wtorek, 28 czerwca 2016

Ekspresowa konfitura z rabarbaru i wanilii/ Quick rhubarb and vanilla jam

Od kiedy pamiętam, trwa w mojej rodzinie dysputa nad tym, co to tak właściwie jest rabarbar. I czy, bez względu na to, czym jest, jest dobry i warto go używać, jak tylko pojawia się na działkach i rynku, czy omijać łukiem i pozwolić innym go używać, albo cichutko przejrzeć i zemrzeć bezproduktywnie w ogródku.
Do tej dyskusji ostatnio dołączył mit, o jego toksyczności!
W życiu, powiadam wam, tyle się nie zastanawiano nad niczym  jadalnym jak nad tymi różowo- zielonymi gałązkami i, co tu kryć, raczej nie za bardzo go wykorzystywano. Bo kwaśny, bo twardy i ma włókna. Bo znowu toksyczny ("i siebie strujesz i dzieciaka!"). A tak w ogóle to chwast! Chwasty się wyrywa i pali, a nie je!
Przytoczyłabym w tym momencie pokrzywę i jej niesamowite właściwości, a także mniszek lekarski, z którego liści robi się cudowną sałatkę, oraz bardzo fajne wino, ale naprawdę nie miałam ochoty na dyskusje z dwoma pokoleniami starszych od siebie, jazgoczących kobiet i garściami brałam ze straganu długie łodygi rabarbaru, w nosie mając, czy to chwast, warzywo, czy trucizna, ciesząc się, że wreszcie jest!

Bowiem ja rabarbar bardzo lubię i chociaż, jak się okazuje, jest on warzywem, oraz pleni się po działkach jak chce, czyli teoria, że to chwast, poniekąd ma potwierdzenie, od lat go zjadam w sezonie i nigdy jeszcze się nim nie otrułam.
Obalić należałoby i mit o trujących właściwościach. Otóż okazuje się, że rzeczywiście zawiera kwas szczawiowy i to dużo, ale w liściach, a liści przecież nikt rozsądny nie zjada. Jeśli więc cierpicie na reumatyzm albo macie chore nery - to mimo wszystko można go unikać. Reszcie się nie upiecze tak łatwo, gdyż poza tym, zachowując drobne środki ostrożności, można z niego robić rzeczy, o jakich się wam nie śniło.

Zazwyczaj brałam w obroty rabarbar dla celów pieczeniowych. Pokrojony w kawałeczki, obsypany cukrem, lądował na różnych, typowych ciastach. Na przykład doskonale pasuje do biszkopta, który już poznaliście na Bantofelkach jako Biszkopt z brzoskwiniami. Pół na pół z truskawkami daje niesamowite nadzienie w typowym cieście typu pie - polecam tutaj na przykład Cherry Pie, w którym zastępujemy nim wiśnie, robiąc całą resztę z owocami dokładnie tak samo. Ba, postać Willa Smitha w "MiB III" taki właśnie pie (tyle, że z prostym pokryciem z ciasta, a nie z bezą) zamawia w filmie i zdaje się być z niego niezwykle zadowolony!
Zresztą, będąc tak kontrowersyjnym warzywem, traktowanym jak owoc, niezbyt też jest obfity w rozmaite wariacje na jego temat i przeciętna, nie eksperymentująca za wiele gospodyni po prostu posypuje nim placki. Powinniśmy się więc pewnie cieszyć, że w ogóle z niego nie rezygnują, nie wypalają i możemy go używać, ledwie się zaczyna pojawiać na początku czerwca. Zabobon, ciemnota i kaczogród... pfff...

Nigdy nie twierdziłam, że jestem typową gosposią i w kuchni uznaję tylko podstawy. Znaczy się, na początku, każdy gotuje ściśle według jednego wzorca. Ale z czasem nagle zaczynamy sami łączyć smaki, zadawać pytania i coś, co od lat przyzwyczajono nas robić w jeden sposób, robimy inaczej. Tak się więc ma sprawa ze mną i rabarbarem. Przez pierwsze lata nauki pichcenia używałam go na ciastach. Wyłącznie. Ale w tym, gdy w oczy rzuciły mi się piękne, czerwone łodygi (im czerwieńsze tym słodsze!), a potem rzuciłam okiem na pułki z cukrem, gdzie stał również cukier żelujący do konfitur, nagle coś zaświtało. A gdyby tak konfitura z rabarbaru i... czegoś jeszcze? Tyle, że nie z kolejnego owocu. Chciałam w słoiku mieć wyłącznie rabarbar, ale z jakimś niezwykłym aromatem. I na dodatek stwierdziłam potem, że nie chcę cukru żelującego. Z owoców ze zwykłym cukrem też się da zrobić fantastyczną konfiturę i wcale nie trzeba poświęcać na to kilku dni, jak nas straszą w większości przepisów. Absolutnie nie. Gdzieś, coś mi mignęło, że trwa to znacznie krócej, a poza tym miałam już w koszu 2 kilo rabarbaru, więc nadszedł czas na eksperymenty.

Wynik przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Okazało się bowiem, że oczywiście, że się da zrobić konfiturę bez żel-fixu, oczywiście, że nie trwa to długo i chociaż nie jest ona aż tak twarda jak dżem, a raczej miękka, możliwa do smarowania na bagietce na przykład, ale nie posiadająca formy soku, raczej jak miękki dżem, to na dodatek rabarbar cudownie komponuje się z wanilią. Jest słodko, kwaskowaty, odpowiednio dosmaczony wanilią to prawdziwe niebo w gębie, któremu trudno się oprzeć, nie pakując do ust wielkich łyżek, prosto z garnka lub słoików.

Po tym eksperymencie poszłam za ciosem i dokonałam kolejnej rzeczy z rabarbaru, to jest Rabarbarowego Curdu, odmiany tego Cytrusowego Curdu z Pern, który już tu widzieliście - i również z zaskakującymi, pozytywnymi efektami.
Curd wyląduje na Bantofelkach rzutem na taśmę, jako kolejny po Konfiturze, bo jeszcze rabarbar jest na straganach, jeszcze tani, a co najważniejsze, mocno czerwony, idealny do używania właśnie teraz. Bierzcie więc i róbcie. Łapcie za łodygi i nie bójcie się rabarbaru, bo ani się nie strujecie (o ile nie będziecie jeść liści), a wręcz przeciwnie, to azjatyckie (tak, tak, do nas, do Europy trafiło dopiero w XVIII wieku razem z Markiem Polo) warzywo wkrótce zawojuje nie tylko wasze ciasta, ale i półki z przetworami. Połączenie rabarbaru z wanilią to tylko początek. Cynamon, imbir, również wspaniale z nim będą współgrać, nie wspominając po raz kolejny o truskawkach, z którymi w smaku ma wspólny mianownik, pasując do nich jak dłoń do rękawiczki.
I nawet, mimo obecnych upałów, nie przepracujecie się nad tą konfiturą. Zrobienie jej, od wymycia i oporządzenia rabarbaru, do wpakowania konfitury do słoików zajmuje TYLKO 20 minut.

A zatem, bez dalszych zachwalanek, lecimy na rynek po rabarbar i zaczynamy zabawę...

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki: (na jeden słoik wielkości takiej jak na zdjęciu)

 250g łodyg rabarbaru (im bardziej czerwone tym lepiej)
1 szklanka cukru pudru (może być również kryształ)
1 łyżka ekstraktu z wanilii
2 łyżki wody


Wykonanie:

Łodygi rabarbaru myjemy, starannie odcinamy wszystkie resztki liści, następnie czyścimy, ale tylko na końcach, skurując tylko te co grubsze łodygi. Młode po prostu tniemy na kawałki, ale grubsze trzeba pozbawić w ten sposób nadmiaru skórki i tych ciągnących się włókien i dopiero wtedy posiekać. 

Pocięty na kawałki rabarbar wrzucamy do garnka z grubym dnem, dodajemy cukier, ekstrakt z wanilii i wodę i nastawiamy mały ogień.

Przez 2-4 minut mieszamy starannie, podgrzewając, aż cukier rozpuści się całkowicie, następnie ogień podkręcamy na średni i gotujemy przez dalsze 10-12 minut, mieszając dosyć często.

Konfitura będzie gotowa w momencie, gdy stanie się gęsta i lepka, a większość rabarbaru będzie w stanie półpłynnym. Dla pewności możemy jeszcze dodać 5 minut do gotowania.

Po tym czasie zdejmujemy konfiturę z ognia, raz jeszcze próbujemy, ewentualnie dodając cukier lub ekstraktu z wanilii, jeżeli potrzebujemy intensywniejszego smaku i gorącą przekładamy do wyparzonego słoika.

Słoik szczelnie zamykamy i gdy wystygnie, przechowujemy w lodówce.

Konfitura będzie mieć luźniejszą formę niż typowe, twarde, po użyciu żelfixu, ale też idealną do rozsmarowywania na wszelkiej maści bułeczkach, bagietce, lub idealnie posłuży jako nadzienie do ciast typu pie.

Smacznego!

--------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:(for 1 medium sized mason jar)

1 bunch (250g) of rhubarb, leaves trimmed, stalks cleaned and finely chopped (the redder, the better)

1 cup of caster (or regular white) sugar
1 tblspn of vanilla extract
2 tblspns of water
 
The making of:
 
Wash, clean and chopp finely the rhubarb stalks. You should also skin the bigger ones, to prevent the strings appearing from nowhere, but the smaller ones do not need this kind of action.
 
Combine rhubarb, sugar, vanilla extract and water on low heat in a heavy bottomed pot.
 
Cook for 2-4 minutes, stirring, until sugar has dissolved. Increase heat to medium and cook for approximately 10-12 minutes, stirring constantly.
 
The jam will be ready when it becomes thick and sticky, and most of rhubarb is half melted. You can add the extra 5 minutes to cooking time, just to make sure.
 
Remove the jam from the fire, check the taste, adding more sugar or vanilla extract if necesarry, and put in into mason jar, still hot.
 
Close the mason jar and let the jam cool in a room temperature. Then put the jar into the fridge or any other dark place.
 
