wtorek, 29 listopada 2016

Cheysulski napitek miodowy (saga "Kroniki Cheysuli") / Cheysuli Honeybrew ("Chronicles of the Cheysuli" saga)

Please scroll below for the "red" English version of the post:)

Pod kilkoma względami post, który będziecie zaraz czytać jest absolutnie unikalny na skalę bantofelkową. Nie było jeszcze takiego, ale, kto wie, jeżeli taka forma spotka się z pozytywnym odzewem, może zechcę ją jednak wprowadzić na stałe. Chociaż, nie ukrywam, będzie to cholernie pracochłonne.
Niezwykłość tego posta leżeć będzie w dwóch podstawowych rzeczach. Po pierwsze: będzie od początku do końca dwujęzyczny, w języku polskim i angielskim, jak zresztą widzicie już po charakterystycznym zdaniu na samej górze, pisanym czerwoną czcionką. Jestem w stanie to zrobić całkiem sprawnie, przyznam nieskromnie, jednakże im dłuższa będzie felka, tym więcej polonizmów i wstydliwych byków wkraść się może, a tego chciałabym wszystkim oszczędzić. Dlatego też postaram się skrócić te dwujęzyczną felkę tak bardzo jak to tylko możliwe, zachowując jednak całość treści, jakie chcę w niej wam przekazać.
Drugi powód ściśle powiązany jest z pierwszym. Jak widzicie w tytule - napitek, który wam tym razem zaproponuję, pochodzi z serii książek "Kroniki Cheysuli" autorstwa amerykańskiej pisarki Jennifer Roberson. A ta seria to praktycznie jeden z dwóch  "kamieni z Rosetty" - podwalin pod moje umiłowanie fantasy. Jest też bezpośrednio odpowiedzialna za moje absolutne uwielbienie tematu ludzi zmieniających się w zwierzęta i rozmawiających z nimi w fantasy, zanim jeszcze dokopałam się do systemu RPG "Wilkołak: Apokalipsa" i oddałam mu serce. Rozumiecie: jedni najbardziej lubią czytać o magach, inni o barbarzyńcach; ja w ten sam sposób łapię się na ślepo za wszystko, co traktuje o zmiennokształtnych rasach.
"Kroniki Cheysuli" były pierwszymi, które zdobyły mnie tak do samego końca i absolutnie. Nawet "Światu Czarownic" Wielkiej Mistrzyni Andre Norton się to nie udało aż w takim stopniu. Ta niezwykła opowieść o magicznej rasie zmiennokształtnych wojowników i ich niezwykle inteligentnych zwierzętach zwanych lirami, z którymi dzielą umysły i dusze, o ich sojusznikach i zajadłym, magicznym wrogu, walce o spełnienie się starożytnego Proroctwa, zdradzie, prawości, polityce, wojnie i miłości (w rozsądnej dawce, w porównaniu z resztą wątków) jest moją ukochaną serią książek odkąd w 1996 roku przeczytałam "Zmiennokształtnych" dosłownie w kilka godzin i przez ten czas ani razu nawet nie pomyślałam, by strącić je z zaszczytnego pierwszego miejsca wśród najukochańszych na świecie książek. W ciągu 20 lat nie zjechały nigdy na drugie miejsce, o trzecim nie wspominając, gdzie spokojnie tasowały się przez lata historie o czarownicach Wielkiej Mistrzyni, opowieści o smokach z Pernu, Pani Smoków Anne MacCaffrey i anielska saga "Samaria" od Sharon Shinn. "Kroniki Cheysuli" są... moje. A ja jestem ich. I tego absolutnie żadna inna książka już nigdy nie zmieni.

Dlatego przepisowi z tej serii poświęciłam naprawdę wiele, wiele serca i wysiłku. Jakżebym też mogła chociażby gdybać na temat napitku cheysulskiego, który wybrałam sobie do powołania do życia na blogu, bez konsultacji z jego twórczynią, panią Roberson? Tak jest... jako do tej pory dzielnie męczyłam pytaniami Kubę Ćwieka i Anetę Jadowską o potrawy z ich książek, tak ośmieliłam się potuptać w ten sam sposób do tej, która... uczyniła mnie taką miłośniczką fantasy, jaką jestem teraz (inaczej się tego nie da określić) i z lekką tremą ośmieliłam się ją zapytać, czy rozważyłaby udzielenie paru informacji największej fance Cheysuli jaką ma w Polsce. Wiecie, że się zgodziła i cudownie ciepło i z entuzjazmem przyjęła moje pomysły odnośnie odtworzenia napitku? Oraz, że dostałam od niej tonę naprawdę przydatnych info, które mnie jednocześnie zachwyciły i sprawiły, że wyklinałam na polskich tłumaczy sagi w żywy kamień za kolejne przekłamania oryginału jeszcze bardziej niż dotychczas? Bo, kurcze to, jakich ludzie ten przeklęty Amber zatrudnił do tłumaczenia książki, to woła o pomstę do nieba. Nie dość, że wydali tylko połowę serii, swoim obrzydliwym zwyczajem olewając fakt, że w Polsce ktoś pragnie poznać te historie do końca, (ale nieee... kasa liczy się najbardziej!), to wzięli do tłumaczenia ludzi dla który cheysulskie nogawice - "Cheysuli leggings" - są tym samym co polskie skarpety! Którzy spowodowali kompletny zamęt w kwestii  charakterystycznej cheysulskiej ozdoby - złotych obręczy - bransolet z lirem, noszonych tuż pod bicepsem - tłumacząc "Lir arm-bands"  na naramienniki z lirem, które, kurwa mać, wybaczcie słownictwo, są zupełnie czym innym niż opisane ozdoby i gdzie indziej się je nosi! I którzy wreszcie najbardziej charakterystyczny napitek mojej uwielbianej rasy zmiennokształtnych Cheysuli, noszący oryginalnie dźwięczną nazwę "Cheysuli Honeybrew" - przetłumaczyli na Cheysulskie piwo miodowe, każąc każdemu w Polsce sądzić, że ta rasa spożywa chmielony napój z pianką na dwa palce. Włącznie ze mną.
Akurat to "honeybrew" i przetłumaczenie go jako piwo mogłabym wybaczyć i nie wkurzam się o to jak o poprzednie koszmarki translacyjne, ponieważ "brew" to faktycznie slangowa, stara nazwa piwa, ale też nie wyłącznie. Pod tą nazwą kryją się również wszelakie, robione domową metodą napoje alkoholowe, a tłumacz też nie siedział w głowie Jennifer, by się domyślić, czy chodzi o piwo czy inny napitek, więc wziął najprostszą formę i osiadł na laurach.

Jako się rzekło (nim się znowu rozpisałam, w swym słusznym gniewie grzmiąc na niedouczonych tłumaczy), przyjemnie pogawędziłam sobie e-mailowo z Jennifer Roberson, co zaowocowało wyjaśnieniem podstawowej kwestii, czyli tego czym jest, a czym nie jest "Cheysuli Honeybrew". Jest, jak się okazuje, cheysulskim napitkiem na bazie miodu pitnego, tylko mocniejszym, słodszym, ciemniejszym i bardziej korzennym, niż nasze zwykłe sklepowe lub pędzone w domu miody. Jako wyrób domowy, a raczej namiotowy:) nie zalatuje też spirytusem i siarczynami konserwującymi, bo cała jego moc idzie prosto z przefermentowanego miodu. Ze względu na moc, serwuje się go w niedużych, drewnianych kubkach, mniejszych niż typowa szklanka (powiedziałabym, że 200ml max.) najlepiej z grubymi ściankami, bo prawidłowa forma podania cheysulskiego napitku miodowego jest na ciepło, czy wręcz na parująco, by rozgrzać i wlać w kości podróżnego ciepło domowego ogniska i powitania. Rzecz jasna na zimno też można go podać i taki też Cheysuli i ich goście popijali w książkach, ale w mojej opinii ciepło dodaje mu kopa i sprawia, że te wszystkie przyprawy korzenne i miód, zawarty w napitku, parują najcudowniejszym na świecie, dzikim charakterem, z którego przecież słyną Cheysuli.

