie w miarę rozdrobniona.

Dodajemy żółtko i całe jajko, drożdże (suszone wsypujemy jak leci, świeże rozcieramy z  łyżką cukru), cukier (o ile wcześniej nie dodawaliśmy go), śmietanę i ekstrakt z wanilii, oraz szczyptę soli i nadal siekamy aż składniki się połączą. Na koniec dosypujemy imbir i cynamon i siekamy, by i one się połączyły z ciastem.

Następnie ciasto zagniatamy rękami aż drobinki tłuszczu przestaną być w cieście widoczne.

Ciasto rozwałkowujemy na opruszonej mąką stolnicy do grubości ok. 3 mm i wycinamy duże krążki.

Jabłka obieramy, przekrawamy na pół, potem na ćwierci. Wykrawamy gniazda nasienne. Każdą ćwiartkę kroimy na równe plasterki tak, aby plasterek mieścił się na połówce wyciętego z ciasta krążka.

Do miski wsypujemy cynamon i cukier, mieszamy starannie, a potem wrzucamy do mieszanki po kilka plasterków jabłka, by obtoczyć je dokładnie w cukrze i cynamonie.

Na połowę każdego krążka kładziemy plasterek jabłka i przykrywamy drugą połową krążka, zalepiając brzegi, na kształt pierożka lub półksiężyca.

Gotowe ciastka układamy na blasze wysłanej papierem do pieczenia i wkładamy do piekarnika, gdzie powinny się piec około 20-25 minut, aż do osiągnięcia złotego koloru.

Wyciągamy z piekarnika i jeszcze gorące posypujemy solidną warstwą cukru pudru.

Z jedzeniem czekamy aż ostygną i będą tylko ciepłe.

Bon appetit!
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

2 cups all-purpose flour
200g margarine
1 egg
1 egg yolk
10g yeast (or 4g dry yeast)
1 tblsp sugar
1/2 cup of sour cream
1 tspn of vanilla extract
a pinch of salt
1 tspn of ginger 
1 tblspn of cinnamon

1/2kg sour apples (any hard, sour apples will do)
a mix of 2 tblspns of sugar + 1 tblspn of cinnamon
confectioner's sugar for sprinkling



The making of:

Preheat the oven to 356-374 Fahrenheit or 180-190 Celcius.

Cut the margarine into the flour until it is in a small chunks. 

Now add the egg yolk, a whole egg, yeast (dry yeast add at once, fresh yeast you have to mix first with a tblspn of sugar), sugar (if it wasn't added yet), sour cream, vanilla extract, a pinch of salt, ginger and cinnamon and cut again with a knife until the mass achieve a crumbly structure.

Next knead the dough by hand on a floured surface until the bits of margarine completely dissapear.

With your roller, roll the dough on a slightly floured surface until it is 3mm thick, and using a cup, cut a large circles out of it. 

Wash and peel the apples, cut them into halves, then again into quarters. Get rid of the seed nests. Cut every quarter into an even slices, so a slice fitted into the half of the dough circle.

In a bowl mix a cinnamon and a sugar, and toss there apple slices. Mix them so every slice was covered with a cinnamon-sugar mix.

On every dough circle put a slice of an apple and cover it with the remaining half of the dough circle, then quickly press the rims together (the same way as you do with pierogi/dumplings) for the cookies to have a crescent shape.

On a pan put a sheet of baking paper, and arrange the crescent cookies one by one there, leaving a small space between them. Then put the pan into the oven and bake for about 20-25 minutes or until golden.

Remove from the oven and still hot, sprinkle generously with a confectioner's sugar.

Let them cool till slightly warm, and then eat.

 Bon appetit!


 

piątek, 15 stycznia 2016

Szkockie tradycyjne ciasto kruche (classic scottish shortbread).

Uwielbiam Szkocję. Miłość ma do tego kraju bierze się nie wiadomo skąd. Nie byłam tam nigdy, moi krewniacy stamtąd nie pochodzą, ba, nikt z mojej rodziny tam nie wyemigrował. Nie mam też ani kropli szkockiej krwi w żyłach, ale uwielbiam Szkocję w takim stopniu, że czułabym się Szkotką, a nie Polką, ledwie tam bym przyjechała. Surowy klimat, niebo wiecznie zachmurzone, mgły, deszcze i pewne przeziębienia... ale też najcudowniejsze widoki wzgórz i jezior na świecie, niezwykły język rodzimy, nadal tam rozbrzmiewający, mnóstwo historii dzielnego narodu tak długo walczącego o niepodległość (dlaczego ją odrzucił ostatecznie w ostatnim referendum - w głowie mi się nie mieści!), kilty... mężczyźni w kiltach, ale noszący te męskie spódniczki z taką gracją i swobodą, że wyobrazić sobie ich w spodniach, lub chociaż w części uznać, że są zniewieściali, przyprawia o pusty śmiech. Muzyka... jedzenie... klimat...
Ja wiem, że sporo z mych wyobrażeń o Szkocji umrze śmiercią gwałtowną przy pierwszy zetknięciu z prawdziwą Szkocją, ale szkockie Highlands nigdzie się nie ruszają. Gaelic ciągle słychać na prowincji, a z nowoczesnymi miastami w szranki stają ruiny zamków z czasów, gdy szkockie Klany były potęgą... i wygrywają z nimi w cuglach w tym boju o to, co jest prawdziwie szkockie.