The jam should have a soft consistence, not as hard as the ones you can buy ready-made in a shop. It is perfect to smear it on any kind of scones, baguettes or toasts, and it will be great used the filling for any pies.
 
Cheers!
 
 
 


 

niedziela, 26 czerwca 2016

Staropolski napój czereśniowo-miętowy// Ye Olde Polish sweet cherry-spearmint beverage

Upały jak ta lala. Człowiek w takim czasie wybitnie zaczyna zamiast ssaka przypominać gada, a tak konkretnie żmiję. Jak się gdzie położy, niezależnie, czy w ciepłej plamie, czy na plaży plackiem, na leżaku, czy za szczelnie zasłoniętymi żaluzjami w chłodnym domku, tak nie ma absolutnie ochoty się ruszać, póki na niego nie nadepną. A wtedy kąśliwe "patrz, gdzie leziesz", brzmi ostrzej niż wbicie jadowych, gadzich kłów w nieopatrzną stopę.
I pomyśleć, że to ledwie koniec czerwca, lipiec za pasem, a już 35 stopni na termometrach i każdemu bije w najlepsze w dekiel z gorąca. I co gorsza, takie zachowanie się przenosi na sąsiadów, jak zaraza morowa. "Kacze Bojówki" wygadują gorsze bzdury, niż w chłodnej porze, Anglicy Brexitują się z Unii tylko po to by zaraz odwoływać to, że chcą się Brexitować i żądają nowych referendów,bo..., a mężczyźni zachowują się jak kobiety, zmieniając zdanie co pięć minut i sprawiając, że wątpimy w istnienie logicznego, męskiego pomyślunku, co przecież zwykle jest nam na rękę. Jak oni są od logicznego myślenia, to nam wolno a nawet powinnyśmy robić głupoty, dla zachowania równowagi na świecie.
Chyba już więc jasnym jest, czemu zdecydowanie wolę jesień o lata i to nie tylko dlatego, że alergia wtedy mnie nie atakuje. Myśli się jaśniej i więcej chce przez 20 stopniach, niż przy prawie 40.

Plusem gorąca za to jest to, że najsmaczniejsze owoce dojrzewają w ekspresowym tempie. Truskawki powoli się kończą, poziomki, przynajmniej u mnie w skrzynce balkonowej, czerwienieją pięknie i każdego dnia czerpiemy z tego ogromną przyjemność z Małym, buszując wśród zielonych liści i wyłuskując kolejne, malutkie, smaczne skarby.
No i pojawiły się już rabarbar i czereśnie. Ten pierwszy owoc (warzywo? chwast? cokolwiek to jest, opinie są podzielone) już trafił w moje ręce i pod nóż i to bynajmniej nie do prozaicznego przyozdobienia nim ciasta. W wasze ręce już wkrótce teleportują się zatem dwa wspaniałe przepisy na przetwory z rabarbaru. Wpierw jednak, ze względu na te straszne upały postanowiłam dać wam coś czereśniowego, mokrego, do picia litrami. Szczególnie, że właśnie teraz jest pora na te najlepsze czereśnie. Twarde, jeszcze bez robactwa, za to słodkie. Nie trzeba się przy nich przejmować drylowaniem i wyganianiem potencjalnych podjadaczy przy pestce (bo przecież do napoju wkładki mięsnej nie dodamy), a i się nie przepracujemy przy tym. Zaskakujący dodatek mięty natomiast doda napitkowi niezwykłego, orzeźwiającego smaku, nie gasząc czereśniowego aromatu.
Nie na darmo przepis na ten kompot jest jednym z tych starszych, które postanowili opisać autorzy książki: "Kuchnia Słowian czyli o poszukiwaniu dawnych smaków". Z tej rozkosznej książki mieliście przyjemność poznać już przepis na polewkę grzybową. Teraz więc ponownie coś mokrego, odpowiadającego na pytanie, jakie dosyć często pada na imprezach historycznych ze strony odwiedzających ku nam, kobietom-rekonstruktorkom, pilnującym kotła z jadłem: co pili nasi przodkowie?

Rzecz wiadoma, że nie herbatę i kawę. Ci wcześni byli przecież ludem zbieraczy i hodowców, więc żyli z tego, co dała natura, zaleźli lub wyhodowali. Również, co upędzili. Wina, piwa i miody na pewno i z całą pewnością mogę wam powiedzieć, że smakowały inaczej niż nasze obecne, choćby dlatego, że mój ślubny nastawił miód wedle jednej ze starych receptury i już teraz smakuje on znacznie lepiej niż wszystkie "butelkowce" świata razem wzięte. Jednak nie tylko alkoholiczne rzeczy się piło.
Przede wszystkim więc mleko, wodę, napary owocowe i ziołowe, lub też, jak w przypadku bohatera dzisiejszej felki - napój owocowo-zielny. Wiadomo, woda smaku nie ma, a dawni słowianie różnili się od obecnych tylko okolicznościami, w których przyszło im istnieć, na pewno nie potrzebami kubków smakowych. Skoro więc mieli pod ręką mnóstwo smacznych owoców i miód - czemu by nie dosmaczać wody powszedniej i zrobić z niej przysmak?
A kop jakiego nam daje kawa i herbata? Jak wobec tego wstawał jeden z drugim o 5 rano, bo zwierzęta gospodarskie oporządzić, wyjmując przyzwyczajenie? Ano teiny i kofeiny nie było bez kawy i herbaty, kawa w Arabii, a herbata w Chinach w tamtych czasach, więc nasi zacni przodkowe do swych napitków szczodrze dodawali zioła, które zawierały ekwiwalent różnych takich substancji pobudzających, a przy tym i zdrowsi byli, bo oprócz pobudzaczy, spożywali przy tym wiele witamin i mikroelementów, hurtowo pobudzając się i lecząc różne przypadłości.

Mięta, której bez wątpienia używali jest cudownym zielem na gorąco. Można z niej zrobić syrop, wywar na żołądek, zjeść listki na surowo lub dodać do dowolnego napoju jako dosmaczać i cieszyć się chłodnym posmakiem, jaki mu zapewni. A ponieważ solo ma smak, za którym nie każdy przepada, można spokojnie go zamaskować wyraźniejszym owocowym.

Spróbujcie w te upalne dni staropolskiego napoju z czereśni i mięty, a zdecydowanie nie zawiedziecie się jego niezwykłym smakiem. I nie przepracujecie, bo w sumie robi się sam. Nam pozostaje tylko zagotować go i wyłączyć, a potem czekać aż wystygnie. I tyle. Praktyczni przodkowie bez wątpienia by chwalili, a my... cóż... do dna:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki:

1/2 litra owoców czereśni  (wczesnych, tych niezarobaczonych)
2 gałązki mięty ogrodowej
1 i 1/2 litra wody

Wykonanie:

Czereśnie myjemy, pozbawiamy liści i ogonków, sprawdzamy, czy nie posiadają dziurek, świadczących, że robak się zagnieździł i w przypadku, gdyby były "czyste", wrzucamy do gotującej się wody jak leci.
Jeżeli jednak mają robaki, trzeba będzie je poprzecinać, przy tym i wydrylować, robaków się pozbyć i wtedy owoce wrzucać do wrzątku.

Zagotowujemy wodę z czereśniami, gotujemy napój jeszcze przez około 5 minut.

Po tym czasie zdejmujemy garnek z ognia, dorzucamy opłukane gałązki mięty w całości i odstawiamy napój do ostudzenia.

Przed spożyciem możemy miętę wydobyć z napoju, albo zostawić, zależnie jak intensywny smak lubimy. 

Smacznego:)

---------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

1/2 litre of sweet cherries
2 sprigs of spearmint
1 and 1/2 litre of water

The making of:

Wash sweet cherries, remove the leaves and stems, check if it is clean of worms, and drop them into the boiling water.
If there are worm-holes noticed, be sure to check every berry, remove the stones, and only after that, drop them into the boiling water.

Boil the water once again with a sweet cherries inside, and let it boilng for another 5 minutes.

Move the pot of the fire, drop the sprigs of spearmint inside and let it to cool completelly.

Before the serving, remove the spearmint sprigs. You may also leave it inside, depending on how strong the taste of mint you prefer.

Cheers:)
 
 

środa, 22 czerwca 2016

Kipiące ciastka jagodowe Piemura (Jeźdźcy smoków z Pern) i 10.000 wyświetleń Bantofelków / Piemur's blueberry bubbly pies (Dragonriders of Pern)Pern and 10.000 Bantofelki views

No, to mamy kolejny wpis jubileuszowy. Jeszcze parę postów temu świętowaliśmy pierwsze urodziny bloga, a dzisiaj z dumą ogłaszam, że przekroczony został pułap 10.000 wejść na bloga i w tym momencie liczba ta wynosi 10.080. Żeby było jeszcze ciekawej, zeszły miesiąc zebrał równe 2.000 wejść, prawdopodobnie dzięki niesamowitym Donutom Lokiego, a pierwszy z czterech zapodanych challenge'ów, na Crack Pie, cieszy się póki co bardzo ładną popularnością. Cieszę się! Może dla tych, co mają bardziej komercyjne, znane, prowadzone od lat blogi, wsparcie reklamodawcy, ludzi od szaty graficznej i kodowania i stałą rzeszę fanów, zdobycie ponad tysiąca obejrzeń posta w miesiąc, to żadne osiągnięcie, ale ja nadal jestem na starcie. Wszystko piszę, gotuję i poprawiam sama, uczę się na własnych błędach i powoli zaczynam być widoczna tu i ówdzie. Jeszcze nie na tyle by mówić o jakiejś sensacyjnej popularności, ale przypuszczam, że fandom, miłośnicy książek fantastycznych i ekipa fanów zgromadzonych wokół Kuby Ćwieka nie potrząsałaby bez zrozumienia głową, gdyby im wspomniano o Bantofelkach. Ktoś by zakojarzył, że to ta "od pączków Manany", albo od "Donutów Lokiego", tudzież innych rzeczy, związanych z rekonstruowaniem przepisów z rozmaitych filmów i książek, tudzież tych najbardziej fascynujących i niezwykłych, odnalezionych w najbliższym otoczeniu. Jest powód do dumy? Ano jest. Zawsze mogłabym przymierać bezweniem, stopniowo tworzyć coraz mniej postów i w końcu pozwolić blogowi umrzeć śmiercią naturalną, jak się to dzieje z 50% nowo tworzonych.
Ale ponieważ nadal mi się chce, a przed sobą mam piękną kolejkę już gotowych potraw, czekających tylko na felki i posty, oraz tych zaplanowanych, nieugotowanych jeszcze, ale do których mi język ucieka i namacalnie widzę, że coś się ruszyło, jedziemy i pracujemy dalej. W końcu tak blog to bardzo wdzięczna rzecz. Któż z was chociaż raz nie tęsknił do potraw opisanych smakowicie w swoich ulubionych książkach i niejednokrotnie marzył, by ich spróbować, niech pierwszy rzuci kamień!

Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, 10k stuknęło, przechodzimy do felki. A ta, skoro inauguracyjna, powinna przecież być dokładnie w temacie, który nas najbardziej interesuje i dotyczy. Czyli ponownie bierzemy dzisiaj na warsztat potrawę książkową. Tym razem po raz kolejny z niezwykłego świata Jeźdźców Smoków z Pern.
Z tą serią, pisaną przez nieodżałowanej pamięci Smoczą Panią Anne MacCaffrey mieliście już styczność na tym blogu, dzięki Cytrynowo-Ananasowemu Curdowi, w którym przedstawiłam niezwykłą, jak dla Polaka, alternatywę dla dżemu na mazidło do chleba slash nadzienie do rozmaitych wypieków, plasujące się pomiędzy owocowym przetworem, a budyniem. Tak smaczne i niezwykłe, że nie dziwię się, że jest to ikoniczna, znana rzecz u zachodnich sąsiadów. U nas tego w sklepach jeszcze nie ma, dlatego warto się z tym cudeńkiem zapoznać, czy kochacie świat Pernu i smoki, czy też nie i zawsze posiadać słoiczek w lodówce w razie pilnej potrzeby napchania się nim wieczorową, dołującą porą.
A ponieważ Smocza Pani przez ponad dwadzieścia lat stworzyła ogromny świat, a perneńskich książek powstało prawie trzy dziesiątki, jak dobrze liczę, siłą rzeczy bohaterowie musieli coś tam jeść. A skoro świat niezwykły, ale jednak nieco znajomy, to i potrawy niezwykłe, jednak możliwe do odtworzenia, raz, że z samych opisów, a dwa, dzięki uprzejmości wydawcy, powstał przewodnik po Pernie, w którym najbardziej charakterystyczne, perneńskie potrawy zawędrowały już w formie przepisów. Nosi tytuł "Dragonlovers Guide to Pern" i można rzec, że obecnie jest "białym krukiem".

Mimo usilnych starań, nie byłam w stanie tej książki już kupić w formie papierowej (w Polsce nie wyszła oczywiście - dziękujemy wydawnictwu AMBER, które, jak zwykle, zaczęło wydawać cykl i go nie skończyło! - w USA dawno temu i dodruków nie robią), a elektronicznej nie chcę, jako ta, która lubi mieć cegiełkę z papieru w ręce i na półce, a nie w czytniku, jednak inni byli. I od nich, użytkowników zachodnich, którzy już niektóre przepisy wypróbowali, zaczerpnęłam same mechaniczne składniki i proporcje.
Pozostaje jednak jeszcze kwestia: skąd? Czemu akurat ta potrawa i czemu akurat teraz? Ano dlatego, że śliniłam się do "Kipiaczków" za każdym razem gdy o nich czytałam w trylogii o Menolly (nadal to czynię, mimo, że minęło prawie 20 lat, odkąd zetknęłam się z cyklem perneńskim) i tylko kwestią czasu i dostępności składników było, kiedy je zrobię. A teraz? A byliście ostatnio w lesie? Borówek zatrzęsienie. Prawdziwych, polskich, tych z największą ilością aromatu, bosko smacznych. Dokładnie tych, które zapragnęłam ujrzeć w Kipiących Ciastkach. Co prawda przepisy wołają o borówkę amerykańską, ale ona, cóż, smaczna, ale to już nie ta prawdziwa borówka. No i na amerykańskie czekać bym musiała jeszcze co najmniej miesiąc. Nie lza! Ja chciałam już, natychmiast, gdy tylko zobaczyła pola fioletu na tle zielonego, leśnego runa. I nawet gdy się wyprostowałam z jękiem po zebraniu półtora litra tego dobra, nadal upierałam się przy fakcie, że zrobię.
Zrobiłam.
Było warto! I to na tyle, że "Kipiaczki" z łatwością wśliznęły się przed planowane donuty bezglutenowe, czyli Challenge no. 2, do jakiego się już przygotowywałam, a mój osobisty chłop do tej pory za mną łazi i usiłuje namówić na zrobienie tych "smoczych ciastek" po raz kolejny.

A teraz, w kwestii formalnej, należałoby chyba zobaczyć, co pisze autorka o kipiących ciastkach jagodowych w pierwszym ze źródeł, w jakim się na nie natknęłam i obdarzyłam stęsknioną miłością łakomczucha-jagodożercy:

" - Mam ochotę na coś słodkiego, gorącego i bulgoczącego sokiem jagodowym. (...)
- Nie zdążyli jeszcze wyprzedać wszystkich słodyczy!
- Nie, ale wystygną, a ja lubię gorące, z bąbelkami!
Takie właśnie były - wyjmowane z pieca na szerokiej szufli  o długiej rączce - sok jagodowy spływał ciemnymi strugami po delikatnie przyrumienionej skórce, błyszczącej kryształkami cukru."

"- Czeladnik, bo taką miał odznakę na tunice, zsuwał sześć ciastek z szufli"

"Ciastka były tak ciepłe, że uraziły zranioną dłoń dziewczyny."

"Mimo, że ciasto było jeszcze gorące, Piemur wgryzł się głęboko w chrupiącą skórkę, aż ciemnofioletowy sok spłynął mu po brodzie.(...)"
Anne McCaffrey -  Smoczy Śpiewak 

Bez wątpienia mamy tutaj na tyle wskazówek, by jasno zorientować się, że ciastka mają jagodowe nadzienie, nie jest ono gęste, bo wtedy nie spływałoby "strugami" po przyrumienionej skórce, zdecydowanie więc musi zawierać więcej soczystych owoców niż innych dodatków (również ta soczystość przemawia za użyciem prawdziwej borówki, a nie amerykańskiej, bardziej zbitej).
Nadto nadzienie "spływa", a zatem ciastka są wysokie, nie płaskie, a skoro "spływa" z góry na dół, to mają kopułkowatą powierzchnię i jakieś otwory, z których wydobywa się babelkujący sok. Przy tym są słodkie, bulgoczą i wielokrotnie podkreśla się tutaj, że dla najlepszego wrażenia i smaku należy je spożywać tak gorące, że ledwie można ugryźć. Skórka chrupie - więc powinna być cienka i stanowić tylko skorupkę dla nadzienia, a powierzchnia co najmniej pociągnięta jest jakimś roztworem cukru, by była lśniąca i słodka, chociaż ideałem byłaby cukrowa skórka na powierzchni, taka, jaką spotykamy na polskich, kruchych ciastkach w kształcie gwiazdek.
Update: wiem już, co zrobić, by powstała jedynie słuszna, chrupiąca skórka, błyszcząca kryształkami cukru. W przepis dodałam więc alternatywną "cukrową skorupkę". Sprawdźcie i użyjcie tą, która wam bardziej podejdzie. Zdjęcie z nowej partii "Kipiaczków", którą będę robić za parę dni, właśnie z alternatywną "skorupką", już wkrótce.
No i muszą być małe, skoro na jednej szufli mieści się sześć naraz. Looks familiar?:)





Z całą pewnością mogę potwierdzić, że to, co wyczytałam w książkach (głównie w "Smoczym Śpiewaku", chociaż "Kipiaczki" pojawiają się też tu i tam, w innych tomach cyklu), a potem porównałam z tym, co wyszło mi z polecanego przepisu z "Dragonlovers Guide to Pern" - pasuje do siebie jak smoczy jeździec i jego smok. 
Te ciastka są niesamowite! Robi się je szybko, wykrawa szklanką kółka z ciasta, napakowuje bardzo prostym nadzieniem, skleja, robi dziurki i piecze. A słodki, gorący sok faktycznie bąbelkuje i kipi jeszcze długo po tym, jak się je wyciągnie z piekarnika, nawet gdy stygną. To właśnie są te cichutkie, pykające dźwięki, jakie słychać nad wyciągniętymi z pieca ciastkami. Kipienie i bąbelkowanie. Sok borówkowy, gorący i słodki, tak dobry, że nawet poparzone palce i usta nie są ważniejsze od tego, by pochłonąć jeszcze więcej ciastek, które wielkościowo starczają na może trzy kęsy. To mało! Zawsze mało. Potrzeba więcej! 
A to, że zrobisz je raz, i nigdy już nie opuszczą twego domu, na stałe zadomawiając się w książce kucharskiej i pamięci rodziny, jest pewne jak amen w pacierzu:)

I z tą wspaniałą myślą zapraszam do własnoręcznego wykonania ulubionych jagodowych kipiących ciastek Piemura.

Przepis pochodzi z książki "Dragonlovers Guide to Pern", leciutko zmodyfikowany przeze mnie.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


 Składniki (na około 12-14 ciastek):

Ciasto:
1/2 szklanki masła
2 łyżki cukru
2 i 1/2 szklanki mąki
1/2 łyżeczki soli
1/2 szklanki wody

Nadzienie:
200-250 gramów borówek leśnych (ewentualnie amerykańskich; można również użyć dowolnych innych owoców jagodowych) 
1 szklanka cukru
1/4 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka soku z cytryny
1 łyżeczka soku z pomarańczy
1-2 łyżki masła (do podziału pomiędzy porcyjki nadzienia)

Sklejacz z jajka:
1 roztrzepane jajko

Cukrowe smarowidło I na wierzch:
1/4 szklanki wody
1 i 1/2 łyżki cukru
(wymieszane ze sobą)

Smarowidło cukrowe II, tworzące najprawdziwszą cukrową skorupkę (alternatywne dla smarowidła cukrowego I):
1 roztrzepane jajko
gruboziarnisty biały (lub brązowy) cukier kryształ
(nie mieszać!)