I właśnie z tego względu, że Jennifer wie, że napitek jest w produkcji, że to jest jej dzieło, które okazało się tak fantastyczne w smaku, że moi znajomi już żądają go ode mnie za każdym razem, gdy przyjdą z chłodnej, zimowej aury w odwiedziny i że z takim ciepłem przyjęła mój pomysł i że, do cholery, jest to jedyny sposób w jaki mogę jej podziękować za stworzenie sagi o Cheysuli - przetłumaczę cały ten post na angielski, by i ona mogła go zrozumieć i uśmiechnąć się na myśl jaką to die-hard fankę ma w tym kraju turów, po z górą 30 latach od stworzenia serii "Kroniki Cheysuli". A także, kto wie... może zechce spróbować dzieła swego umysłu i moich rąk i zasmakuje?

A skoro tak, należałoby się już zabrać do pracy z odtwarzaniem cheysulskiego, miodowego napitku, nie? Szczególnie, że tak właściwie to jest to niezwykle szybkie, jeżeli idzie się na skróty.

Miodowy napitek Cheysuli stworzyłam, zgodnie z informacjami od Jennifer, z domowego miodu pitnego, którego pierwszą, chwalebnego smaku partię nastawił mój własny mąż na początku tego roku. Miód odstał i przefermentował swoje, przeniósł się kilkakrotnie do różnych butli i praktycznie w tym momencie jeszcze miesiąc i będzie lądował w butelkach na leżakowanie. Im bowiem miód dłużej leży, tym lepszego nabiera smaku i mocy. Jak jednak widzicie - czeka się co najmniej pół roku  na bazę dla napoju. Jest to więc dłuższa ale i najlepsza możliwa smakowo wersja Honeybrew, jaką uzyskamy, jeżeli do poniższego przepisu użyjemy wyrobu domowego.
Niecierpliwi mogą pomodlić się do bogów o znajomych, którzy również sycą własne miody w domowym zaciszu i są skłonni poratować ich szklaneczką. Lub w ostateczności, zakupić sobie butelkę dobrego czwórniaka, trójniaka, lub dwójniaka i (o ile zapach siarczynów i spirytusu nie zepsuje im odbioru) już po kwadransie od powrotu z monopolowego, cieszyć się napitkiem. Ponieważ jedyne, co zrobimy tak naprawdę, to dosmaczymy nasz miód pitny prawdziwym miodem i przyprawami w ilościach, jakie po wielu próbach i degustacjach kolejnych wersji napoju (po których to testach solidnie kręciło się paru osobom w głowie:D) dobrałam tak, by wszystko w napitku idealnie było czuć: od kopa alkoholowego, po rozwijające się w cieple zapachy i aromaty przypraw korzennych, parujące z kubka, po cień aromatu anyżu na końcu języka, gdy napitek już przełkniemy.
Ważne jest również to, by za każdym razem tworzyć sobie świeżą porcję cheysulskiego napitku. Świeży wiadomo, najlepszy. Natomiast na chwilę obecną nie jestem w stanie przewidzieć, co się stanie, jeżeli miód zaprawiony cheysulsko, zapakujemy do butelki i pozwolimy mu stać. Czy nie skwaśnieje? Czy nie skorzysta z dodanej porcji cukrów, drożdże się nagle nie ruszą do życia i nie przefermentuje w ocet (bo i tak się stać może)? To jest kwestia testów... na które niestety nie bardzo możemy sobie z mężem pozwolić, bo po miód, jeszcze nie gotowy, już ustawia się kolejka chętnych, więc marnowanie go nie leży obecnie w naszej sferze zainteresowań:)

Biorę pod uwagę fakt, że jeżeli zechcecie wypróbować przepis już teraz, to na pewno nie zaczniecie od procesu sycenia miodu, by za rok doczekać się efektów, tylko zwyczajnie sięgniecie po gotowy miód pitny z dowolnego źródła. Dlatego przepis obecny zawierał będzie informację, że użyć powinniśmy jako bazy do napoju domowej produkcji miodu pitnego. Wskazówek teraz na tę produkcję nie podam. Nie w tym przepisie. Raz, bo jak napisałam wyżej, nikt czekał nie będzie rok na to, by go popróbować, jeżeli chce napitek zrobić teraz, a dwa, ponieważ mój ślubny mniejszą uwagę zwraca na proporcje składników niż ja, więc gdy go dziś dręczyłam o dokładne ilości drożdży i innych składników, jakie dodawał do miodu na początku sycenia, prawie rok temu, odpowiedział z niezmąconym spokojem (nie zwracając uwagi na moje sfrustrowane sapania): "nie pamiętam, ale jak będę kupował składniki na nową partię miodu, to się dowiem od winiarza i ci powiem".
Cóż więc zrobić: teraz nie wiem na tyle, by podać wam sprawdzony przepis na doskonały domowy czwórniak, jaki zrobiliśmy, co musicie mi wybaczyć. Ale tak czy siak, Bantofelki doczekają się przepisu na miód pitny, pewnie jeszcze w tym roku, to wam mogę obiecać.

A teraz, bez dalszych opóźnień, przystąpmy do stworzenia cheysulskiego napitku miodowego, by rozgrzać się w ten chłodny, wietrzny i śnieżny (przynajmniej w Polsce), listopadowy czas. A potem zalecam z kubkiem w dłoni zwinąć się w kłębek w ulubionym fotelu, okryć ciepłym kocykiem i sięgnąć po pierwszy tom "Kronik Cheysuli" Jennifer Roberson - "Zmiennokształtnych", by w pełni docenić niezrównane walory pierwszego i kolejnych tomów sagi i jakże tematycznego napoju, pasujące do siebie jak Lir i jego Wojownik, w idealnym sul'harai.

Cheysuli i'halla, shansu (Niech ogarnie was spokój Cheysuli)...


Składniki (na 1 kubek Cheysulskiego napitku miodowego):

240ml domowego miodu pitnego np. czwórniaka
2 goździki
1 łyżka naturalnego miodu gryczanego lub spadziowego (powinien być z gatunku ciemnych)
1 kora cynamonowa
szczypta(na koniec łyżeczki) sproszkowanego imbiru
1/3 łyżeczki gałki muszkatołowej
1 gwiazdka anyżu
1/3 łyżeczki zmielonego cynamonu

Wykonanie:

Miód przelać do garnuszka z grubym dnem, połączyć z łyżką miodu i resztą składników, poza sproszkowanym cynamonem.

Podgrzewać miksturę na niewielkim ogniu aż się zagotuje.

Wyłączyć ogień, dosypać sproszkowany cynamon, starannie wymieszać i raz jeszcze podgrzać, nie zagotowując tym razem.

Gdy napitek zacznie ponownie mocniej parować, ściągnąć z ognia i zostawić na moment w garnuszku, by aromaty sie przegryzły a temperatura napoju nieco spadła.

Przelać ostrożnie mocno ciepły cheysulski napitek miodowy do kubka o grubych ściankach, starając się zostawić przyprawy na dnie garnuszka (można i przez sitko) i spożywać z ogromnym zadowoleniem.

Smacznego!