Pojadę tam. Pewnego dnia na pewno tam pojadę, jeśli nie mieszkać, to na pewno na wyprawę. A tymczasem muszę zadowalać się Szkocją we własnym domu. Na ten przykład sięgając po cudowne książki Diany Gabaldon o "Obcej" - przedziwne połączenie opowieści historycznych, fantasy, romansu i dokumentu. W chwili obecnej książek jest siedem, i na tym nie koniec, jak donosi strona internetowa autorki. O popularności serii świadczy też fakt, że powstał serial "Outlander" na podstawie póki co pierwszej książki. Drugi sezon zobaczymy już w kwietniu. Bazował będzie na drugim tomie "Zaklęta w bursztynie". Bije rekordy popularności, ma rzesze fanów, a do ich grona co chwilę dołączają nowi, którzy wcześniej nie znali tej serii, ale po obejrzeniu serialu już zatonęli w odmętach tej historii. Nie pozostaje nic innego jak z wdziękiem ulec i... wsiąknąć.
Znam "Obcą" od paru lat, ale nie łudźcie się, że poza wymienionymi walorami, nie wyłuskałam stamtąd paru fantastycznych przepisów na szkockie dania. Meat pie (ciasto z mięsem) na przykład. Bannocks - podpłomyki, którym, jak się okazuje, blisko jest do Proziaków. I wreszcie kruche ciasto szkockie, zwane od trzynastego wieku w Szkocji "shortbread".

Shortbread jest właśnie bohaterem dzisiejszej felki. Trudno o prostszą kombinację składników. Masło, cukier i mąka. To wszystko. Zresztą - naturalne to dla Szkocji. Wieki temu nie przelewało się tam gospodyniom domowym, więc gotowały z tego, co miały pod ręką i nie wydziwiały. Tajemnicą jest natomiast to, jakim cudem te proste dania, z niczego praktycznie, wychodziły im tak cudownie smaczne!
Shortbread jest dokładnie tym, co nazwać moglibyśmy kruchym ciastem. Jednak, porównując go do polskiego ciasta kruchego, jest bardziej zbity i mięsisty. Ciężki, ze względu na brak proszku do pieczenia, sody albo innego "napompowywacza". Ma jednak cudownie maślany smak, od którego trudno się oderwać. No i upieczony zaskakująco nie rozłazi się w rękach. Po soczystym gryzie rozpływa się w ustach, a pozostały kawałek nadal trzymasz w ręce w całości. Wierzcie mi, nie wytrzyma tam długo:)

Jako ciasto kruche i ze względu na swój smak shortbread można podawać bez dodatków, jedynie z herbatą na przykład. Ale jeśli macie ochotę wypróbować swój nowo zrobiony cytrusowy curd z tym ciastem, albo sos butterscotch - jest to fantastyczny pomysł. Jedno dostarczy jedwabistej, cytrynowej gładkości, a drugie dodatkowego smaku toffi, który cudownie zgra się z ciastkiem.
Niebo w gębie, powiadam wam. Ale... co ja będę powiadać.
Oto szkocki shortbread w całej swej klasie. Bez kiltu... znaczy się bez niczego, upieczony, ale też z przepięknym curdem na wierzchu. Którykolwiek wybierzecie do zrobienia - będzie to słuszny wybór.
Zapraszam.
Przepis wzięty z tej strony. Nie modyfikowany.
Na zdjęciach shortbread "surowy" - upieczony i podany bez niczego, oraz z dodatkiem cytrusowego curd'u.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:) Yeah, it is happening:)


Składniki/Ingredients:

2 szklanki mąki/2 cups flour
1 szklanka masła w temperaturze pokojowej/ 1 cup room temperature butter
1/2 szklanki cukru/ 1/2 cup white sugar
szczypta soli/a pinch of salt
domowy cytrusowy curd/homemade citrus curd
domowy sos butterscotch/ homemade butterscotch sauce


Wykonanie/The making of:

Nastawiamy piekarnik na 162 stopnie Celsiusza./ Preheat the oven to 325 degrees Fahrenheit or 162 Celcius.

W misce ubijamy miękkie masło aż stanie się puszystą, jaśniejszego koloru masą./In a large bowl, beat butter until it begins to turn fluffy, lighter, yellow mass.

Dodajemy cukier i ponownie ubijamy. /Add the sugar and beat again.

Dodajemy mąkę, stopniowo, po pół szklanki na raz i ubijamy wszystko razem. Powinniśmy otrzymać ciasto o wyglądzie kruszonki lub mokrego piasku i takie jest zamierzenie./Half a cup at a time, add the flour to the creamed butter and sugar. The mixture will look like a crumbly sand or breadcrumbs, and it is exactly what we want to find there.

Do małej blaszki (odradzam standardową; lepiej wziąć szeroką keksówkę) wysłanej papierem do pieczenia, przesypujemy ciasto i ubijamy je ręką na płasko, tak, by tworzyło równą warstwę./Put the mixture into a small pan covered in baking sheet (cake or bread pan will also do) and press the mixture down into the pan to get an even bar.