Wykonanie:

Nastawiamy piekarnik na 204 stopni Celsjusza.

Przygotowujemy ciasto.
Suche składniki wsypujemy do miski, mieszamy wszystkie razem.

Masło kroimy na drobne kawałeczki.

Wrzucamy je do suchych składników i wyrabiamy wszystko razem dłońmi lub widelcem, aż z masła zostaną nam kawałeczki wielkości ziarnka grochu.

Do mieszaniny dolewamy po troszeczkę wody, wyrabiając ciasto tak, by się połączyło w niezbyt suchą, ale też nie za mokrą kulę.

Przykrywamy ją czystą ściereczką i w misce odstawiamy na chwilę na bok, na czas zrobienia nadzienia.

Borówki myjemy, odsączamy z wody, wrzucamy do miski.

Wsypujemy do nich cukier i cynamon, potem delikatnie ale starannie mieszamy.

Dolewamy sok cytrynowy i pomarańczowy, mieszamy raz jeszcze. Próbujemy i odstawiamy na czas przyszykowania ciastek.

Roztrzepujemy jajko i robimy mieszaninę cukrową (lub wersję drugą, alternatywną) na powierzchnię ciastek.

Blachę z piekarnika wyścielamy folią aluminiową, pamiętając, by zrobić to dokładnie i zawinąć boki w górę. Sok z ciastek może nam inaczej wyciec z blachy do piekarnika.

Ciasto wyciągamy z miski i dzielimy na dwie połowy, pracując na jednej w danym momencie.

Rozwałkowujemy cienko pierwszą połowę.

Przy pomocy szklanki o średnicy brzegu ok 8-9 cm wykrawamy w cieście kręgi. To samo robimy potem z drugą połową ciasta, pamiętając by wszystkich krążków była parzysta ilość i każde ciasto w ten sposób otrzymało górę i dół. Powinno nam wyjść w ten sposób około 22-24 krążków.

Pierwsze 12 kładziemy na blaszce.

Na krążek najpierw wykładamy ok. 2-3 łyżek borówek, gromadząc je w kopczyk na środku i zostawiając brzeg kręgu wolny. Na górę kopczyka kładziemy kawałeczek masła.

Smarujemy ten brzeg roztrzepanym jajkiem dookoła.

Kładziemy na wierzchu drugi krążek z ciasta tak, by przykrył borówki i równo sięgał ku brzegom podstawy, w razie potrzeby nieco krążek wierzchni rozciągając.

Przy pomocy widelca dociskamy do siebie górną i dolną połowę, zostawiając ślad po zębach na zewnętrznym okręgu ciastka.

Następnie smarujemy starannie powierzchnię ciastka smarowidłem cukrowym i na koniec na szczycie ciastka robimy 3-4 małe dziurki wentylacyjne, którymi będzie nam również wypływał bulgoczący sok jagodowy.
Jeżeli wykonujemy Smarowidło cukrowe II, wierzch surowego "kipiaczka" smarujemy roztrzepanym jajkiem, a potem posypujemy grubą warstwą cukru, w reszcie kroków tego punktu postępując jak poprzednio.

W ten sam sposób postępujemy z każdą parą krążków z ciasta i nadzieniem, gotowe ciastka wkładając ostatecznie do piekarnika. Pieczemy 20-30 minut, aż będą lekko złote na brzegach i wierzchu, a sok wypływa z nich i bulgocze.

Wydobywamy z piekarnika i serwujemy jeszcze gorące, kiedy tylko da się je już złapać w rękę.

Zimne też są dobre, ale prawdziwy urok i aromat kipiących ciastek jagodowych tkwi w ich podaniu prawie, że z piekarnika, na gorąco.

Smoczego apetytu wam życzę!:)
-------------------------------------------------------

Ingredients (for app. 12-14 bubbly pies):

Crust:
1/2 cup of butter
2 tblspns of sugar
2 and 1/2 cups of flour
1/2 teaspoon of salt
1/2 cup of water

Filling:
200-250g wild blueberries (or common blueberries; you can also use any other berries of your choice)
1 cup of sugar
1/4 tspn of powdered cinnamon 
1 tspn of lemon juice
1 tspn of orange juice
1-2 tablespoons butter  (to divide between spoons of filling)

Egg wash:
1 beaten egg

Sugary glaze I:
1/4 cup of water
1 and 1/2 tblspn of sugar
(mixed)

Sugary glaze II (an alternative for Sugary Glaze I, to make a real sugar crust, as mentioned in the Bubbly Pies descriprion in the books):
1 beaten egg
coarse white (or brown) sugar 
(do not mix it!)


The making of:

Preheat the ovet to 400 degrees Fahrenheit.

First, start with a crust.
Combine the dry ingredients in a bowl. 

Cut the butter into chunks.
Work the butter gently into the dry mixture with a fork or your hands until pieces the size of peas form.

Sprinkle the water over and work it in, so it formed not to dry but not to wet ball.

Cover it in a clean towel and put the bowl aside, for a time to make the filling.

Wash the wild blueberries, drain it, put into another bowl.

Gently toss berries with sugar and cinnamon, and mix it.

Add the juices, mix again, taste it, and if it fits your taste, set aside, for a time to prepare pies.

Beat the egg, and prepare a Sugary Glaze I or Sugary glaze II.

Put a sheet of aluminium foil on the surface of baking tin, remembering to curve the edges, so the flowing juices stayed on the foil.

Divide the ball of crust for two parts, working on one at the time.

Roll out dough on a floured surface to a 1/8-inch thickness.

Using a cup, cut out the cirles. Do the same with the other part of the ball of dough, remembering to have it the even numer; every pie needs to have a bottom and a top. That way we should have now 22-24 circles.

Put the first dozen on a baking tin.

Divide filling among circles, spooning approximately 2-3 tablespoons into the center of each, leaving a free border around. Top it with a tiny piece of butter.

Brush the border with egg.

Lay the second circle on top of each pie, stretching the top crust gently if necesarry.

Press the edges together with a fork all the way around. 

Brush top of each pie with sugary glaze. With a knife, cut three or four short slits in the top of each pie. 
If you prepare Sugary Glaze II, brush the top of rough pies with a beaten egg, then sprinke it heavily with coarse sugar, making the rest of a/m steps as follows.

Repeat the process with every pair of circles and a filling, and finally put the pies into the oven. Bake 20-30 minutes until slightly golden on the edges and the top, and the blueberry juice is bubbling and flowing out.

Remove from the oven and serve still hot.

Have a dragony appetite!:)


wtorek, 14 czerwca 2016

Crack pie (Challenge no. 1)

Doprawdy wspaniale działa umysł na pożywce wyobraźni i wyzwania. Dzieci wiedzą to najlepiej. Ich umysły nie skażone są jeszcze rzeczywistością w takim stopniu, by odtwarzać wszystko tak jak świat im to pokazuje. Dlatego koła maluchów nigdy nie są okrągłe, dlatego ludzie, zwierzęta i rośliny mają niezwykłe kolory, a obserwowanie malucha, jak z zacięciem rysuje krzywą tęczę w trzech niezwykłych zamiast siedmiu podstawowych kolorach, jest wprost fascynujące. Starszaki, które zapędzono już do szkoły i dorośli zatracili tę niczym nieskrępowaną wolność myśli, a ich wyobraźni zazwyczaj rzeczywistość podcina skrzydła.
Jednak gdy zmusimy już wyobraźnię do ruchu, a nasze myśli na moment przestają płynąć szerokim, prostym i przewidywalnym szklakiem, po którego obu stronach stoją znaki : "znajdź pracę","zarabiaj", "nie wychylaj się", "chleba naszego powszedniego...", nagle odkrywamy, że gdzieś tam siedzi w nas nadal ukryte dziecko, to samo które kiedyś rysowało różowo-czarną tęczę i z radością dorysuje jej jeszcze srebrne i złote cętki, jeśli tylko wypuścimy je na wolność.
Sposoby na uwolnienie tego dzieciaka, na rozprostowanie skrzydeł wyobraźni, dla każdego są inne. Jeden gra, w co popadnie po pracy, inny zatapia się w książkach na cały weekend, a jeszcze inny rzuca sobie wyzwania i wychodzi z siebie, by im sprostać, dla własnej satysfakcji i radochy przede wszystkim. Ale miłe słowa wpadające w bonusie od obserwującego te zmagania są naprawdę satysfakcjonujące. Czasem też, jak w moim przypadku, zdaje się na los z tymi wyzwaniami i prosi kogoś innego o jakieś niebywałe zadanie, by udowodnić sobie, że jeszcze nie skapcaniał do reszty.

Stąd pomysł Challenge na Bantofelkach. "To boldy go where no one has gone before...", jak brzmi najbardziej znany cytat ze Star Treka. Zrobić coś, czego nie widziało się wcześniej i nigdzie indziej, coś, na co sam byś nie wpadł.
Moja kumpelka odpowiedzialna za wybranie Crack Pie jako pierwsze Wyzwanie, nawet nie ma pojęcia, jakiego mi ćwieka zabiła, podsuwając ten wypiek. Po pierwsze, nigdy bym nie wpadła na to, by spośród mnóstwa innych przepisów na jakie się zasadzam, wybrać to. Po drugie, przyznam, nawet o nim do tej pory nie słyszałam. Co, biorąc pod uwagę fakt, jak pyszny i niezwykły jest ten pie, woła o pomstę do nieba! Za chwilę stwierdzę, że haggis, który z lekka mnie odpycha mnie faktem bycia żołądkiem owczym wypełnionym podrobami, jest całkiem smaczny i dopiero wtedy będzie wstyd.
Z tego wynika ważny wniosek: wyzwania są świetne. Są bardzo potrzebne i niezwykle kreatywne. A uśpionemu dzieciakowi w głębi duszy dają takiego cukrowego kopa, że długo jeszcze musimy się z nim chamrać, by go potem położyć spać i znowu zacząć być poważnymi dorosłymi.
Chociaż, wiecie, moje wewnętrzne dziecko chyba nigdy do końca nie zasnęło...