-------------------------------------------


The following post is a really unique one on this blog. There has never been one like this before on Bantofelki, but, who knows, if you like it and request more in the new fashion I am presenting now, maybe it is a beginning of something new and good and stays that way permanently. Though it will be really time consuming, I must say.
The difference between this and all the previous posts is relaying mainly on two things.
One: it will be bilingual from the top to the bottom, in Polish as well as in English, as you might have already noticed, reading the red note on the top of the text. In my humble opinion, having all the translating experience throughout the years of studying English, I am capable of doing this without many problems. Although the longer the original colie is ("colie" - short from "column", which I obviously cannot write yet. But "colies" - a small columns - indeed I do:) "Felka" is the polish translation for "colie"; shortage from "Felieton"), the more possibilities I may have to make stupid grammar mistakes and polonisms, which, of course, should not appeare in any released text if the author wants to be treated seriously. That is why I will try to make it not as long as I usually do, but still conclude all the information I feel are necesarry, in it.
The second reason, which makes this colie so special, is closely connected with the first one, although at first it may not seem this way. As you can see in the title of the post - the beverage which is the main hero of this colie appeared for the very first time and thus was created for "The Chronicles of the Cheysuli" - a fantasy book series of an American author Jennifer Roberson. And this book series is practically one of the two most important "Rosetta stones" in my career as a fantasy fangirl - a basics which made fantasy my main bookwormy love interest. And The Cheysuli series is definitely the one which conquered me for the topic of humans shapechanging into animal form and having with them telepathic contact to the point it became my most favourite thing in all the fantasy verses, long before I became familiar with "Werewolf: The Apocalypse" role-playing game. Are you getting my point? There are the ones that love to read everything they put their hands on  about mages or barbarians or vampires; For me - it is the shapechangers and everything connected with them.
"The Chronicles of the Cheysuli" series was the first one that owned me to the very core of myself. This never happened before, even with "The Witchworld" series by The Grand Mistress Andre Norton, which I also love dearly and read a year earlier. This amazing tale about the magical race of the Cheysuli - shapechanging warriors, and lir - the animals connected with them on a level of spirit and mind, their allies and lethal, magical enemy, the fight to fullfill the ancient Prophecy of the Firstborn, betrayal, righteousness, politics, war and love (in a reasonable amount in comparison to the rest of the story threads) is my beloved book series from the memorable year 1996, when I read for the first time "The Shapechangers" - the first book of this 8-part-saga. In a matter of a few, short, delightful hours spent on reading it I imediatelly put it on the very TOP THREE of my favourite book series and, while the years have passed by, not even once thought about changing their position. The Cheysuli saga was always on the first place, never gone down to a second or the third position, which belonged interchangeably throughout these 20 years to the witch stories of the Grand Mistress, tales about the dragons of Pern created by The Dragon Queen Anne McCaffrey, and angelic saga "Samaria" by Sharon Shinn. "The Chronicles of the Cheysuli" are... mine. And I am theirs. And there is no changing of them or me, like ever.

Therefore I put a lot of work and heart into the recipe which was based on a beverage from my beloved series. Following this, how could I even think about recreating the traditional Cheysuli beverage without consulting with the author, Ms. Roberson? That is right... till this moment, only the Polish authors: Jakub Ćwiek and Aneta Jadowska had the "pleasure":P to meet with my hurricane of questions concerning the foods and drinks from their books. So, to make it all right and just how it should be, I fought my shyness and allowed myself to contact with the one author who's stories made me... well, me, as fangirly as I am now (there is no other way to describe it) and ask humbly if she would be so kind and answer some Cheysuli based questions to the biggest Cheysuli fan in Poland she has. Can you imagine my wonder when she actually said yes, and approached to the idea of me recreating the Cheysuli beverage in a real life with kind and warm interest? And thanks to Jennifer I got a lot of incredibly important information which, at the same time made me fiery mad for Polish translators! Again! For it is unbearable to read some parts of the Cheysuli saga they translated not paying any attention to what kind of book they translate and even what time period is the whole saga embed if you compared it to the real life history. So, thanks to Amber publishing house it hired them (not to mention about releasing only four of the total eight books of the whole series... how typical for Amber!), we could read in a Polish edition about "Cheysuli leggings" which were translated as "socks", we were misslead that the traditional Cheysuli adornment - "Lir arm-bands" - golden bracelets honouring the lir, worn directly under the biceps by the Cheysulis, are the "Cheysuli pauldrons" - what is a completelly different thing worn in a different part of a body! And who, finally translated the most characteristic Cheysuli beverage called originaly "Cheysuli Honeybrew" as Cheysuli honey beer", making all of us in Poland reading this, including me, to think about this beverage as a typical hop beer with foam, tasting like honey!
Well, ok, in case of  a "honeybrew" I am able not to loose my temper as much as with the other translation mutants they created, for the "brew" is actually an old, slang name for a beer, but not only for a beer. As I researched the topic recently, I found out that the name was used to describe most of home-made alcoholic drinks in the past, not only for a beer, but also for a mead, wine, tincture and so on. Also the translator probably wasn't too interested in explaining this ambiguity with an author, didn't know what kind of drink it was, and what was on Jennifer's mind when she was writing about the honeybrew, so he took the easiest way, translated it as a beer, and closed the case. How typical...

Anyway, as I wrote previously (before I caught fire and started throwing thunders in a direction of those sloppy translators), I shared a pleasant e-mail conversation with Jennifer Roberson, who explained to me what the "Cheysuli Honeybrew" is exactly and what it is not.
It is, as the author explained, the beverage which base is a home-made mead. However it should be sweeter, more powerful, darker and more spicy then the mead we can buy in a shop, or make it at home by ourselves. As a home-made, or a tent-made:) product it also shouldn't have even a hint of added spirit or sulfurs as a preservatives, for all the alcoholic power and the taste of this beverage comes from fermented honey. Also, according to Jennifer and what we can actually read in a books, the Honeybrew should be served in a small cups, wooden preferably, smaller then typical 250ml (200ml is just enough I would say), or in a thick glass cup because of the high percentage of the alcohol. The reason for this is that honeybrew best tastes served warm or even hot, to warm up the guests in a proper way and when you heat up the alcohol it becomes even more powerful so it would be better to serve it in a small amounts at the time, not to drunk a guest with just a one cup. You can also serve it cold, and as far as I remember it was also drunk like that in a books from time to time, but in my opinion, serving it hot makes all the aroma from spices, honey and alcohol vapour straight into your very core and after just one sip, this amazing beverage bites you as wildly as the Cheysuli drink should be capable of.
So there you have it... the reason. The main reason for it all to be translated. Jennifer knows that the Honeybrew was recreated, she was excited about the topic and expressed her interest in trying it out, and it came out so unbelivably great tasting, that my friends are asking every now and then for a cup, especially when they come to visit us from a cold weather, desiring the warm up. And, damn, this is really a good way to express once again my gratitude to Herself for creating this amazing saga, and this real-life Cheysuli Honeybrew makes a great tribute for Jennifer Roberson, thus I translate it all to English, to allow her to read it and understand. Maybe smile a little bit at the die-hard Cheysuli fan she has in Poland still loyal after decades from the moment "The Chronicles of the Cheysuli" was relesed. And who knows... maybe she will actually make for herself the recreated Cheysuli Honeybrew and declares it tasty and just as she imagined?

Then, there is nothing more I can add here, except encourage all of you reading this text, to make yourself a cup of Cheysuli Honeybrew. Especially because it is as easy and quick as one-two-three. And add bits and pieces of useful information about recreating it, so it came out great.