Następnie za pomocą noża nacinamy ostrożnie ciasto, tworząc równe "paluszki", prawie do samego spodu blachy. Ułatwi to nam późniejsze krojenie./Using a sharp knife, lightly score (1/8th of an inch deep or so ) the top of the pressed dough to make even servings. It will help us late to divide the shortbread.

Za pomocą widelca nakłówamy każdy "paluszek" aż do samego spodu w kilku miejscach./Using a fork poke one row of holes down each scored bar. Make sure you poke straight through the dough and hit the bottom of the pan for each hole.

Wstawiamy blaszkę do piekarnika i pieczemy około 25 minut, lub do momentu aż krawędzie się lekko wyzłocą./ Put the pan into your oven and bake for aprox. 25 minutes or until the rims of shortbread will be slightly golden. 

Następnie wyjmujemy blaszkę z piekarnika i pozwalamy się ciastu całkowicie ostudzić niż przystąpimy do krojenia lub nakładania dodatków./ Remove pan from the oven and let it cool completelly befor you start to divide the bars or put additional topping.

Wyciągamy ciasto z blachy i przecinamy "paluszki" ostrożnie wzdłuż zaznaczonych wcześniej krawędzi, a następnie nakładamy na górę warstwę cytrusowego curd'u, albo sosu butterscotch./Remove the shortbread form the pan and Cut each bar from the score marks. Finally put on the topping: citrus curd or homemade butterscotch sauce.

Zjadamy w ilości hurtowej/Eat plenty:)






środa, 13 stycznia 2016

Bantofelki już na Facebooku i Twitterze!

Witajcie,

W tym poście, wyjątkowo krótkim jak na mnie, nie będzie przepisu. Jedynie garść informacji. Otóż, zauważywszy, że mam nie tylko polskich gości, pomyślałam sobie, że przecież angielsko języczni też mogą być zainteresowani mymi przepisami, ale bariera językowa jest nie do przebycia. Dlatego postanowiłam z Bantofelkami zaistnieć na Twitterze.
Od tego momentu każdy, kto będzie pragnął zrobić jedną z potraw, a Translator ze strony nie da rady mej pisaninie, będzie mógł go znaleźć na twitterze, albo, z powodu ograniczenia znaków, napisać tam do mnie o wysłanie go w wiadomości po angielsku.

Adres twitterowy to:

https://twitter.com/Bantofelki

Adres na facebooku (jakby ktoś jeszcze nie wiedział):

https://www.facebook.com/Ban-to-felki-543421869094672/?fref=nf

 Zapraszam:)

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
English version

Hello,

This post will be really short, at least for my style of writing. No recipe this time, just a pinch of information. Well, I've noticed recently that I have not only polish visitors, but also english spoken guests. So I thought that you guys, from outside of Poland may be also interested in some of the recipes but the language barrier is too large to cross. That is why Bantofelki has just received a twitter site.

From now on, everyone wishing to cook something found in here, but unable to understand the recipe (or if the site translator will not manage to translate my post in uderstandable way) is welcomed to find me on Twitter and either ask me there for an english version and guidance in case of any trouble with the dish or find the short version of a recipe there (that is if I manage to find a way to add there a recipes).
Anyway, Bantofelki are now opened world-wide.

So here is a Twitter address for my blog:


https://twitter.com/Bantofelki

And a facebook address (in case someon didn't know it yet):


https://www.facebook.com/Ban-to-felki-543421869094672/?fref=nf

Come to join me, and see you later!:)

Citrus curd (pasta-mazidło cytrynowo-ananasowe) z Pernu

Pamiętacie serię "Jeźdźcy smoków z Pern"? Stareńkie cudo łączące ze sobą fantastyczne historie o smokach i ich jeźdźcach, połączonych ze sobą empatycznie i telepatycznie, które świetnie kompilują w sobie sci-fi i fantasy? Na pewno większość starych wyjadaczy fantasy wie o czym mówię. Ciężko nie znać tej 24 tomowej serii, jeśli uważa się za, jeśli nie znawcę, to poważnie zakopanego w temacie mola książkowego.
Książki te nie tylko zaznajamiają nas z tematem smoków i ich jeźdźców mieszkających na planecie PERN w gwiazdozbiorze Strzelca, ale także rozwijają przed nami fascynującą kulturę i ekosystem  obcej planety, na której spotykamy jednak dziwnie znajome stworzenia i rośliny. Niby nasze jabłka zwą się "pąsami", na ten przykład. Biegusy to tamtejsza odmiana ziemskich koni, skrzyżowanych z rodzimym gatunkiem. Ale i przecież typowe nazwy typu majeranek albo trawa cytrynowa również tam można spotkać.
Co za tym idzie, świat nie byłby pełen, gdyby w tej kulturze nie robiono fajnych, smacznych rzeczy, które pochłaniają bohaterowie w przerwach swych przygód. Niektóre z nich tak mi się spodobały, podczas niedawnego odświeżania sobie tej serii, że na pewno znajdziecie wkrótce perneńskie potrawy na Bantofelkach. Jest wszak wspaniała książka "Pern-lovers Guide to Pern", w której ujęto przepisy na niektóre przysmaki, z których jeden, gdyby nie to, że nie mamy sezonu na borówki, dawno by tu już trafił. Tak, tak, wspaniałe "kipiące" ciastka jagodowe kojarzone z festynu w Cechu Harfiarzy, wprost z trylogii o Menolly.
Jednakże nie o "kipiaczkach" teraz mowa będzie, a o czymś, na co natrafiłam w książce "Delfiny z Pern". A mianowicie o daniu, które figuruje w poniższym fragmencie:

"— Jestem głodna — powiedziała wyraźnie dziewczynka wydymając wargi. Chociaż Aranya ubrana była w czysty kombinezon, Almie ciągle miała na sobie pogniecione rzeczy, które nałożyła poprzedniego dnia. — Mam pusto w brzuszku.
— Zaraz cię nakarmię, uspokój się — odpowiedział Readis cicho.(...) Naszykował miseczki, napełnił je przygotowanymi wcześniej krojonymi owocami, które zawsze znajdowały się w chłodziarce, i zrobił grzanki, dzięki temu jego siostry zachowywały się cicho. Posmarował chleb dla Almie słodką masą, którą uwielbiała, gdyż wiedział, że w przeciwnym razie zacznie się tego głośno domagać." (Anne McCaffrey, Delfiny z Pern)

Nie chodzi, rzecz jasna, o grzanki, ani o owoce, ale o tę słodką masę do chleba, którą wielbi mała dziewczynka.
Czemu mnie to zaintrygowało? Polak zna pasty do chleba lub grzanek, ale słone, bądź kwaśno-octowe. Bądź w ostrym smaku, ale zdecydowanie nie słodkie. No dobrze, zna jeszcze Nutellę, ale akurat tutaj mamy kompletnie ślepy zaułek. Skąd chemicznie wytworzona Nutella z czekolady i orzechów włoskich przy udziale tłuszczy roślinnych, w świecie, w którym nie mają nawet ziaren kakaowca, by wytwarzać czekoladę, że o produkcji pasty kanapkowej nie wspomnę? Orzechami też, według "Pern-lovers Guide" nie za bardzo dysponowali, a nawet jeśli komuś wpadłby pomysł by je przetwarzać, to zdecydowanie nie w pastę.
A zatem, wniosek. Na tropikalnej wyspie ze szczątkową cywilizacją i mnóstwem świeżych owoców, a także dostępem do trzciny cukrowej, a co najmniej miodu, mogłoby chodzić wyłącznie o pastę/masę owocową. Słodką, skoro domaga się jej dziecko. Coś wnoszącą dobrego do jego organizmu poza cukrem, jeśli chcemy znać zdanie rodziców, którzy to jedzenie mu dają. A zatem owoc, z którego pastę zrobiono, musiałby być bogaty co najmniej w witaminę C. Cytrus? No, cytrus.

A ponieważ Polak past cytrusowych nie robił nigdy i nie ma w zwyczaju i tradycji ich robić, zwróciłam spojrzenie za wielką wodę, skąd po prawdzie pochodziła autorka książek perneńskich, świętej pamięci Anne McCaffrey. Czyli w stronę Stanów Zjednoczonych, gdzie klimat jest w części tak samo tropikalny jak na Południowym Kontynencie Pernu.
I oto pierwsza pasta, mazidło popularne, uwielbiane przez dzieci i dorosłych, prościuteńkie do zrobienia, które się pojawiło. Lemon Curd.

Chodziłam wokół niego jak wokół śmierdzącego jajka. Co to jest, dlaczego się tak tym zachwycają. Coś w tym musi być, skoro na 80% tę właśnie pastę opisała Mistrzyni Smoków? Ani to dżem - dodatek masła, ani budyń - brak mleka, ani pulpa owocowa, bo oprócz cukru to nieszczęsne masło. W końcu skojarzyłam curd co nieco z nadzieniem jakie daje się do Lemon Meringue Pie, a ponieważ to nadzienie jest akurat bardzo dobre, postanowiłam próbnie zrobić małą porcyjkę, by się przekonać jak to dziwo będzie smakować. Zresztą przepis nie mógłby być prostszy, a piętnaście minut roboty to nic, wobec pracochłonnych ciast, jakie już zdołałam dokonać.
Tylko ten ciągły znak zapytania: co to, do cholery, jest curd?

Cóż, polskiego odpowiednika na to nie ma. Nie kwalifikuje się do kategorii dżemów ani przetworów owocowych. Za budyń albo masę tortową też ciężko go uznać. Jest to więc... mazidło. Pasta, powiedziałabym, że kanapkowa, tyle, że zdecydowanie nie jest do kanapek z zazwyczaj słoną pierzynką. Mazidło cytrynowe rodem z Pernu nadaje się do każdego suchego ciasta deserowego, jako nadzienie, pokrycie, czy dip, w którym owe ciasto się macza. Dziecko co prawda z przyjemnością zje z chlebem (widziałam zjadanie ze smakiem boczku i dżemu na jednej kanapce, więc nic już mnie u kilkulatka nie zaskoczy w kwestii preferencji jedzeniowych), ale my, jako dorośli, prędzej skorzystamy z wersji deserowej.