Przejdźmy teraz może do podstaw, jakie wygrzebałam w czasie research'u, przeprowadzanego w sprawie tego niezwykłego wypieku. Czyli, co to jest crack pie?
Wbrew swej nazwie nie ma nic wspólnego z pękaniem ("to crack" - pękać), ani nie ma w składzie substancji narkotycznych, czyli crack'u. Nazwa wzięła się od tego, że ten pie jest strasznie uzależniający. Zjesz jeden kawałek, już myślisz o następnym. I tak właściwie nie jesteś w stanie określić, co cię tak bardzo przyciąga, bo nawet nie ma w nim owoców. Ani czekolady. Ani też bakalii, mas i posypek... są za to najprostsze składniki, po których absolutnie być się nie spodziewał, że zmieszane ze sobą w taki sposób, o jakim zaraz będziecie czytać, dadzą tak dobry smakołyk.

Crack pie, jak sama nazwa wskazuje, należy do grupy anglosaskich ciast zwanych "pie". Czyli takich, które posiadają spód zrobiony zazwyczaj z kruszonych ciastek, lub kruchy, wypieczony spód z ciasta, z wysokimi brzegami, a jego środek wypełnia rozmaite dobro. Czasem też posiadają pierzynkę z drugiej warstwy takiego ciasta jak na spodzie, pełną, albo częściową. I zazwyczaj są okrągłe o falistych brzegach. Innymi słowy, jak raz zobaczysz pie, nie pomylisz go już z niczym innym. Inna sprawa, że większość ciast typu pie jest absolutnie pyszna, więc po rozpoznaniu onego i rozeznaniu co to za nadzienie w środku, zazwyczaj rzucasz się na nie i nie bardzo potem jest już co z czym mylić:) Czyli w zasadzie crack pie powinno pasować pod każdy pie, ale jednak... jest ono i tak niezwykłe, nawet znajdując się w tej grupie charakterystycznych, niebezpiecznie smacznych wypieków, o czym zaraz poczytacie.

Pamiętacie Cytrynowe Niemożliwium? To ciasto, które samo sobie wytwarzało spód i wierzch w czasie pieczenia? Nawet jeśli nie, to link was do niego zaprowadzi. Z pozoru nie ma ono nic wspólnego poza końcówką nazwy, z naszym Crack Pie, ponieważ Crack ma spód z ciasteczka owsianego robionego specjalnie pod nie. Ale magia zaczyna się dziać, jak ten spód wypełnimy nadzieniem i zaczynamy piec. Otóż w sposób niespotykanie niezwykły otrzymujemy wypieczony, chrupiący wierzch, pod którym jest prawie płynne, słodkie wnętrze! Coś, czego się zupełnie nie spodziewałam, ale tym bardziej mnie to ucieszyło. Bo wiecie, jak wam jednocześnie coś pochrupuje, coś się ciągnie, coś spływa słodko na język jednocześnie, już po pierwszym kęsie, to nie da się nie wywracać oczami z rozkoszy na takie naładowanie dobrem w jednym kawałku. Musimy się upewnić, czy nam się nie zdawało. A potem upewnić jeszcze raz... a potem... zaraz, zaraz, a gdzie to ciasto? No właśnie. Wyszło, bo ktoś je "wciągnął", mówiąc kolokwialnie i jakże pasująco do jego nazwy.

Crack pie jest słodkie, od razu uprzedzam. Nie sądzę, by nawet fakt, że spód ma z płatków owsianych przemawiał za jego dietetycznością. Prawda, płatki owsiane są zdrowe i jak najbardziej polecam je jeść, ale jak jesteście na diecie i nieprzyzwyczajeni do normalnej ilości cukru w ciastach, a co dopiero do słodszych niż polskie ciasta, ciast zagranicznych, no... bez mleka nie dacie rady. Chyba, że tym razem to ja rzucam wam challenge i za chwilę usłyszę, że ten i ów pożarł cały crack pie w pięć minut, by mi udowodnić, że da radę, a teraz leci na siłkę, tudzież zatrudnia właśnie Maćka Linke jako personalnego trenero-sierżanta specjalnie przeze mnie, bo przybyło trochę w pasie, przez pasienie się crack pie, pączkami, donutami i tak dalej:D A dawać, ja nigdy nie pisałam, że to blog dla ludzi walczących z nadwagą, dla wegan i wegetarian, istot żyjących w zgodzie z naturą, dla których użycie jajka i mleka w cieście to zbrodnia. Tutaj są morderczo dobre rzeczy, słodkie, kaloryczne i zdecydowanie czyniące szczęśliwszymi, niż sprowadzające na ścieżkę oświeconego wygłodzenia.
A w tym "bezlitosnym" cieście jest cukier, jest masło, są jajka i mleko (zgroza!), że o mące pszennej nie wspomnę. Powinni mnie zamknąć za propagowanie takich rzeczy, co? Ale kto by wtedy podsuwał je wam na pokuszenie, no kto?:)

Skoro zaś już kusimy, to wasz naczelny upiór, celtycki duch i wyjec, czyli ja, Banshee(k), przystąpi do głównej części onego kuszenia i teraz pokażę wam, jak wygląda to Crack Pie, by was już całkiem sprowadzić na drogę potępienia (bodaj duszyczki tych wszystkich zmielonych kurczaczków w postaci jajek i biednych składników odżywczych i witamin z krowiego mleka, które musiały oddać życie, byście mogli spożywać to ich ciało, prześladowały was po wieczność, siadając wam na karmę:D). Złote, piękne, ponętne jak Catherine Zeta-Jones za swych najlepszych lat, uzależniająco smaczne Crack Pie, niech się stanie!
Przepis wzięty stąd. Przystosowany pod polskie warunki.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki:

Spód owsiany:
9 łyżek masła w temperaturze pokojowej
5 i 1/2  łyżki brązowego cukru
2 łyżki cukru kryształu
1 jajko
1 szklanka płatków owsianych (mogą być błyskawiczne, te drobniutkie, albo te większe, wyglądające jak sprasowane ziarna owsa, tzw. steel cut)
1/2 szklanki mąki
1/8 łyżeczki proszku do pieczenia
1/8 łyżeczki sody oczyszczonej
1/4 łyżeczki soli

Nadzienie:
3/4 szklanki cukru kryształu
1/2 szklanki brązowego cukru
1/4 szklanki mleka
1/4 łyżeczki soli
1/2 szklanki stopionego, ostudzonego masła
6 i 1/2 łyżki śmietany kremówki 30% i więcej
4 żółtka
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
cukier puder do posypania ciasta (opcjonalnie)


Wykonanie:

Najpierw przygotowujemy ciastko owsiane na spód.

Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.

Wyścielamy formę kwadratową na ciasto papierem do pieczenia.

W misce od miksera łączymy razem 6 łyżek masła, 4 łyżki brązowego cukru i 2 łyżki cukru kryształu i miksujemy je razem aż uzyskana masa będzie lekka i puszysta.

Następnie wmiksowujemy jajko. Potem dosypujemy do masy płatki owsiane, mąkę, proszek do pieczenia, sodę i sól i miksujemy raz jeszcze, by składniki połączyły się dokładnie ze sobą.

Powstała masę owsianą przekładamy do przygotowanej formy, wygładzamy tak, by równo przylegała do spodu na całej powierzchni i pieczemy około 17 minut, aż lekko się wyzłoci z wierzchu.

Wyciągamy ciastko owsiane i całkowicie je studzimy.

Formę do tarty wykładamy papierem do pieczenia.

Wystudzone ciastko łamiemy na drobne kawałki do miski. Dodajemy pozostałe 3 łyżki masła i 1 i 1/2 łyżki brązowego cukru.

Ponownie samymi dłońmi mieszamy całość ze sobą tak, by masło i cukier dokładnie wsiąkły w kawałeczki ciastka owsianego i ściśnięte w palcach trzymały się razem.

Przekładamy gotowy ciasteczkowy spód na formę do tarty i przyciskamy za pomocą drewnianej łyżki do spodu i boków aż po same krawędzie.  Odstawiamy na chwilę, potrzebną do zrobienia nadzienia.

Piekarnik nadal utrzymujemy w temperaturze 176 stopni.

Oba cukry, mleko i sól miksujemy razem w misce. Do masy wmiksowujemy masło, następnie śmietanę, żółtka i ekstrakt z wanilii aż składniki połączą się ładnie ze sobą.

Ostrożnie, najpierw łyżka po łyżce, a następnie przelewając, umieszczamy nadzienie w przygotowany spodzie na Crack pie, wygładzamy i wsadzamy do piekarnika na jakieś 20 minut.

Redukujemy temperaturę na 162 stopnie i pieczemy do momentu aż nadzienie zrobi się złote z wierzchu z pojedynczymi, ciemniejszymi plamkami. Powinno również być twardsze przy brzegach, a środek nadzienia lekko się poruszać, gdy poruszymy formą.

Po tym czasie wyłączamy piekarnik, a ciasto zostawiamy w nim, na lekko wysuniętej blasze, by stygło. Potem pakujemy do lodówki na noc.

Crack pie jest gotowe do jedzenia następnego dnia. Można, po wydobyciu z formy, posypać mu wierzch cukrem pudrem, ale zdecydowanie nie kroić przed pobytem w lodówce.

Smacznego:)
--------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

Oat Cookie Crust:
9 tablespoons of butter, room temperature,
5 and 1/2 tblspns of brown sugar
2 tblspns of sugar
1 egg
1 cup of old-fashioned oats
1/2 cup of all purpose flour
1/8 tspn of baking powder
1/8 tspn of baking soda
1/4 tspn of salt

Filling
3/4 cup of sugar
1/2 cup of brown sugar
1/4 cup od milk
1/4 tspn of salt
1/2 cup of butter, melted, cooled slightly
6 and 1/2 tblspns of heavy whipping cream 30% or more
4 egg yolks
1 tspn of vanilla extract
powdered sugar (for dusting), optionally


The making of:

First, prepare oat cookie crust.

Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit.


Line a baking pan with parchment paper.


Combine 6 tablespoons of butter, 4 tablespoons of brown sugar, and 2 tablespoons of sugar in a medium bowl. Using electric mixer, beat mixture until light and fluffy.

Add egg, then oats, flour, baking powder, baking soda, and salt and beat until well blended.

Turn oat mixture out onto prepared baking pan and press out evenly to edges of pan. Bake until light golden on top, ca. 17 minutes. 

Then transfer baking pan onto rack and cool cookie completely. 

Using hands, crumble oat cookie into large bowl. Add 3 remaining tablespoons of butter and 1 and 1/2 tablespoons of brown sugar.

Rub in with fingertips until mixture is moist enough to stick together, and a pieces of oat cookie stick to each other, when pressed between fingers.

Transfer cookie crust mixture to 9-inch-diameter glass pie dish. Using fingers, press mixture evenly onto bottom and up sides of pie dish. Put pie dish with crust aside, for a moment necesarry to prepare a filling.

Keep the oven still on a 350 degrees Fahrenheit.

Whisk both sugars, milk and salt in a medium bowl. Add melted butter and whisk all until blended. Add cream, then egg yolks and vanilla and whisk again until smooth.

Carefully, spoon by spoon, then freely the rest, pour the filling into crust and place the crack pie into the oven for about 20 minutes.

Reduce oven temperature to 325 degrees Fahrenheit. Continue to bake pie until filling is golden on a top and brown in spots and set around edges but center still moves slightly when pie dish is gently shaken. 

Cool pie 2 hours in pie dish on rack. Then put it on a fridge overnight.

Crack pie is ready to serv the next day. You may sprinke it on the top with a caster sugar, but remember not to cut it before it was in a fridge overnight, for the filling may flow out.

Cheers!:)




piątek, 10 czerwca 2016

Tort Ambasador/ The Ambassador torte

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, blogu Ban-to felki!

Dacie wiarę, że zamęczam was swoimi felkami już cały rok? 7 czerwca minęło 365 dni odkąd pojawił się post Słowem Wstępu...  pierwszy, jaki tutaj napisałam. Krótki, trochę niepewny, pełen wdzięczności dla tych, dzięki którym w ogóle za pisanie się wzięłam. I za gotowanie. Dla tych, którzy mnie popchnęli do przełożenia kuchennych ceremonii na słowo pisane, tych, co nieświadomie pewnie zainspirowali, których od początku uznaję za niedościgłe wzory. Do tej ekipy dołączył jeszcze jeden guru, ale to już chyba każdy się orientuję, o kim mówię, starczy, że czytał co najmniej 5 ostatnich felek:) Ale wiecie... jak ktoś ma cel przed oczami, wzór, inspirację, coś, co sam chciałby bardzo osiągnąć i widzi, że jest to osiągalne, to ciężka praca nad sobą od razu robi się znośniejsza. Przeszkody nie tak trudne do przezwyciężenia. Tak jakby ci, co mnie inspirują, podsuwali małą trampolinę pod wysoką ścianę wspinaczkową samym faktem bycia tam, gdzie ja chcę kiedyś dotrzeć. Podbijam się, próbuję i nawet jak ląduję na zadku z powrotem na ziemie, to próbuję dalej. Im się udało. Uda się i mnie. Kiedyś. A wiara to połowa sukcesu.
Dziękuję. Za to, że mogę spojrzeć z nadzieją w stronę słońca i zamiast odwracać wzrok, wtykam na nos ciemne okulary i uparcie tuptam w jego stronę...

Wielkie nadzieje pozostawmy na razie w spokoju (swoją drogą doskonała książka i całkiem udany film z Paltrow i Hawke... czy oni coś tam aby jedli?:D) i zajmijmy się dziś. A dziś, trzy dni po urodzinach, gdy blog już wyleczył się z urodzinowego kaca, można by w sumie oświadczyć, że warto się uraczyć jeszcze kawałeczkiem tortu. Został jakimś cudem, zachomikowany specjalnie na tę okazję. I tymże tortem szalenie urodzinowym i smakowitym, z dziką rozkoszą się z wami podzielę.


Nie wiem skąd pochodzi tort Ambasador. Nie ma jakiegoś konkretnego przodka wartego wzmianki, więc pewnie powstał jako wynik eksperymentu anonimowej gospodyni domowej i poszedł, przez zachwycone przyjaciółki, w  świat. Przegrzebałam, niemniej, internety, ale nie znalazłam praszczura Ambasadora, a skąd. Ten wypiek zdaje się magicznie pojawił w latach 90tych w polskich kuchniach. Niepokalane, kuchenne, poczęcie. Cud! Jakby paczka biszkoptów i budyń spojrzały na siebie, zapałały gwałtownym uczuciem i nagle świat wzbogacił się o jedno, proste, ale niezwykle smaczne ciasto. I zaraz za nim kolejne miraculum - cudowne rozmnożenie zarówno w smakach, jak i dodatkach. Nieomylny znak, że panie domu nie tylko próbowały się cieszyć drobiazgami, ale i eksperymentowały na potęgę.
Ambasador to przy okazji moje najprawdziwsze, szczęśliwe wspomnienie z dzieciństwa. Świąteczne ciasto, które uwielbiałam tak mocno, że odgonić mnie od niego nie było można, bo łyżkami, łapami, bodaj garnczek wylizać z resztek kremu, powąchać. Szał!
Inna sprawa, że tak samo reagowałam na winogrona cieplarniane, więc może to nie do końca kwestia smaku, a zakazu, by coś dla innych zostało? W sumie, cokolwiek rodzic uzna za skutkujące:)
Domyślam się za to skąd nazwa Ambasador. Stanowisko to wtedy kojarzyło się z zagranicznym luksusem i niezwykłością zwykłym zjadaczom chleba. W końcu ktoś, kto przybył z zewnątrz, by zamieszkać wśród nas i pracować na dobro ichnie i nasze musi być jednostką wybitną. Jakże więc inaczej nazwać ciasto, które wśród nieśmiertelnych szarlotek i szarych serników wyrastało nagle nad tłum i spoglądało dumnie spod galaretki i przebogatych mas na gawiedź prostolinijną, siermiężnie polską.
Mimo, że obecnie stanowisko ambasadora nie budzi już takich wrażeń jak dwadzieścia lat temu (ot, kolejny polityk, który najprawdopodobniej, miast głosić światłe słowa o współpracy międzynarodowej, pluje sobie w brodę, że trafił na to zadupie, a mógł postarać się gdzie indziej i ze sztucznym uśmiechem ściska blade łapki wszystkich karierowiczów dookoła, na ciepłych posadkach usadzonych przez pociotków oczko wyżej) nazwa dla tortu pozostała bez zmian. I sam Ambasador, przeciwnie do swego imiennika, nadal zachował splendor, klasę i charakter, a w jego nazwie wciąż wibruje nostalgia za dobrobytem, którego był niewielkim acz znaczącym symbolem.

Ciasto obecnie nie przeżywa renesansu. Siedzi sobie spokojnie i cichutko w książkach kucharskich, czasem zaszczyci swą obecnością stoły, ale jego czasy przeminęły i żadne felki świata tego nie zmienią.
Mogę jednak odkurzyć go i na moment znowu ustawić na piedestale. Podzielić się tym prostym, anielsko smacznym deserem, by i wam na moment dzieciństwo i łapy do łokci w budyniu, umorusane nim, uszczęśliwione buzie i wszystko dookoła, na moment stanęły przed oczami. A więc oto on. Mistrz wagi budyniowej, król... hmmm, powtarzam się. To nie Pączki Loco i nikt tu nie będzie się z nikim za łby brał... chociaż za kawałek ambasadora mogłabym kogoś potarmosić, ot tak:)

Tort nie wymaga pieczenia, więc jest idealny na letnią porę. Nie posiada też ciasta jako takiego. Za spód robią herbatniki, a nad nimi to już tylko dwukolorowe morze masy, owoce i galaretka. Są, oczywiście wersje, gdzie te wszystkie masy oddzielają blaty ciasta, ale akurat ten szczególny przypadek stawia na niesamowity smak, jaki da sama, stężała na podobieństwo sera w serniku na zimno, masa, zbliżona do tej, jaką znamy z ciast typu Karpatka.
Jednakże tutaj jest to jazda nieco innego rodzaju. Masa karpatko podobna, wersja kombi z dopalaczem, o tak. Jeśli dobrze to zrobicie, smak będzie buchał na wszystkie strony i ciasto zupełnie zostanie zapomniane. Wystarczą te biszkopty na dnie robiące za podstawę.
I, na bogów, nie wsiadajcie po nim za kierownicę. Ten dopalacz to nie była metafora:D

A zatem bez zbędnych dalszych konotacji, skoro już wyjawiliśmy sekret, pora zadrzeć tej zgrabnej, smakowitej lasce spódniczkę nad głowę i pokazać jej kształty. Znaczy Ambasadora... zadrzeć mu spódniczkę... hmmm... zupełnie nie zabrzmiało to odpowiednio:D
Patrzeć mi tam na zdjęcia, nie nabijać się:)
I robimy co do nas należy:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)




Składniki:

1 duże opakowanie biszkoptów długich (okrągłe też mogą być)
2 kostki masła
3 szklanki mleka
7 płaskich łyżek mąki ziemniaczanej
6 żółtek
2 szklanki cukru
bakalie wedle uznania (rodzynki, skórka pomarańczowa, posiekane orzechy, żurawina, etc.)
sok z cytryny (można zastąpić olejkiem pomarańczowym, ponieważ chodzi tu o nadanie aromatu  jednej z mas)
2 łyżki kakao
2 łyżki ekstraktu z wanilii (lub 2 łyżki spirytusu)
1 mleczna czekolada, posiekana
1 duża puszka brzoskwiń w syropie (lub ananasów w syropie, albo dowolnych owoców świeżych, za wyjątkiem kiwi i ananasa, bo za nic nie zetnie się wam na nich galaretka)
 2 galaretki owocowe rozpuszczone w 3 szklankach wody

Wykonanie:

Rozpuszczamy galaretkę zgodnie z powyższymi wytycznymi i zostawiamy do wystudzenia i zgęstnienia.