I made my Cheysuli Honeybrew following Jennifer's information, out of a batch of home-made mead, that my husband started making about a year ago. The mead was fermented a few times, it was poured to a different bottles a few times to clear it up and it needs probably another month to achieve the full potential of the taste, though it is possible to drink after the second change of a bottle, about a 7 months after starting the production. Then it should lie some more, bottled, in the dark shelves, like a wine. For the longer you let it rest, the tastier it becomes. So, as you can see - you have to wait at least 6 months for a base of a beverage to be ready. This is probably the longest way of making it right, but also ensuring the best taste results.
However, if you are unpatient, you do not have to wait so long for the mead. If you have a friend that is making his/her own mead - ask nicelly about a cup of this drink, and there you have the necesarry base. Or you can just buy the mead in a supermarket (just choose it carefully, for it should be the best possible quality to achieve the best results) and about 15 minutes after coming home with it, you can sip your own glass of Cheysuli Honeybrew. Because the only thing that you will be doing with it is seasoning it with a real honey, and spices that I carefully selected and measured the amount and after a lot of taste checkes (which resulted sometimes in a, well... a small hangover:P) decided that everything is tasting perfectly in it: you can smell the rising aroma of honey and spices while the hot honeybrew is vapouring and feel the power of alcohol burning in your stomach and warming you at the same time after just one sip. It is also important to make a fresh batch every time for the sake of the best taste, but also because I am not sure now what will happend if you make more then just one cup, bottle the Honeybrew and let it rest. It may become even better, or become a vinegar. I guess it is the matter of time... and more mead to tests, which we do not have as much as we would like now, therefore this kind of tests will take place some time in a future, when there is enough bottles of mead in a cupboard:)
Now, as you supposedly will not start making the Chesyuli Honeybrew creating the home-made mead for the base, and you just grab a cup of this alcohol bough or offered from your friend, I will only hint you in a recipe about the mead base, necesarry to make this beverage. However I will not give you the recipe for creating it, not yet at least. It will appeare on the blog for sure, but as it is not critically necesarry now (and my husband just do not remembers a proper amounts of ingredients that he mixed like a year ago and never wrote it down), you will have to wait patiently for it till the moment my hubby starts making another batch of home-made mead. And this time I will write down the recipe for you as well as for us, for the future use.

So... there you go. Here is a recreated Cheysuli Honeybrew, which you can made from a good quality mead and a mix of spices and honey, and while there is now snowy, cold and winter weather here in Poland, grab a cup of this fantasy beverage, cover yourself with a warm blanket, and drink it while reading the "Shapechangers" by Jennifer Roberson to fully understand why I loosed my mind over it so completelly and to appreciate the story together with a warm beverage matching it so perfectly like a Warrior and his Lir in a union almost like a sul'harai...

Cheysuli i'halla, shansu (May the peace of Cheysuli lie upon you)...


Ingredients (for 1 cup of a Cheysuli Honeybrew): 

240ml of home-made mead (or the best quality store-bough one)
2 cloves
1 tblspn of a natural buckwheat or honeydew honey (it should have a dark brown colour)
1 pce of a cinnamon bark
a pinch (tip of a tspn) of powdered ginger
1/3 tspn of nutmeg
1 anise star
1/3 tspn of a ground cinnamon


The making of:

In a small, heavy pot mix together the mead with a honey and spices, all except ground cinnamon.

Start heating the mixture on a small fire until it starts boiling.

Remove the pot from a fire, add ground cinnamon, mix it all up, and heat it up once again, this time only till it starts simmering. Do not boil it again.

When it start vapouring heavily, giving up the greatest aroma, remove it from fire and leave it to cool a bit for all the tastes to mixed properly.

While still very warm, carefully pour the Honeybrew into the small cup, trying to leave all the spices in a bottom of a pot (you can use a small strainer for this step) and serve it to your guests or to yourself enjoying the amazing taste of this fantastic beverage.

Cheers!

środa, 16 listopada 2016

Sum-a Wszystkich Wilków Alcide'a Herveaux (serial "True Blood) / Alcide Herveaux' Gone to the dogs catfish ("True Blood" TV Show)

Powiada prorok: "Prawda jest jako dupa; każdy ma własną." Powiada też inny prorok: "O gustach się nie dyskutuje." A jeszcze inny prorok rzecze, w mądrości swojej dzieląc się z nami następującą prawdą: "Ale i tak moja prawda jest najmojsza." Ja zaś powiadam, mimo, że prorokowanie to atut mojej wilkołaczej Teurg, nie mój, że każdy z owych dwóch pierwszych mędrców rzecze mądrze, ale prawdziwą nirwanę wiedzy osiągnął ten ostatni. On bowiem wie, że ludź uwag o tolerancji opinii innych wysłucha, ale i tak zawsze będzie dążył do udowodnienia innym, że nie mają racji, bo rację ma tylko on sam jeden, ostoja rozsądku na tym padole płaczu.

Pozwolę sobie więc oszczędzić dalsze moralizowanie i zwyczajnie oświadczę, że poniższy kawałek tekstu, który zaraz nastąpi jest odzwierciedleniem moich opinii, popartych sporą ilością przeczytanych książek i obejrzanych dzieł i w żaden sposób nie zamierzam wpierać swej opinii komukolwiek. Jeżeli jednak i tak się poczujecie obrażeni i zechcecie mi prawdę trzeciego z proroków spróbować wetrzeć w ryjek w komentarzach, być może w próbie udowodnienia, że nie mam racji, a wy dacie radę moją opinię zmienić - zapraszam serdecznie! Nie ma to jak ognista dyskusja dla rozruszania starych kości i poćwiczenia argumentacji.
A moja prawda i tak jest najmojsza, bo na moim blogu, o:D

