niedziela, 20 grudnia 2015

Klasyczne chocolate chip cookies (ciastka z kawałeczkami czekolady)

Ktokolwiek by wam wciskał ciemnotę, że ciastka typu "Pieguski" to "te" ciastka amerykańskie, którymi amerykańce zachwycają się i rozsiewają tę boską zarazę na świat od lat - nie wierzcie im. Twarde, kruszące się, wypieczone tak bardzo, że wydały już dawno ostatnie tchnienie ciastkowego ducha, w niczym nie przypominają klasyków ze Stanów, o chrupiącym zewnętrzu i miękkim, niemal ciągnącym się środku. Najbliżej z kupnych ciastek mają do nich ciacha sprzedawane w sieci Subway, ostatnio też w KFC,  a nawet, o dziwo, pojawiła się ich "świeżo pieczona (głęboko mrożona)" wersja w Lidlu.
Z tego wniosek, że typowy polaczek z zaścianka swego nos wystawia na świat i zaczyna wreszcie poddawać w wątpliwość prawdy objawione wciskane mu przez producentów ciastek od z górą trzydziestu lat. Nigdy, w żadnym uniwersum klasyczne chocolate chip cookies nie były suche jak wiór, jak nasze sklepowe, odważnie nazywane tym imieniem, nie kruszyły się i jak wióry z cukrem nie smakowały. Jednakże przepuszczam, że każda prawda objawiona, która przychodzi z innej kultury, musi wpierw zostać obwąchana podejrzliwie, skrytykowana, odrzucona, by nagle znowu zabłysnąć w pełnej chwale. Pieguski to nie ciastka chocolate chips, Jezus nie był Polakiem i nie miał niebieskich oczu (czy odważę się napisać, że nie był Bogiem, a wysłannikiem obcej cywilizacji, metodą in vitro wyhodowanym w ziemskiej kobiecie? No chyba nieee....:D) i nie jesteśmy koroną stworzenia - jedyną inteligentną rasą zamieszkującą wszechświat. I jakkolwiek mit pierwszy zaraz obalimy z hukiem na tym blogu, o tyle na kolejne musimy jeszcze otworzyć oczy, umysł i zupełnie wyleźć ze swego zaścianka umysłowego, a nie tylko wychylić nos. I nie tylko my, Polacy, a cały świat. Wróćmy jednak do ciastek.

Nie jestem pewna co było powodem nagłego zakwitu chocolate chip cookies w naszych sklepach i sieciówkach z junk-food, najprawdopodobniejsze się jednak wydaje otwarcie się na świat i popularyzacja internetu, oraz nagłe otwarcie się przed nami wielu, zamkniętych dotąd oblicz tego, co nas otacza. Odległe kraje okazały się być na wyciągnięcie ręki (i opróżnienie portfela, by je zwiedzić), handlowcy zwietrzyli zapach i zaczęli sprowadzać nowe rzeczy do sklepów, a my zaczęliśmy sięgać nieśmiało po coś, na co nasze babki spoglądały by podejrzliwie.
Należy jednak walczyć ze stereotypami, skostniałą tradycją, trzymać się jej wtedy, gdy nam serce podpowiada, ale sięgać, jak najbardziej sięgać po nowości. Tak jak zrobił to Kolumb, ryzykując wiele i swej królowej Izabelli proponując napój z bałwochwalnie czczonego przez rdzennych mieszkańców wyspy Guanaja ziarna, zwanego cacao, które był przywiózł z podróży. A ta, zniechęcona gorzkim smakiem, odrzuciła pierwocinę znanej nam dzisiaj czekolady. Dopiero gdy na hiszpańskim dworze wymieszano zmiażdżone ziarna kakaowca eksperymentalnie z rozmaitymi dodatkami, okazało się, że powstały napój jest zdumiewająco dobry. I tak zaczęła się historia czekolady na świecie - produktu, bez którego dziś ciężko wyobrazić sobie świat.