Owoce z puszki odsączamy i kroimy wedle uznania, w plastry, w kostki, jak zapragniemy je widzieć na torcie. Podobnie się sprawa tyczy świeżych.

Żółtka ubijamy w misce od miksera, w towarzystwie cukru, na puszystą masę.

W 1 szklance mleka rozpuszczamy mąkę ziemniaczaną i wlewamy do żółtek z cukrem, miksujemy.

Następne 2 szklanki mleka zagotowujemy i ostrożnie, po trochu dolewamy do miksowanej masy, by się nic nie ścięło. Gdy tego dokonamy, raz jeszcze mieszamy łyżką drewnianą i stawiamy masę na ogień, zaczynając podgrzewać.

Mieszamy masę, podgrzewając, aż zgęstnieje, wyglądając (i de facto stając się) jak budyń.

Zdejmujemy z ognia i ostudzamy do samego końca. Aż będzie zimna i twarda. Nie radzę ruszać jej, nawet jeśli tylko ciepłej i dodawać do niej czegokolwiek, bo potem Ambasador nam popłynie. Masa musi być zimna jak lód, nim znowu się za nią weźmiemy. Wstawienie jej do lodówki nie jest w tym przypadku takim złym pomysłem.
Po całkowitym ostudzeniu stopniowo miksując, dodajemy do niej masło pokrojone w kostki lub wiórki.

 Zimną masę budyniową dzielimy na dwie, równe części.

Do pierwszej części dodajemy kakao, ekstrakt z wanilii (lub alkohol) i posiekaną czekoladę. Mieszamy dokładnie wszystko razem łyżką.

Do drugiej części dodajemy sok z cytryny (lub inny zamiennik aromatyczny) i bakalie.

Tortownicę wykładamy papierem do pieczenia lub folią aluminiową. Rozkładamy na niej warstwę biszkoptów, pilnując by nie zostawić za wielu przestrzeni między nimi. Te można wypełnić kruszem biszkoptowym.

Na warstwę herbatników na dnie, ostrożnie, łyżka po łyżce, by herbatniki nie poszły do góry, wykładamy najpierw jedną masę, potem drugą na tą pierwszą. Jeżeli galaretka jeszcze nam nie zastygła odpowiednio do wykładania jej na ciasto, wstawiamy Ambasadora tak jak jest, do lodówki, czekając na wykładanie owoców aż stwardnieje i się zestali w chłodzie.

Następnie wykładamy warstwę owoców na samą górę Ambasadora, a potem wykładamy łyżkami na wpół zastygłą galaretkę (nie może być płynna, ani nie może być za twarda. Konsystencja powinna być pośrodku, tuż przed zastyganiem), aż całkowicie przykryje nam owoce i masę.

Ambasadora wstawiamy do lodówki, najlepiej na całą noc, by galaretka skrzepła ostatecznie, a tort osiągnął właściwą twardość.

Serwujemy, pamiętając, by nie trzymać ciasta za długo w wysokiej temperaturze, gdyż może zacząć topnieć.

Smacznego!:)
--------------------------------------------------

Ingredients:

1 pckge of long biscuits (round one also will do)
400g of butter, diced
3 cups of milk
7 tblspn of potato flour
6 egg yolks
2 cups of sugar
delicacies of your choice (raisins, candid orange peel, cranberries, chopped wallnuts, etc)
lemon juice (which you can substitute with other aromatic ingredient, like orange or lemon extract)
2 tblspns of cocoa powder
2 tblspns of vanilla extract
1 milk chocolate tablet, nicely chopped
1 large can of candid fruits, peaches or pineapple (or fresh fruits, whichever you choose EXCEPT fresh kiwi and pinneaple - they won't allow the jelly to harden properly)
2 pckges of jelly mixed with 3 cups of hot water 

The making of:

 Prepare the jelly as mentioned above, and leave it to cool and almost harden.

Drain the candied fruits of its juices, and chop them, however you want them to see on the torte. Do the same with a fresh fruits.

Beat the egg yolks and sugar with a hand mixer, until light and fluffy.

Mix a potato flour with 1 cup of milk and pour the liquid into the egg yolks with a sugar. Mix it together.

Heat up the remaining 2 cups of milk, until boiling, then slowly pour it into the eggy liquid, mixing constantly, in parts, not to curdle it.

Put it on fire again, and mix it constantly with a wooden spoon, until it becomes like a pudding.

Remove form the fire and cool it completely. It has to be cold and very hard. After that mix it with a diced butter.

Divide the pudding creme in two parts.

For the 1st one add cocoa powder, vanilla extract (or other alcohol, like vodka) and chocolate bits. Mix it nicely.

For the 2nd one add lemon juice (or other aromathic substitute) and chosen delicacies. Mix it.

On the bottom of cake tin put a sheet of baking paper or aluminium foil. Then put a single layer of biscuits, packing it tightly, so there were only a little free spaces left.

Pour the first pudding creme on the biscuits layer, spoon by spoon, then pour the second one on top of the first one. Then top it with a fruit, and almost hardened jelly. If the jelly is not ready yet, you may put the Ambassador torte into the fridge to harden it a bit, and when the jelly is ready, put the fruits and jelly to finish it up.

Put finished Ambassador torte into the fridge, leaving it overnight.

Serve the next day, remembering not to leave it on a very warm conditions for too long, or it starts to melt down.

Cheers!:)





poniedziałek, 6 czerwca 2016

Migdałowo - wiśniowe cupcakes / Cherry - almond cupcakes

Z pewnym rozbawieniem zaczynam pisać niniejszą felkę, ponieważ ostatnimi czasy nieustannie trafiam z potrawami, jakie wam na Bantofelkach opisuję, w jakąś okoliczność z nimi związaną. Zaczęło się właśnie od tych cupcakesów, które zrobiłam przypadkiem w przeddzień Święta Muffina, przypadającego na 20 Luty. Potem okazało się, że zaplanowane Donuty Lokiego zrobiłam idealnie w okolicach Święta Donutów, a Światowy Dzień Czekolady przypada na 7 czerwca, akurat jutro, czyli wtedy, kiedy zamierzałam wam machnąć przepis na Ambasadora. Z czekoladą, a jakże.
Chociaż, moment... akurat tu nie podeszło. Święto Czekolady mamy 7 lipca, ale w sumie miesiąc w tę, czy w tę... będziem obżerać się czekoladą całą miesięcznicę, bo kto nam zabroni? Mogą urządzać zupełnie niestrawne, wrzodotwórcze marsze smoleńskie, każdy kolejny miesiąc znacząc w kalendarzu żarciami się z opozycją, ku czci tych, których powinni tylko pamiętać, a nie robić z nich broni politycznej, nakręcając spiralę nienawiści w narodzie, to chyba o wiele przyjemniej jest odliczać, że 7 czerwca mamy 5592 miesięcznicę dnia, w którym czekolada pojawiła się w Europie.
Polityką jednak się nie zajmujemy bo, jak powiada mój niedościgły wzór felietonisty, pan Jerzy Iwaszkiewicz, można dostać potrójnego kleszcza (jeden ekstra za Smoleńsk wychodzący już uszami...) z boreliozą w bonusie. Zajmujemy się za to bohaterem obecnej felki, to jest cupcakesami/muffinkami/babeczkami, na których święto przepotwornie się z felką spóźniłam.

Nic jednak się nie dzieje, co się odwlecze, to nie uciecze i teraz, ku waszej uciesze, felkę ową zaczynam.
A zacząć należałoby od wyjaśnienia bardzo mylącej rzeczy, jaką jest sama nazwa. Wbrew pozorom polska babeczka czy amerykański cupcake oraz muffin, to nie to samo. Pewnie, wyglądają podobnie, ale z jakiejś przyczyny nie wrzuca się ich wszystkich do jednego worka. Przynajmniej tam, za granicą. Dlatego, że u nas babeczka określa tylko jeden rodzaj ciastka, pieczonego w miniaturce foremki na babkę (na to, że jedno od drugiego rodzajem może się bardzo różnić, akurat nie zwraca się uwagi, bo tylko kształt ważny, ha! - owszem, to jest bardzo ironicznie "ha!"), natomiast zagraniczni koledzy oddzielają od siebie muffins i cupcakes w zależności od tego, co się na nie składa, na dwa, różne typy ciastek (prawidłowo, mając w nosie ich formę i patrząc na smak):

Cupcake - jak sama nazwa wskazuje, nawiązują do ciastek. Malutkich, mieszczących się w dłoni. A ciastka są przecież słodkie, pysznie niezdrowe, z lukrem, bez lukru, z toną dodatków w środku, dżemnych, czekoladowych i tak dalej,  ale zawsze mówiąc o cupcake'u, myśleć się powinno o deserze. Teksturę ma soczystą, wilgotną, taką jak mieć powinno dobre ciasto.

Muffin - różni się od cupcake tym, że nie musi być słodki. Wręcz przeciwnie, bardzo często jest wytrawny albo słony, wręcz obiadowy albo śniadaniowy, ze zdrowymi dodatkami. Frostingu, czyli tej góry fryzowanej bitej śmietany na górze, tak charakterystycznej dla cupcakes, nie zobaczysz na muffince. Znajdziesz w niej za to warzywa, często mięsko, jajka, rozmaite płatki i otręby... a jeśli już jest on jednak słodki, to od owoców i miodu, a nie cukru i czekolady. Teksturę ma bardziej suchą, zbitą. Taki zastępca śniadaniowego pieczywa.

Babeczka to... babeczka. Każdy Polak rozpozna polską babeczkę po kruchym cieście, wypiekanym na przykład jak do tarty i wypełnieniu jej potem różnym dobrem, od owoców, po toffi i bitą śmietanę. Od muffinów i cupcake'ów tak bardzo się różni, że zrozumieć nie mogę skąd ten upór do nazywania anglosaskich ciastek babeczkami. Chyba tylko z lenistwa, przekory i chęci pokazania, że jesteśmy ponad amerykańskie wydziwianse, po raz kolejny za to obrazując zachowaniem jakimi jesteśmy ignorantami kulinarnymi:)
Ale teraz, skoro już macie czarno na białym podstawową różnicę, myślę, że łatwiej będzie nazywać rzeczy po imieniu.