A zatem: fantasy fatalnie smakuje z romansem. Obrzydliwie! Połączenie tych dwóch gatunków, dodając do tego jeszcze nonsensowe wątki erotyczne, wygląda tak, jakby kto wziął najlepszy miód pitny i w przekonaniu, że wie co robi i osiągnie doskonały efekt - wsadził do niego przepoconą skarpetkę nie praną miesiąc z całym jej smrodem, brudem i wszelakimi kulturami bakterii. A potem jeszcze do niego nasikał, zamknął dymion i oczekiwał ambrozji. Nie doczeka się. Nie dość, że nie będzie żadnej ambrozji to jeszcze popsuje uczciwy, choć prosty napitek i zmarnuje całość. Te dwie kategorie literackie i filmowe nigdy, przenigdy nie powinny iść w parze, szczególnie jeżeli miesza się je w równych proporcjach, a jedna z nich, zazwyczaj ta dotycząca romansu pisana jest kiepściutko, co niestety jest brzemieniem większości książek powstałych z mixu fantasy-romans. Znaczy, wiecie, ja rozumiem porządną historię, gdzie poczujemy jedynie leciutki powiew czegoś, co dziać się może między bohaterem, a bohaterką, podczas gdy akcja skupiona jest na zupełnie czym innym. Coś takiego jest na przykład w stareńkiej produkcji fantasy "Red Sonja", gdzie Czerwona konsekwentnie przeprowadza swoją misję od początku do końca, bez względu na to, że potencjalny kandydat do jej serca, książę Kalidor cały czas kręci się w okolicy. I co? nie wzdychają do siebie bezsensownie, a jedynie czasem łypią okiem? No nie. I jest doskonale. Podobnie mamy przecież wątek Hana i Lei w doskonałych "Star Wars - Nowa nadzieja", następnie w całych seriach klasycznego fantasy, heroic i dark z lat 80-tych i 90-tych, gdy pisarze fantasy należeli jeszcze do starej, klasycznej szkoły tworzenia książek tego gatunku. Wątek romansu gdzieś tam przewijał się w tle i nie wypływał na wierzch, niespodziewanie a śmierdząco, nie pasując do niczego, jak ta skarpetka w dymionie z miodem pitnym.
Niestety, ktoś kiedyś uznał, że znudziło mu się typowe fantasy i że znajdzie miłośników takiego, w którym nie tylko zabija się smoka i ratuje dziewicę, ale także pada przed tą dziewicą na kolana, prosząc o rękę, potem przelatuje jej siostrę, ma finalnie wyrzuty sumienia w tym temacie gdy sarniooka bogdanka spogląda na niego z przemyśleniami słodkimi i rodzinnymi, widocznymi w oczach (i 2 stronach maczkiem), dochodzi do tego wielka kłótnia, gdy dziewica okazuje się być w ciąży ze smokiem-ciemiężycielem, któremu się było zmarło, a jej siostra to tak naprawdę przyrodnia kuzynka bohatera. No i macie... fantasy nagle staje się tylko tłem, a my, w poszukiwaniu tego tła musimy przedzierać się przez strony bzdur, do tej pory zarezerwowanych dla książeczek z logo arlekina i różową okładką.
Żeby jeszcze tego było mało ktoś inny stwierdził, że skoro temat zaczął przyciągać kobiety, do tej pory niezainteresowane fantasy - fajnie będzie fantasy do tej pory wyraźnie utrzymane w klimacie średniowiecza przenieść w czasy obecne i ten wątek ero-miłosno-fantastyczny wcisnąć w teraźniejszość, a bohaterami uczynić, (ba, niedoruchane nastolatki płci żeńskiej to największa grupa docelowa!) zwykłego nastolatka płci obojętnej. I w ten oto sposób, drodzy państwo, powstał urban fantasy paranormal romans, a na gatunku fantasy dokonano przebrzydłego mordu w dniu, gdy pani Meyer wypuściła swój "Zmierzch" - króla potworków tego odłamu literackiego. Potem nic już nie było lepiej, tylko więcej i więcej (no, skoro się sprzedaje, to piszmy i wydawajmy największy chłam, kaska poleci) pisano i wydawano takich książek. Przez kilka ostatnich lat, gdy człowiek przeglądał półki w księgarni, widział przede wszystkim okładki takich właśnie pseudo-fantasy książek z romansem, jako głównym tematem, i długo musiał się naszukać, by natrafić na coś zupełnie normalnego.

Na szczęście boom na to gówno zaczyna w końcu przemijać, pokolenie nastolatek "Team Edward" i "Team Jacob" wielbiących ślady stóp Stephanie Meyer (która, nota bene, nie napisała nic więcej poza "Zmierzchem"... królowa fantasy, co?) wyszło z gimnazjów i zaczęło odkrywać lepsze, klasyczne książki, sprzedając ze wstydem to, co im zapychało do tej pory półki domowych biblioteczek . I słusznie. Ileż, kurwa, można!?

Ale, jak powiedziałam, pojawiła się nadzieja. Szał przeminął, dzięki produkcji HBO "Gra o tron" i "Deadpoolowi" (w których romansowanie nie przejmuje zupełnie akcji, chociaż jest w zjadliwej dozie) uwierzono w końcu, że coś innego może bawić w książce i kinie i przyciągać publiczność nie będąc dzieckiem gwałtu romansu i fantasy. Coraz tego mniej na półkach księgarskich, wraca powolutku moda na klasykę i tylko mogę tej modzie przyklasnąć. Niestety nadal pozostają serie shitu niemożebnego, z samego centrum tego boomu na paranormal romans, które wydawcy wznawiają z nadzieją, że ktoś się jeszcze na to złapie. Jedną z nich niewątpliwie jest seria Charlaine Harris - "Southern Vampire Mysteries", znana u nas jako "True Blood" - Prawdziwa Krew.

Nie lubię jej!

No dobra, skoro nie lubię, nie trawię i plwam od dwudziestu minut na tenże gatunek, którego jest doskonałym przykładem, czemu się za nią złapałam?
BO MA W SOBIE WILKOŁAKI!:D
A skoro coś ma w treści wilkołaki, to poczytam lub obejrzę to z samego umiłowania gatunku, lub radosnego wytykania błędów ichnim łakom, za każdym razem, gdy błąd ten dostrzegę. Tak samo mam ze wszystkim wikingowym i zaprawdę, powiadam wam, powinno mi się wydzierać z rąk książki i filmy, gdzie owe kategorie się pojawią, bo nie mam litości.

Do rzeczy. Wiecie już, że za jedynie słuszną wizję wilkołaków uznaję zmiennokształtne rasy stworzone przez White Wolf (wydawcę systemu RPG w settingu WoD) i system Wilkołak: Apokalipsa. Czyli dzikie, czyli mądre, chociaż silne, posiadające całą kulturę i stojącą za nimi backstory, dysponujące na dodatek potworną, wilczą formą crinos (jak najbardziej odpowiadającą temu, co najstarsze historie o wilkołakach głoszą), a także cztery inne możliwości zmiany postaci, od człowieka do zwyczajnego wilka. Z nieznanego dla mnie powodu w całym tym zalewie paranormali dla nastolatek, gdziekolwiek pojawiały się wilkołaki, ich wilkołaczość ukazywano wyłącznie poprzez możliwość zmiany w wilczą postać i nic więcej (poza nadmierną hutliwością, która jako charakterystyczna dla wilkołactwa nieustannie mnie zadziwia. W sensie, że jak kto zmienia się w zwierzę to jest genetycznie uwarunkowany do pieprzenia wszystkiego, co na drzewo nie ucieka i należy to podkreślić?). Czemu? Po co? Czyżby puszysty wilczuś pasował bardziej do wątku zakochanej w paranormalnej istocie dziewicy, niż ucieczka przed trzymetrowym bydlęciem, wyglądającym jak potworna krzyżówka wilka i człowieka, o której pogłaskaniu warto nawet nie myśleć, o ile nie chcesz mieć ręki odgryzionej przy samej dupie? Prawdopodobnie poszło to w ten deseń:) Bestia nie pasowałaby do ckliwej historyjki z romansem w tle. Wilkołaczek słodziak - "pudel z pudrowaną dupą" (jak dosadnie kiedyś nazwała takie pseudo-wilkołaki moja kumpelka Veni - również miłośniczka oryginalnego spojrzenia na wilki od strony systemu Wilkołaka) został więc opisany raz, a potem powielony setki i tysiące razy. I teraz pewnie tak, a nie inaczej wygląda w masowej wyobraźni, gdy zapytałby się dowolnego osobnika o jego wygląd, kiedy wilczy człowiek nie jest już człowiekiem.