I oto zrobiłam lemon curd z posmakiem soku ananasowego (akurat miałam zbywający), posmakowałam jeszcze ciepłego i, przyznając szczerze, stwierdziłam, że bez rewelacji, może się przyda, po czym zamknęłam go w lodówce.
A dwa dni później (czyli dzisiaj) gdy połączyłam go z klasycznym, szkockim kruchym ciastem, myślałam, że zejdę, tak okazał się dobry, jedwabiście okraszając kruchy herbatnik. Zdecydowanie curd musi poleżakować w lodówce co najmniej jeden dzień, by naprawdę go docenić.
Szkocki shortbread też tu obejrzycie już wkrótce. Tymczasem daję wam Pernem inspirowany cytrynowo-ananasowy curd - mazidło słodko-kwaśne, lekkie, choć o konsystencji maślanej i najcudowniejszym aromacie cytrusów na świecie, wraz z przecudownym odcieniem żółtego. Spróbujecie raz, i jak ta mała dwulatka z "Delifnów z Pern", będziecie się go ciągle domagać i to głośno. Ba! Sami będziecie go robić. Zresztą, czyż można mu się oprzeć?
Przepis pochodzi z tej strony, nieco zmodyfikowany:






Składniki (na ilość smarowidła równą mniej więcej 1 szklance):

4 łyżki masła
1/2 szklanki cukru
Skórka otarta z jednej cytryny
1/4 szklanki soku cytrynowego (akurat tyle jest w 1 cytrynie)
1/4 szklanki soku ananasowego (może być z pudełka, ale jak najmniej cukrzony)
4 żółtka


Wykonanie:

W garnuszku o grubym dnie topimy masło.

Ściągamy masło z ognia i dosypujemy cukier, skórkę z cytryny, oraz dolewamy soki (jeśli chcemy otrzymać czysto cytrynowy curd, pomijamy po prostu sok ananasowy). Mieszamy wszystko razem.

Dodajemy żółtka po jednej sztuce, mieszając masę po każdym żółtku starannie.

Ponownie stawiamy garnuszek na średni ogień i nieustannie mieszając czekamy, aż mieszanina zacznie nam wyraźnie gęstnieć, lub pokryje lepką warstwą spód drewnianej łyżki. Zazwyczaj to drugie dzieje się zaraz po pierwszym, więc nie przegapimy sytuacji.

Gdy curd nam zgęstnieje, ściągamy go z ognia i natychmiast przecieramy przez sitko do słoiczka, w którym będziemy go przechowywać, zapewniając sobie w ten sposób jedwabistą konsystencję smarowidła.

Słoiczek zamykamy szczelnie i zostawiamy w temperaturze pokojowej, by curd ostygł. Potem wkładamy go do lodówki na co najmniej 1 noc, by się "przegryzł". Można oczywiście stosować go świeżo po zrobieniu, ledwie ostygnie, ale moim zdaniem najlepszy jest 1-2 dni po zrobieniu.

Po tym czasie możemy go używać jako pasty do słodkich bułeczek i jako dodatek do wszelkiego deserowego ciasta, świetnego dosmaczacza do lodów, a nawet wyjadać prosto ze słoika bez niczego.

Wytrzyma nam w lodówce do dwóch tygodni.



sobota, 9 stycznia 2016

Zawijasy z truskawkami i lukrem śmietankowo cytrynowym

Cierpliwość jest cechą królów, jak powiada stare przysłowie. Cierpliwości należy się więc uczyć, przyswajać i praktykować ją we wszelkich dziedzinach życia, bo bardzo nam z nią po drodze. Czy to czekając na wykładowców na uczelni, uznanie szefa dla twych wysiłków w robocie, w kolejce do rejestracji na przychodzi, czy wreszcie na to, aby ktoś logiczny przejął władzę w tym państwie i chociaż raz nie myślał o robieniu pod siebie, albo dosrywaniu opozycji.
Jest i inna dziedzina, w której wygodnie nam się uczyć cierpliwości, a mianowicie kuchnia. Czekamy gdy coś się piecze, zerkając przez szybkę niecierpliwie do piekarnika, i do garnka na zupę, tudzież czekaniem staramy się przyspieszyć wodę, by zagotowała się szybciej. Zerkania i inne taki nic nie dają, rzecz jasna. Wszystko dzieje się we własnym czasie i na swój sposób. Ale jak już trening na cierpliwość przetrwamy, to potem efekty są tak spektakularne, że aż serce rośnie jak na drożdżach i zaraz chce się nam wszystkiego bardziej.
O drożdżach zresztą wspominam nie przypadkowo. Do nich cierpliwość jest szalenie potrzebna, szczególnie jeśli coś z nimi pieczemy. Najpierw bowiem rośnie sobie zaczyn na  ciasto... co najmniej godzinę, a potem jeszcze ciasto gotowe do pieczenia również musi urosnąć. I kolejna godzina lub dwie uciekają. Jest to jednak na tyle długi czas, że spokojnie można w nim zająć się czym innym, zaglądając tylko do naszych drożdży lub ciasta co jakiś czas, by z zadowoleniem stwierdzać za każdym razem, że "coś" się dzieje.
Bo jeśli nic się nie dzieje po godzinie, to mamy pecha, drożdże zdechły i trzeba nam zaczynać od nowa.