Cupcakesy, jakie wam dziś zaproponuję, poza tym, że zdecydowanie są deserem, są też, jak na mego bloga, zjawiskiem. A to dlatego, że pierwszy raz w ich przypadku, robiłam zdobienie z kremu maślanego, a także po raz pierwszy w swej karierze użyłam ciekawego substytutu składnika tworzącego ciasto. Zastępstwa tzw. cake mixu, czyli szeroko stosowanego przez leniwce, ciasta w proszku.

Pisałam w przypadku innej felki, jaką niechęcią darzę wszelkie proszki i ciasta instant, ponieważ równie dobrze moglibyście pójść do cukierni i coś kupić. Nie smakują, po prostu, domowym ciastem, chociaż sami dodajecie wodę i pieczecie we własnym piekarniku. Moja osobista opinia w kwestii ciast jest taka, że aby naprawdę nazwać ciasto własnym produktem, trzeba zrobić je od początku do końca samemu. Nie używając półproduktów, nawet jeżeli oszczędzą ci czasu. Włożenie w ciasto pracy i serca jest wyczuwalne w gotowym tworze, zapewniam i znika ta niepewność, gdy częstowany nim komplementuje wypiek, bo to przecież nie wiadomo, czy ciebie, czy tego, co zrobił proszek, czy cukiernię? Do rzyci z taką zabawą, wolę już spędzić 3 godziny w kuchni, niż potem zachodzić w głowę, kto odwalił tu największą robotę i czy nie dodał aby salmonelli do proszku.

Czym więc zastąpić cake mix w przepisie, który do ciebie woła siedmioma głosami, ale odrzuca cię fakt użycia tego proszku? Otóż substytutem. Ten proszek z czegoś zrobiono, musi choć w przybliżeniu składać się z mąki, cukru i proszku do pieczenia, tudzież drożdży instant, skoro więc nie chcemy (albo nie mamy skąd wziąć) cake mixu, musimy go sobie sami zrobić. Własnołapnie. A to uszlachetni ciasto, bo własnołapny cake mix równa się naturalnemu wsypywaniu składników do ciasta do miski i wyrobu w sposób, w jaki chcemy.

Poszukując sposobu wykonania dobrego substytutu na "proszek", przegrzebałam sporo różnych stron, porównując podane tam sposoby z własną wiedzą. Efekt od paru tygodni znaleźć możecie w felce: "Tajemnicze składniki z nie-polskich przepisów i gdzie je dopaść w kraju", w poddziale: Substytuty, pod nazwą Cake mix. Z ogromną przyjemnością mogę wam potwierdzić, że przepis, używający tego zastępstwa skutkuje bardzo smacznym ciastem, w którym za nic nie czuć sztuczności. Sprawdza się. A jak coś się sprawdza to zupełnie nie ma potrzeby sięgać po droższe pudełkowe gotowości.
Tego substytutu użyłam również w przepisie na arcysmaczne, cudowne, migdałowo-wiśniowe cupcakes, które z ogromną przyjemnością zaraz wam zaprezentuję.

Nie ma w tym cieście niczego trudnego, jeśli chodzi o jego zrobienie. Zmieszać składniki, wylać do foremek, piec... no, może ze zdobieniem, bo trzeba mieć wprawę i odpowiedni sprzęt. Ale jeśli akurat bardzo kochacie swego męża/żonę, chłopaka/dziewczynę, przyjaciela lub przyjaciółkę, nie ma lepszego sposobu by bez okazji podsunąć własnoręcznie upieczonego cupcakesa, takiego jak ten z wyrazami przywiązania i ciepła. Niech zje. Niech wie, że sporo dla nas znaczy.
Jednak jeśli jest uczulony na orzechy, to, ze względu na migdały w cieście, poleciłabym inne cupcakes, by wyrazy miłości i prezent nie okazały się ostatnim pożegnaniem:)

Pachną i smakują migdałami i wiśniami. Wisienki mają w składzie, wisienkę mają na czubku smakowitej górki kremu maślanego. Są śliczne i smaczne, mięciutkie, gryźliwe, ale jednocześnie wspaniale, cupcake'cowo wilgotne. Zdecydowanie godne polecenia i zablogowania, co też niniejszym czynię.

Co prawda sezonu na wiśnie jeszcze nie ma, ale nadszedł sezon na truskawki. Jeżeli tylko macie ochotę, zachęcam do zastąpienia jednych owoców drugimi. To, że świeże, nie będzie mieć aż takiego znaczenia, bo ciasto ładnie je przyjmie i się nie rozlezie, o ile tylko nie przesadzicie z ilością. Niechętnych migdałom pragnę również pocieszyć, że ciasto sporo wybaczy. Nawet zmianę aromatu. Nie chcecie migdałowego? Ależ użyjcie na zdrowie aromatu pomarańczowego i kandyzowanej skórki pomarańczowej! Lub też ekstraktu z wanilii, zostawiając cupcake'a au naturel, za to pilnując by krem maślany na górze był wyładowany aromatem po brzegi.
Tyle możliwości! Taka prostota wykonania! Teraz tylko wykazać musicie chęć, by udać się do kuchni i zacząć je robić, pamiętając, by folgować inwencji tam gdzie trzeba, a tam gdzie musicie, trzymać się przepisu. Obiecuję, że wszystko wtedy wyjdzie jak należy:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki (na 20-25 cupcakes):

Ciasto:
1 porcja substytutu cake-mix (znajdziecie go w tej felce, pod Substytutami i nazwą Cake mix)
3 jajka
1/3 szklanki oliwy
3/4 szklanki mleka
1/2 szklanki kwaśnej śmietany 18%
2 łyżeczki olejku migdałowego (ok. pół buteleczki)
1 szklanka posiekanych drobno wisienek koktajlowych
trochę stopionego masła do smarowania foremek
pokruszone Tic-Taki (najlepiej wiśniowe) jako posypka
20-25 wisienek koktajlowych z ogonkiem do dekoracji

Wiśniowy krem maślany:
1 szklanka miękkiego masła
3-4 szklanki cukru pudru
sok wyciśnięty ze świeżych lub mrożonych wiśni dla koloru (ew. czerwony barwnik spożywczy)


Wykonanie:

 Nagrzewamy piekarnik do 176 stopni Celcjusza.

Do miski od miksera wsypujemy składniki substytutu cake mix i mieszamy wszystkie razem starannie.

Do proszku dorzucamy jajka, oliwę, mleko, kwaśną śmietanę, oraz olejek migdałowy i miksujemy aż wszystko razem utworzy gładką masę.

Do masy dorzucamy posiekane wisienki koktajlowe i mieszamy starannie drewnianą łyżką.

Blachę wyścielamy płachtą papieru do pieczenia. Silikonowe foremki na cupcakes smarujemy stopionym masłem i napełniamy każdą z nich do 3/4 wysokości ciastem. Ustawiamy je na blasze i wstawiamy do piekarnika na 20-30 minut. Po pierwszych 20 minutach sprawdzamy sytuację cupcake's. Jeżeli z wierzchu nadal są za mokre, pieczemy tak długo aż ładnie wyrosną i "wyschną", pilnując by nie zbrązowiały. Mają wyjść bardzo jasnej barwy.

Wyciągamy gotowe z piekarnika i pozwalamy im całkowicie ostygnąć.

Wykonujemy krem maślany.

Ubijamy masło na puszystą masę, do której po 2 minutach dosypujemy cukier. Po trochu dodajemy też soku wiśniowego lub barwnika, pilnując koloru i konsystencji kremu. Jeśli wyjdzie za rzadki, dodajemy jeszcze cukru pudru. Jeśli za gęsty - rozluźniamy odrobiną mleka.

Gotowy krem maślany umieszczamy w rękawie cukierniczym z zamontowaną kocówką z głęboko wyciętą gwiazdką (ja używam w tym celu tylki 1M Wiltona) i wyciskamy ozdobnie krem maślany na chłodne cupcakes. Na czubek każdej jednej osadzamy wisienkę koktajlową i posypujemy posypką z pokruszonych Tic-Taców.

Serwujemy z czułością kochanej osobie:)

Smacznego!

--------------------------------------------------------

Ingredients (for 20-25 cupcakes):

Dough: 
1 box of white cake mix (or 1 portion of substitute for cake mix, which you can find here, in Substitutes section, under the name: Cake mix)

3 eggs

1/3 cup of oil
3/4 cups of milk 
1/2 cup of sour cream
2 tsp. of almond extract
1 cup of Maraschino cherries, roughly chopped
 melted butter for cupcake molds
crushed Tic-Tacs (cherry) for sprinkling
20-25 Maraschino cherries with stems for decoration

Cherry Buttercream:
1 cup of butter, softened
3-4 cups of powdered sugar 
cherry juice or red food colouring 


The making of:
  
Preheat oven to 350 degrees Fahrenheit.

Pour the ingredients of cake mix substitute to a mixer bowl, and mix them nicely with a spoon.

Add eggs, oil, milk, sour cream and almond extract and mix it all together until smooth. 

Fold in chopped maraschino cherries.  

Put a sheet of baking paper on a pan. Grease the silicone molds for cupcakes with a melted butter and fill each 3/4 full. Bake for 20-30 minutes. Check the cupcakes after the first 20 minutes. If they are still wet, bake them until they harden, but not brown. They have to be light in colour.

Remove the cupcakes from the oven and cool completely.

Now we make a cherry buttercream.
Beat butter for 2 minutes until fluffy. Add in powdered sugar and cherry juice or food colouring and mix still until you reach your desired consistency. If it becomes too thick, add a little milk, if too watery, add some more sugar.

Put the buttercream into the confectionery sleeve with a nozzle (I used Wilton 1M) and pipe frosting onto cooled cupcakes. Put one cherry with a stem on a top of every cupcake and sprinkle it with a crushed Tic-Tacs.

Serve with love the one you care most:)

Cheers!