Wilkołaki z "True Blood", pojawiające się w trzecim sezonie serialu powielają ten schemat. Jedna forma i nic więcej. Nie dano im nawet porządnej siły ani specjalnych mocy, poza doskonałym węchem i świecącymi oczami, oraz wrażliwością na pełnię księżyca w kwestii przemiany w wilka. Nie stanowią dla wszędzie się tam kręcących ssaczy praktycznie żadnej konkurencji, a zatem poza właściwą wilkołakom formą bestii, odebrano im także przywilej bycia głównym wrogiem wampirów. Jednakże, twórcom i miłośnikom ku pokrzepieniu serc powiem, że aż tak strasznie źle z nimi nie jest. Są tam brutalną rasą, pasującą bardziej do światka gangów motocyklowych, robią swoje złe, nieco mniej dobrego i nawet dałoby się z nimi dojść do ładu, gdyby nie to, że komuś się ubrdało, że siły dodaje im picie wampirzej krwi. Co, jak? Co za shit?!
Nie wnikam, kto to wymyślił, pragnąc pewnie podkreślić, że i w tym polu wampiry wysuwają się na front opowiadanej historii (jakby mało było im dominacji w całej serii tych książek, podkreślonej jeszcze przez tytuł serii) i spróbuję o tym fakcie zapomnieć z jednej przyczyny: kulturę i podstawy wilkołaczości zachowano nietknięte, takie jak być powinny. Jest alfa, są watahy, są wilki samotnicy i jest multum różnych ich typów charakterologicznych, wśród których spokojnie wskazać by mógł i dobrych i złych bohaterów. A poza tym mają tam absolutnie zajebisty, wilkołaczy bar, zwący się "Lou Pine's", do którego zdecydowanie bym poszła w dowolnej chwili, lać się po mordach, jak na prawdziwą wilczą babę przystało:)

Podsumowując: "True Blood" jako serial i książka - do dupy. Nie śledziłam za dobrze akcji już w pierwszym sezonie (a po przeczytaniu pierwszego tomu, darowałam sobie resztę), ale w momencie jak zaczęły się tam pojawiać hurtowe ilości dziwnych stworów, a bohaterka okazała się być pół-wróżką, jak niesie wieść gminna - darowałam sobie. Interesowały mnie tylko i wyłącznie wilkołaki w tym serialu i z tej przyczyny, myśląc już nad obecną felką dokształciłam się specjalnie, oglądając czujniej te odcinki, w których się pojawiły, dziury w fabule zalepiając wiki.
A także... jakżeby inaczej - żarcie! Ponieważ w fabule, dziejącej się w południowej części Ameryki Północnej, gdzie magikowanie voodoo jest równie często spotykane jak aligatory na bagnach i moskity - żarcie stanowi bardzo ważną część życia i na dodatek jest przepyszne. Wampierzom wszystko jedno, bo tylko krew albo jej Tru-Podróbę-Blood chłepcą, ale wszystko co żyje, jeść musi. I wilkołaki wcale ludziom nie ustępują. Co prawda więcej piją niż jedzą, ale koleś-wilkołak, najbardziej znany wśród tej wyjącej hałastry i przy tym romantyczne zainteresowanie głównej bohaterki o wdzięcznym imieniu Alcide Herveaux, wcale nie odżegnuje się od kuchni domowej czy z baru Merlotte's i na dodatek sobie dogadza!

Bogom dziękować, że i w kwestii spożycia, wilkołaki zostawiono w spokoju i tradycji. Jedzą dużo, tłusto i smacznie, bardzo często smażone rzeczy z deep fry'a, jak na południowych amerykańców przystało, piją jeszcze więcej, ale zdecydowanie niczego sobie nie odmawiają. Zaś ich dieta, w tym i Alcide w człowieczej formie, wcale nie bazuje wyłącznie na mięsie. Rybką wilk nie pogardzi, jak wskazuje dorwana przeze mnie ostatnio wspaniała książka kucharska: "True Blood - Eats, Drinks and Bites from Bon Temps" - zapełniona tematycznymi przepisami na rozmaite żarełka i napitki z serii. I właśnie ryba z deep fry'a - dosyć nietypowa jak na polskie warunki, a tym bardziej godna uwagi i spróbowania - jest, obok steku i jajek jednym z głównych dań, które są sygnowane imieniem i nazwiskiem tej postaci.
Alcide to wielki facet, z brodą i nieładem na głowie, ogólnie taka postać na która popatrzyć przyjemnie, nawet jak wygaduje głupoty i za szybko zmienia się w wilka jak na mój gust, więc gdzie by tam czym dietetycznym się najadł. Rybę spożywa więc zapewne najchętniej taką, na szybko, w towarzystwie ostrej cebulki i sosu tatarskiego z południa. Rybka, którą rzecz jasna odtworzyłam z przepisu pachnie pięknie, jest złota, i w przeciwieństwie do rybich kęsów z MacSzajsa, składa się z prawdziwej ryby w marynacie... no i nie czuć jej rybą, co powinno ucieszyć tych, którym każda ryba nieapetycznie "jedzie". Podawany zaś do tej rybki - suma, jeżeli koniecznie chcecie już wiedzieć już teraz - południowo amerykański sos tatarski jest absolutnym rarytasem i ma bardzo niewiele wspólnego z sosem tatarskim, jaki kojarzymy my, Polacy, ale jest jednak kwintesencją smaku, doskonale pasującą do smażonego suma.

Wiecie... "True Blood" nie lubię nadal i dokształciwszy się wilkołaczo raczej nie dam rady zmęczyć tej serii do końca. Ale jeżeli reszta potraw z wyżej wspomnianej książki jest tak samo smaczna, jak ten sum - to rękami i nogami zanurzę się w ten skrawek świata serii i być może znajdę coś jeszcze, inną jaką perełkę, która znowu mnie zachęci do zerknięcia w stronę tego serialu.

A zatem: macie i cieszcie się kolejnym daniem z serii wilkołaczych potraw, czyli Sum-ą Wszystkich Wilków Alicde'a (pozwoliłam sobie przetłumaczyć oryginalne "Sum, który zszedł na psy" po swojemu, bo niestety nazwa "catfish" jest częścią gierki słownej w tym tytule, a "sum który zszedł na psy" nie brzmiałby już tak zabawnie). Z sosem tatarskim. I zapewne paroma kłakami sierści, tak dla smaku i podkreślenia kłaczastości tej potrawy. Karta do Makro w rękę (jeśli nie ma innego wyjścia i nigdzie nie dostaniecie filetów z suma, to w Makro mają na sto procent) i lecimy łowić wilczą rybę!

Watahy... stworzyć wilczą potrawę numer trzy! Auuuuuuu! Kto ostatni w rybnym, ten wampir!

Please scroll below for the "red" recipe in english version. 



 Składniki: 

Ryba:
700g filetów z suma, oskórowanych i pozbawionych ości
1 łyżeczka soli
1 i 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne
1 szklanka mleka
2 łyżki musztardy
2 łyżki soku z cytryny
3 lub 4 chlapnięcia sosem tabasco
2 szklanki drobnej mąki kukurydzianej
1 łyżka skrobi kukurydzianej



Sos tatarski:
1 szklanka majonezu
1 łyżka musztardy
1 łyżka świeżej, posiekanej natki pietruszki
1 łyżka posiekanego szczypiorku
1 łyżeczka posiekanego czosnku
1/4 łyżeczki sosu tabasco
sól, pieprz

Dodatkowo:
1 cebula pokrojona w cienkie plasterki, rozdzielone na krążki
olej do smażenia ryby


Wykonanie: 

Filety z suma kroimy na kawałki 2-3 centymetrów, tak w sam raz na dwa kęsy, solimy, pieprzymy i wkładamy do miski.

Dodajemy tam mleko, musztardę, sok z cytryny i tabasco. Mieszamy składniki ze sobą i z rybą, zanurzając ją całkowicie w marynacie.

Zakrywamy i wkładamy do lodówki na godzinę.

W tym czasie robimy sos.

Łączymy ze sobą majonez, musztardę, natkę, szczypiorek i czosnek oraz tabasco, mieszamy w wszystko razem w głębokiej misce, a następnie blendujemy mikserem na gładko.

Próbujemy, doprawiamy solą i pieprzem, by na koniec przykryć i schować miskę do lodówki również na godzinę, by smaki się przegryzły.

Gdy czas chłodzenia ryby już nam minął, do woreczka foliowego (małej reklamówki, papierowej torby, jak będzie wygodniej, byle był szczelny) wsypujemy mąkę kukurydzianą i skrobię i mieszamy ze sobą.