Na żywych drożdżach rośnie cudownie bohater dzisiejszej felki - zawijasy owocowe. Dwukrotnie właśnie. Zaczyn najpierw na mleku, robi się jak tkanina frotte, a potem gotowe już zawijaski rozpychają blaszkę na wszystkie strony. Ciasto jest mięciutkie, delikatne, lepsze niż najlepsza bułeczka drożdżowa jaką jedliście i zupełnie się do niego nie umywają drożdżówki ze sklepu. Owoce, w moim przypadku truskawki, ale swobodnie można dodać każde inne jakie macie w zamrażalniku, podczas pieczenia puszczają sok, który nam ślicznie wnika w bułeczki, do tej całej puszystości i miękkości dodając jeszcze sok owocowy. Niebo w gębie. Rodzina zdecydowanie nie będzie mieć dość, więc prawdopodobnie dobrze będzie zrobić od razu podwójną porcję. Nie 13 zawijasów, a 26 sztuk. I tak znikną, wierzcie mi. U mnie nawet 10 godzin nie przetrwały, a połowa zniknęła, jak jeszcze były ciepłe, bo takie są najsmaczniejsze.

Zawijasy, jako idealna przekąska, podejdą wam od śniadania do kolacji, w każdym towarzystwie, o ile tylko nie będzie słone. Zapijane kawą zdecydowanie umilą poranek albo wieczór. Nie ma więc co czekać i ślinić się, lepiej zabrać się do roboty (w której i tak będzie więcej treningu cierpliwości, niż czegokolwiek innego).
Przepis pochodzi stąd. Nieco zmodyfikowany.






Składniki (na 12-14 dużych zawijasów):

Ciasto:
 1 szklanka ciepłego mleka
2/3 szklanki cukru
1 i 1/2 łyżki drożdży instant (użyłam 1 i 1/2 opakowania drożdży suszonych Dr. Oetkera)
115g masła w temperaturze pokojowej, pokrojonego na kawałki
2 duże jajka
1/2 łyżeczki soli
4 i 1/2 szklanki mąki

Nadzienie:
30-50 dkg zamrożonych truskawek (malin, wiśni wydrylowanych, porzeczek...)
1/2 szklanki cukru
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

Lukier:
1/2 szklanki cukru pudru
3 łyżki śmietany kremówki 30%
sok z cytryny


Wykonanie:

Naszym głównym przyjacielem w tym przepisie będzie robot ręczny z obracającą się miską i mieszadłami hakowymi, właśnie do wyrabiania ciasta drożdżowego. Dlatego właśnie ten sprzęt przygotowujemy sobie na sam początek.

Wpierw testujemy drożdże na ciasto.

W garnuszku podgrzewamy mleko. Nie zagotowujemy, pilnujemy by się nie przypaliło. Powinno jednak być ciepłe, ale nie parować.

Podgrzane mleko wlewamy do miski od miksera.

Za pomocą łyżki wsypujemy drożdże, mieszamy je z mlekiem, dosypujemy cukier i również łyżką mieszamy całość. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy miskę na jakieś 5-10 minut w ciepłe miejsce. (w ziemie grzeją już kaloryfery, więc ja swoje drożdże postawiłam właśnie na nich. W lecie można użyć lekko ciepłego piekarnika.).

Po upływie 10 minut zaglądamy do drożdży. Jeśli znajdujemy mleko w stanie "frotowym", puszystym i zdecydowanie sugerującym, że drożdże zrobiły sobie ucztę i rozwijają się w najlepsze, mamy dowód, że są zdolne do dalszej współpracy. Jeśli jest nietknięte i nadal buro-mleczne, jak świeżo po wmieszaniu drożdży - czas wziąć nowe opakowanie i zaczynać od nowa.

"Żywy" zaczyn zabieramy na mikser i do dalszej obróbki.

Do mleka z drożdżami wrzucamy pokrojone na kawałki, koniecznie miękkie masło i włączamy mikser na średnie obroty, by trochę je wmieszać. W ciągu całego procesu nie wmiesza się nam całkowicie w ciasto, dopiero na sam koniec, więc nie panikujcie, gdy ciągle będziecie widzieć podczas ubijania, że kawałki masła pływają luźno.

Dodajemy po jednym jajku, cały czas mając mikser włączony.

Dosypujemy sól.

Pozwalamy chwilę mikserowi pracować, co jakiś czas za pomocą łyżki odciągając masło od ścianek i popychając je ku mieszadłom. W ten sposób upewnimy się, że wszystko się równo miesza.

Po paru dłuższych minutach wsypujemy po trochu mąkę. Wpierw pół szklanki, czekamy aż zmiesza się z ciastem, potem dosypujemy dalej i tak w ten deseń, aż wejdzie nam wszystkie 4 szklanki. Po tym czasie ciasto pewnie jeszcze będzie zbyt miękkie, by je przenosić na stolnicę celem ugniatania, więc dosypujemy pozostałe pół szklanki mąki i obserwujemy ciasto. Po 4 i 1/2 szklanki powinno wyglądać już jak dobrze wyrobione ciasto drożdżowe, być lśniące, ale przede wszystkim po przechyleniu miski zaczynać odstawać od ścianek.

W takim momencie wyłączamy mikser i wyciągamy stolnicę. Podsypujemy ją mąką, wykładamy ciasto z miski i zagniatamy je, również podsypując mąką, by nam się nie kleiło do palców. Zagniatamy do czasu, aż nie będzie nam się w ogóle do palców przyczepiać, ale nadal będzie lśniące.

Bierzemy miskę, lekko obsypujemy mąką wewnątrz i wkładamy do niej kulę ciasta. Przykrywamy ściereczką i ponownie odstawiamy w ciepłe miejsce na około 1,5 godziny. W tym czasie powinno nam się podwoić ilościowo.