Podobnie ma się sprawa z ciastkami z kawałeczkami czekolady made in USA. Oni nie pieką ciastek jak my. Proszku do pieczenia używają minimalne ilości, cukru i masła ilości zawrotne, a ich wypieki w przeciwieństwie do naszych, puszystych, są egzotycznie płaskie, i  bardzo często o konsystencji, która nienawykłym kojarzy się z zakalcem. Zresztą macie cały dział ciast brownie. Obejrzyjcie jak wyglądają - przysięgam, że ani jedno nie jest zakalcowate;)
Ciastka chocolate chips nie należą do kategorii brownie. Wypieczone są jak należy, ale nie są suche. U podstaw tych ciastek leży receptura na typowe snickerdoodle - ciastko maślane, mięciuteńkie w środku pocukrzone po upieczeniu i chrupiące na wierzchu, wyciągane z piekarnika w momencie, w którym typowa polska gospodyni z krzykiem by jeszcze zamykała piekarnik bo "zakalec!", a tak naprawdę to ciastko "dochodzi" w temperaturze pokojowej - stygnąc.

Bohater dzisiejszej felki ma już brata na mym blogu. Jeżeli szukacie porównania w konsystencji, zerknijcie na cytrynowe ciastka cukrowe. Pomijając smak cytryny i cukier cytrynowy na zewnątrz - konsystencja ciastek będzie dokładnie taka sama jak to, co macie w typowych snickerdoodles i naszych bohaterskich chocolate chip cookies. I brońcie bogowie, nie zakalec. One MAJĄ być w środku mięciutkie, rozpływające się w ustach, niemalże lepkie, MUSZĄ być jaśniutkiej barwy bo ciemniejsze wyjdą spalone na spodzie. A przede wszystkim mają rozanielać. I oświecać. I nade wszystko kusić do zrobienia następnej partii i najdzikszych eksperymentów na ich ciele.
Zachęcam zresztą do nich, bo zazwyczaj wychodzą, dając kolejne, fascynujące odmiany ciastek. Jak raz zaczniesz z ciastkami tego typu - świat wypieków nigdy już nie będzie taki sam.
No to lecimy:) Przepis Marthy Stewart (po zrobieniu próbnych partii ciastek z kilkunastu innych przepisów, ten wydaje się być najlepszy ):





Składniki:

2 i 1/4 szklanki mąki
1/2 łyżeczki sody
1 szklanka masła w temperaturze pokojowej
1/2 szklanki cukru białego
1 szklanka cukru brązowego
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
2 duże jajka
2 szklanki chocolate chips, lub kawałeczków posiekanej na drobno mlecznej czekolady



Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.

Do miski od miksera wrzucamy masło i oba rodzaju cukru. Ubijamy aż masa będzie mieć lekką, puszystą konsystencję.

Dodajemy ekstrakt z wanilii i jajka. Miksujemy ponownie.

Dosypujemy mąkę i sodę. Miksujemy tylko na tyle, by się wszystko ze sobą połączyło.

Wyłączamy mikser. Do masy wsypujemy nasze kawałeczki czekolady i za pomocą drewnianej łyżki starannie łączymy je z masą.

Blaszkę wyścielamy papierem do pieczenia. Nabieramy porcje ciasta wielkości powierzchni zupnej łyżki od zupy, formujemy ciasto w kulkę i takie kulki kładziemy na blasze tak, by leżały w odległości około 4 - 5 centymetrów od siebie. Podczas pieczenia kulki będą się nie dość, że stapiać, to jeszcze rosnąć. Nie chcemy więc, by nam się zlały ze sobą.

Pieczemy do momentu aż na brzegach ciastka zaczną przybierać lekko złocisty kolor, około 8-10 minut i wyjmujemy gdy jeszcze będą miękkie w środku, a przy brzegach już twardsze.

Kładziemy je na 5 minut by ostygły tak, jak je wyjęliśmy, czyli zostawiając w blaszce, poza piekarnikiem. Następnie ostrożnie, przy pomocy cienkiej łopatki zdejmujemy je z blachy i papieru i kładziemy na równej powierzchni, by wystygły całkowicie. Idealna byłaby tu kratka, ale czysta ściereczka też może być. Odradzam talerz, bo nie będą miały jak "oddychać" i mogą się chcieć przyklejać.

Serwujemy, jak tylko są już możliwe do wzięcia w rękę i nie mają ochoty się łamać.
Najsmaczniej smakują ze szklanką mleka, ciepłe. Ale można je też po ostudzenia całkowitym włożyć do szczelnego pudełka i przechowywać w ten sposób, pod przykryciem, przez tydzień. Będą tak samo dobre, jak pierwszego dnia, po upieczeniu.

Smacznego:)