Suma w marynacie wyjmujemy z lodówki i wyciągając po jednym kawałku, otrząsamy go z marynaty, a następnie wrzucamy do worka z mąką, gdzie metodą potrząsania całkowicie pokrywamy kawałek mąką. Umączony kawałek odkładamy ostrożnie na talerz, a cały proces powtarzamy do momenty aż skończy się nam ryba.

Do wysokiego garnka nalewamy oleju tak, by sięgał na około 5 centymetrów w górę, a wrzucony doń kawałek ryby pływał po powierzchni, a nie leżał na dnie.

Podgrzewamy olej do momentu gdy testowe kawalątko ryby wrzucone do środka natychmiast zaczyna się smażyć i pływać, po czym wrzucamy po 2-3 kawałki suma naraz i smażymy do momentu aż będą złocisto brązowe i zaczną wypływać na powierzchnię. Większym kawałkom, gdy istnieje ryzyko, że nie dosmażą się w środku, dajemy nieco więcej czasu i wyciągamy z oleju jak są już brązowawe z zewnątrz.

Kawałki usmażonego suma wyciągamy z oleju i kładziemy na talerz wysłany papierowym ręcznikiem, by odciekły z tłuszczu.

Usmażonego suma serwujemy watasze na szerokim talerzu, obłożoną cienkimi krążkami cebuli, w towarzystwie sosu tatarskiego, w taki sposób, by każdy mógł brać sobie kawałek ryby i cebuli z wspólnej miski, maczać w sosie i pakować do paszczy.

Smacznego!

-------------------------------------

Ingredients:

Catfish:
700g skinless catfish fillets
1 tspn of salt
1 and 1/2 tspn cayenne pepper
1 cup of milk
2 tblspns of mustard
2 tblspns of freshly squeezed lemon juice
3 or 4 dashes of tabasco sauce
2 cups of finely ground cornmeal
1 tblspn of cornstarch

Tartar sauce:
1 cup of mayo
1 tblspn of mustard
1 tblspn of chopped fresh flat-leaf parsley
1 tblspn of chopped chive or green onion (green part only)
1 tspn of chopped garlic
1/4 tspn of tabasco sauce
salt, pepper

Additionally:
1 onion thinly sliced and separated into rings
vegetable oil for hot frying


The making of:

Cut the catfish fillets into 1-by-3 inch strips, season with salt and pepper and put into a bowl.

Add milk, mustard, lemon juice and tabasco, mix it all up and cover the fish with the marinade.

Cover the bowl and put into the fridge for 1 hour.

Make a tartar sauce.

Mix together all the ingredients for the sauce, except salt and pepper, then blend it smooth.

Check the taste, season with salt and pepper, then cover the bowl with a sauce and put into refridgerator for 1 hour, for all the aromas mixed with each other.

When 1 hour of fish chilling has past, remove the catfish from the fridge. Put the cornmeal and cornstarch into the plastic or paper bag, mix together.

Remove the catfish from the marinade, a few pieces at the time, allowing the marinade to drip off a bit. Then put the pieces into the bag, and shake well to cover each piece. Remove them, put gently on a plate and repeat the process untill you are out of catfish pieces.

Add enough vegetable oil to a deep pot, to get a depth about 2 inches, so the fish pieces could swim freely on a surface, and not lye at the bottom.

Heat the oil until a small piece of fish covered in the cornmeal imediatelly starts to fry and float freely on the surface. Then Put 2 or 3 pieces at the time into the hot oil. When they rise to the surface and are golden brown, they are ready. A bigger, fatter pieces may take some more time to be ready, so make sure that they are fryed also, removing them from the oil when they are lightly browned.

Remove the pieces of fish and put on a plate, covered with a paper towel to rest a bit.

Serve your gone to the dogs catfish on a wide bowl to your pack, scattered with the onion rings, together with a tartar sauce, so everyone could enjoy it together.

Cheers!

środa, 9 listopada 2016

Węgierska zupa gulaszowa z klopsikami Panny Waci ("Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" A. Jadowskiej)/ Miss Wacia's Hungarian goulash soup with meatballs ("The girl from District of Miracles" by A. Jadowska)

Z pewnością pamiętacie jak całkiem niedawno, przy okazji felki na temat ulubionego drinka Dory Wilk - Smok a.k.a Jadeith - wspominałam o rudych i ich fejmie. Opinii, jaką ma na temat rudzielców świat. Nie jest to opinia przesadzona, nie jest też zła. Nie do końca. Tak czy siak wychodzi na to, że czy chcemy, czy nie chcemy - rudzi budzą emocje. Są nietuzinkowi, niezwykli, są takimi osobowościami w większości, że głowy same się odwracają, gdy płonąca makówka miga nam na horyzoncie. Sensacja lubi rudzielców, świat fascynuje się rudymi, rudzi są bohaterami najciekawszych historii. I w związku z tym wszystkim są tak bardzo, tak przeokropnie, to masakrycznie eksploatowani! Ludzi ze zmutowanym genem, zapewniającym naturalną rdzę na głowie jest niewielu, a na ulicy co druga laska jest ruda, bez względu, czy ma ku temu karnację, czy nie! Jeżeli oglądamy film, w którym na mur beton jest bohater/bohaterka wykraczający poza utarte ramy, od której się wymaga bycia niezwykłą - będzie na 90% rudowłosym bohaterem! W grach komputerowych, wszelakie diabły w ludzkiej skórze lubią być rude! O branży porno wspominać nawet nie będę, bo jej nie znam, ale idę o zakład, że rudych uważa się za magnetycznie erotycznych i wtyka wszędzie tam, gdzie potrzebna laska z biczem albo oszustka, którą trzeba ukarać wychędożeniem. No i temat wiedźm w literaturze... o, rany boskie. Tam od wiedźm rudych jak marchewka zupełnie się już nie opędzimy. Gdzie wiedźma to ruda, złocisto ruda, zgaszona ruda... nawet jak siwa, to pasma rudości u czarownicy na głowie są widoczne, sugerując, że i ona podzieliła los standardowego wiedźmiego wyglądu i ruda była w młodości. Takie ogranie tematu też złe nie jest. Wynika po prostu z przyzwyczajeń, i już nawet tylko mimochodem zmęczony tą całą rudością człowiek sobie myśli, czytając o kolejnej ognistowłosej wiedźmie "czasem bym chciał, by zrobiono ją łysą jak Bene Gesserit, a nie rudą, bo to nudne...". Łysą, rzecz jasna, zgodnie z pierwszą ekranizacją powieści "Diuna". Nie powiem, że najlepszą, za co mnie możecie swobodnie rwać końmi na ćwierci, bo zdania nie zmienię. Nie była najlepsza, odbiegała za bardzo od treści książki (jak ja teraz od tematu felki:P), była jednym wielkim streszczeniem, przepełnionym symbolizmem z ogromnymi brakami fabuły , których wyjaśnieniem nie zawracano sobie głowy i topornymi efektami specjalnymi, ale mimo to Herbert uznał ją za dobrą, oddającą cześć jego dziełu, więc niechże ma etykietkę dzieła kultowego. Ja jednak uważam, że mini seria "Diuna" oraz kontynuacja "Dzieci Diuny" zrobiona kilka lat wstecz była znacznie, znacznie lepsza, bardziej zgodna z książkami, bardziej poskładana i tak dalej. Ale wróćmy jednak do tematu, bowiem o "Diunie" też dla was coś na przyszłość szykuję. Cierpliwości, wszystko w swoim czasie.
Czytelnik do rudych, interesujących postaci wiedźm przywykł. Poza tym odruchowo widząc na okładce rudzielca spodziewamy się fajerwerków i kupujemy książkę, by potwierdzić lub zaprzeczyć tej opinii. Tak działa marketing, jak mi kiedyś uświadomiono. Żeby coś sprzedać - trzeba postawić na przyzwyczajenie i archetypy. W tym przypadku powiązanie rudego z niezwykłością. Choćby było to ograne jak winylowa płyta Mietka Fogga na herbatce tańcującej w domu starców.  Dlatego z niekłamaną rozkoszą spieszę was powiadomić, że nie będąca rudą Nikita, bohaterka "Dziewczyny z Dzielnicy Cudów", książki zaczynająca nową serię Anety Jadowskiej, bije wszelkie rude "fajerwerki" bohaterek niezwykłością na głowę!