Wyrośnięte ciasto przekładamy ponownie na stolnicę i rozwałkujemy w kształt dużego prostokąta. Pilnujemy, by całe ciasto było równe zarówno na brzegach jak i w środku.

Zostawiamy je na moment rozwałkowane i przystępujemy do robienia nadzienia.

Zamrożone owoce wyciągamy z zamrażalnika dopiero teraz. Nie rozmrażamy wcześniej, ponieważ wszystko, co z nich wypłynie, powinno trafić do ciasta. Większe owoce, w moim przypadku truskawki, kroimy na drobno, mniejsze, jak maliny, wrzucamy w całości do garnuszka.

Do owoców wsypujemy cukier i mąkę ziemniaczaną, mieszamy wszystko razem.

Przekładamy owoce równą warstwą na prostokąt rozwałkowanego ciasta, a następnie ciasno zwijamy go w rulon wraz z tymi owocami.

Uzbrajamy się w bardzo ostry nóż i rulon z ciasta i owoców tniemy na mniej więcej 1,5 centymetrowe plastry.

Każdy taki plaster kładziemy płasko na blachę wysłaną starannie papierem do pieczenia, zachowując między nimi trochę wolnego miejsca. W standardowej blaszce w ten sposób zmieści się 9 plastrów. Resztę wykładamy do innej blaszki, również wysłanej papierem. W moim przypadku sprawdziła się na pozostałe 4 kawałki, keksówka.

Blaszki z zawijasami zakrywamy ściereczką i po raz kolejny pozwalamy im rosnąć w ciepłym miejscu przez następne 2 godziny. W tym czasie zawijasy urosną i wypełnią ściśle obie blaszki, a owoce puszczą sok, który potem, podczas pieczenia zostanie wchłonięty przez ciasto.

Nastawiamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza i po upływie dwóch godzin wyrastania, wsuwamy blaszki do nagrzanego piekarnika, by piec je przez ok. 25-30 minut. Przez pierwsze 20 minut najlepiej je przykryć folią, by wierzch się nie spalił, ale w ostatnich 5 minutach folię możemy zabrać, by się ładnie wyzłociły. Nie wolno wtedy spuszczać ich z oka mimo wszystko i gdy zauważymy, że są zbyt ciemne, ponownie nakładamy folię na wierzch.

Zawijasy będą gotowe w momencie gdy będą złociste, a ewentualnie widoczny na wierzchu i po bokach sok i owoce będą bąbelkować.

Wyciągamy blaszki z piekarnika i pozwalamy zawijasom stygnąć w nich przez kwadrans. Dopiero potem wyciągamy spód blaszki i odginamy rogi papieru, by wygodnie wyciągać kawałki.

Zawijasy tuż po upieczeniu będą wyglądać tak, jakby się zlały i nie było szansy by je od siebie oddzielić. nic bardziej mylnego. Spokojnie da się oddzielić od siebie pojedyncze kawałki, chociaż ciepłe jeszcze będą bardzo delikatne, więc trzeba będzie to robić z ostrożnością.

Przygotowujemy lukier. Mieszamy śmietanę z cukrem i sokiem cytrynowym, żąglując składnikami w zależności od ilości lukru, jakiej potrzebujemy i stopnia słodkości. Polewamy nim ciepłe jeszcze zawijasy i możemy spożywać w ilości ogromnej.

Wysoce uzależniają. Nigdy się nie kończy na jednym kawałku. Spód będą miały pokryty lepką warstewką soku z owoców i to jest jak najbardziej prawidłowe. Tylko doda smaku.

Teoretycznie wytrzymają 2-3 dni, jeśli je przykryjemy i nie wyschną. Ale wątpliwe, by nie zjedzono ich przed upływem pierwszej doby.

Smacznego;D









środa, 6 stycznia 2016

Sernik z sosem butterscotch (i solą)

Serników ci u nas dostatek w każdej porze roku. W Polsce, znaczy się. Powinno się mówić nie, że kraj mlekiem i miodem płynący (ha!ha!ha!), a jadący na serniku od bardzo już dawna. Ponieważ sernik towarzyszy polakowi od czasów biedy, wcześniejszego okresu międzywojennego, gdy wszystko było lepsze i z klasą i czasów jeszcze dawniejszych, gdy o kierunku kulturalnym rozwoju naszego pięknego kraju stanowił Paryż i Wiedeń.
Jednakże pierwszy sernik nie z Wiednia pochodzi, a z czasów rzymskich, gdzie ciastem serowym karmiono gladiatorów. Pierwszy przepis na sernik pochodzi właśnie stamtąd, z jakichś zakurzonych kronik i prosto zaleca by zmieszać funt sera i funt mąki, a potem piec na kamieniu.

No cóż, od tych czasów minęło wiele pokoleń i mnóstwo gardeł smakoszy zaznawało kontaktu z sernikiem. Jak łatwo przypuszczać już zapewne pierwszą ze zmian było dodanie do ciasta miodu. Potem cukru i pewnie bakalii. I tak generalnie ten skład stał się żelaznym składem sernikowym, do czasu, gdy twaróg Włosi zastąpili serkiem mascarpone, powodując narodziny nowej odmiany sernika, który stał się hitem za wielką wodą, przyjeżdżając do Ameryki Północnej wraz z emigrantami i mafią. Tak, mowa tu o serniku nowojorskim, na który przepis znajdziecie bez problemu na Bantofelkach.

Ja bym chciała jednak wrócić do momentu, gdy sernik przyjechał do Polski w swej oryginalnej odmianie, z twarogiem zamiast serka kremowego. Tenże sernik, lekko tylko modyfikowany trwa już cale lata w polskiej kuchni, zdobiony polewą czekoladową i owocami, bezą, dodają mu kruchy spód, a nawet formują w kulki, podając w postaci, której długo się koneser przygląda, zanim podejrzliwie wbije w nią zęby. Pewnie, te wariacje są dobre, bo temat się nie nudzi. Ale pytam... po co wariować z ciastem, skoro samo w sobie spód sobie robi i tekturowych w smaku dodatków mu nie trzeba. Po co przekładać doskonałą masę serową galaretkami i owocami, kiedy sama w sobie z bakaliami to poezja smaku? Zostańmy przy prostocie i nie ruszajmy sernikowych flaków. Nie dodawajmy mu obcasów, skoro świetnie się sam trzyma na zgrabnych, smacznych nóżkach, na których nam wyrósł w piekarniku i podnosić go nie ma potrzeby.
Natomiast z powodu tego, że łysy czerep wcale nie jest taki piękny, nawet jeśli ciało jest wybitne, pannie tej nałożymy peruczkę i zrobimy makijaż. Dodawanie złotych zębów wcale nie będzie potrzebne. Ale, ponieważ nadal uznajemy zamorski szyk za ciekawy - peruczka będzie brytyjska, a make-up z morza rodem.

W tym momencie przechodzimy właśnie do chwili, w której przedstawiam potrawę. Proszę państwa, oto sernik. W najprostszej swej postaci, z nietypowym dodatkiem zamiast wszechobecnej mąki, który sprawi, że ciasto będzie cudownie wilgotne, oraz z twistem, który to proste, cudowne ciasto, które i dziesięciolatek by zrobił, zmienia w rasowy deser kuchni fusion.
Sernik - w postaci polskiej. Polewa - brytyjska, żeby nie wskazać na Szkocję, jako na kraj pochodzenia sosu butterscotch. A sól morska to dama o wielu twarzach i różnorakiego pochodzenia krwi, szumiącej morskim szeptem w jej kryształkach. Razem... niczego im nie brakuje, jak głosiła stara reklama Ramy sprzed paru lat. Więc nie rozdzielajmy tego, co szalona Ban-kucharka połączyła razem i teraz podsuwa wam w prześlicznych fotkach, pachnących sernikiem na cały dom.
I w przepisie, który sam się prosi o zrobienie:)
Poczynajmy więc...



Składniki:
4 jajka 
20 dkg cukru (1 szklanka) 
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii 
12,5 dkg masła 
50 dkg twarogu półtłustego 
1 ugotowany i rozkruszony ziemniak 
1 łyżka mąki ziemniaczanej 
1 łyżka mąki pszennej 
bakalie (rodzynki, skórka pomarańczowa, żurawina itp.) 
domowy sos butterscotch
sól morska w kryształkach


Wykonanie:
Żółtka oddzielamy od białek. Wkładamy je do miski, dodajemy cukier i ekstrakt z wanilii oraz masło (miękkie, wyjęte wcześniej z lodówki i pokrojone w kostki). 

Mieszamy do otrzymania jednolitej masy (w malakserze zajmie to krócej, mikser należy nastawić na najwyższe obroty, gdy cukier i masło są już wstępnie rozbite). 

Następnie (nie wyłączając sprzętu) dodajemy drobno pokruszony ser i ugotowany, rozkruszony, wystudzony ziemniak. Miksujemy nadal do otrzymania jednolitej, puszystej masy. 

Dodajemy mąki i ponownie miksujemy. 

W osobnym garnuszku ubijamy pianę z białek ze szczyptą soli. 

Delikatnie mieszamy pianę z masą serową , przekładają pianę do masy łyżkami. 

Dodajemy bakalie. 

Przekładamy do standardowej tortownicy wysłanej papierem do pieczenia i pieczemy w lekko nagrzanym piekarniku ponad 1 godzinę (150 stopni, ok. 1 godz. 15 min, termoobieg). 

Sernik jest upieczony, gdy na wierzchu popęka i przyrumieni się złociście. 

Wyciągamy sernik z piekarnika i pozostawiamy do całkowitego ostygnięcia.

Gotowy sos butterscotch, jeśli trzymaliśmy go w lodówce, powinien być wyjęty co najmniej godzinę przed nakładaniem go na sernik, by zrobił się płynny.  Sosem starannie polewamy górę sernika i boki, pozwalając mu spływać w dół. Pokrywamy nim całą powierzchnię ciasta.

Następnie posypujemy powierzchnię kryształkami soli, w sposób na jaki mamy ochotę. Należy pamiętać, że sól jest tu potrzebna bardziej na smak i dekoracyjnie niż jako dodatek niezbędny, więc niech nie będzie jej za dużo. Może jej zupełnie zabraknąć, a sernik pozostawić możemy polany samym sosem. I tak będzie doskonały.

Smacznego:)