Zapytacie teraz zapewne, po co ten cały, przydługi wstęp o rudych, skoro każdy, który już zetknął się z najnowszą bohaterką książki Anety Jadowskiej wie, że Nikita to absolutna ciemna brunetka. Ona była tylko kochanką rudej, a tej rudej, która była z nią powiązana, czyli Dory Wilk szukać powinniśmy w innym cyklu. Ano dlatego, że podkreślam w ten sposób, że wcale nie trzeba ozdabiać baby rudością, by stworzyć fenomenalną postać. Starczy dać jej taki charakter, przy którym dotychczasowe, iskrzące rudości są...eee... blade jak szatynki na ulicy w dżdżysty dzień. A przy tym z magią ma tyle wspólnego, że żyje w świecie tą magią wypełnionym po brzegi i ma pewien... talent, o którym pisać nie będę, by nikomu nie psuć zabawy spoilerami. Niemniej Nikita, przynajmniej w mojej opinii wcale nie potrzebuje być ruda, by się wyróżniać. Chyba, że ma rudej barwy serce, duszę i aurę. To by zdecydowanie do niej pasowało.

Ci, którzy kojarzą moje preferencje fantasy co do bohaterek, wiedzą, że mając do wyboru maga i wojownika/łotrzyka, zawsze skłonię się ku pierwotnej sile i mieczowi/broni niż ku machaniu łapami i mamrotaniu zaklęć. No i generalnie historię o kimś takim kupię prędzej niż o magu. Dlatego wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy mając mieszane uczucia w stosunku do cyklu o Dorze Wilk, być może przez skojarzenie serii z etykietką romans paranormalny (nie tak całkiem bezpodstawnie, patrząc choćby na podchody z Mironem w pierwszym tomie), która mnie zwykle odrzuca z hukiem od książki, nie wiedząc zupełnie o czym jest "Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" powzięłam niesamowitą potrzebę, by tę książkę przeczytać. Tak jakby bohaterka zagadała do mnie przez sam tytuł  na modłę:  "Ej, stara, my to się dogadamy lepiej niż ty i ruda. Kup mnie, a nie pożałujesz." Macie pojęcie, że tak mnie "Dziewczyna..." prześladować zaczęła, że śledziłam każdą wieść o książce, a potem praktycznie bez czytania obwoluty, kupiłam? I, do cholery, miałam rację! Dogadałam się z Nikitą jak złoto, pochłonęłam książkę w półtora dnia, zachwyciłam się fabułą tak, że teraz tylko czekam z wywieszonym językiem na kontynuację. Jakże to życie czytelnicze kręci się dziwnie to w prawo, to w lewo, nie? Jakie perły można stracić, jeżeli odruchowo się odrzuca jedno dzieło wraz z tym czymś, co nas zniechęciło, a potem nie zda na instynkt, który ci powiada, że może tamto nie podeszło, ale koniecznie zajrzyj do tej nowej książki. Mój zadziałał bez pudła. "Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" jest obłędną książką, którą polecam każdemu, komu setting serii o Dorze Wilk podszedł, tylko bohaterów to by się chciało innych i mniej romansu na rzecz większej liczby zwrotów akcji. I fajnego przedstawienia "Dzielnicy Cudów" - o której też pisać nie będę, by nie spoilerzyć. Poza tym w tej książce wreszcie coś się je! I to JE przez duże Jot.

Jedzeniu w fantasy zawsze poświęcam sporo serca. Niezmiernie mnie to cieszy, gdy czytam o czymś smakowitym. I zawsze mi burczy w żołądku, podczas odwracania kartek, gdzie bohater, do którego przylgnęłam, coś ze smakiem spożywa. Podzielam w tym opinię Ani z Zielonego Wzgórza, która pierwsza wyraziła mą myśl w sposób doskonały, odpowiadając niemal bezbłędnie na pytanie, jakie mi już zadawano: czemu robię tego bloga? Pozwólcie, że sparafrazuję, a nie będę cytować:
"Za każdym razem, gdy ją [książkę "Klub Pickwicka"] czytam, robię się głodna. Bohaterowie nieustannie pałaszują gorącą szynkę, jajka i zapijają to wszystko doskonałym ponczem." Ja dodać mogę od siebie, że przez to burczenie w brzuchu i identyfikowanie się z bohaterami, przez co zapragnęłam w pewnym momencie jeść dokładnie to, co oni, teraz męczycie się z moimi tekstami, by na koniec, jak do deseru, dorwać się do wycyzelowanego przepisu.
Osobliwy przypadek, parole: przez miłowanie bohatera, do bloga i kuchni. Za to z jaką frajdą!

Ejże, wróćmy do tematu. Nikita to moja kumpelka, umówmy się, inaczej już jej nazywać nie mogę. A tej mojej kumpelce do przeżycia dziennie potrzeba czterech tysięcy kalorii (czemu? a nie powiem, poczytacie sami:D), czyli tyle, ile zjadają dwie normalne kobiety. Niestety na gotowanie nie ma ona ani chęci, ani czasu. W domu odgrzewa rozmaite dania gotowe, ale jak akurat ma ochotę na coś świeżego udaje się do Dzielnicy Cudów, do Jadłodajni Panny Waci - jedynego "pewnego" miejsca w Dzielnicy, w którym wieprzowina będzie wieprzowiną, a nie psem albo szczurem (na pozostałe możliwości spuśćmy miłosiernie zasłonę milczenia).  Co ciekawsze, ta knajpka z powodów, o jakich sobie również poczytacie, bardzo kojarzy mi się z barami mlecznymi z początku wieku i ichnim, prostym ale smacznym jedzeniem. Co prawda, sądząc po opisie żarełka, jakie tam dają, a jakich nam Aneta nie skąpi, nie tylko mleczne produkty, ale i obiadowe tam serwują, w przyjemnym settingu i atmosferze szalonych, ekskluzywnych lat dwudziestych.

Potrawę z tej właśnie knajpki, z rozkoszą spożywaną przez Nikitę i jej partnera Robina, postanowiłam uczynić głównym bohaterem niniejszej felki. Potrawę prostą, idealną na chłody, jakimi hojnie szafuje jesień obecnie, smakowitą, danie prawie że jednogarnkowe i na dodatek takie, którym nawet i polak-tradycjonalista nie pogardzi. Nie bez znaczenia jest też fakt, że po spektakularnym sukcesie "Jadeithu" zaczęły padać pytania o to, kiedy akurat tę potrawę dokonam. A zatem, skoro taka ze mnie istota lubiąca spełniać życzenia, a poza tym sama miałam przeogromną ochotę wziąć się za bary z tą potrawą - przedstawiam wam z dumą Węgierską Zupę Gulaszową z Klopsikami, jakiej Panna Wacia by się nie powstydziła w swej Jadłodajni, a Nikita bez wątpienia zjadła cztery talerze i poprosiła o piąty.

Swym zwyczajem najpierw dokonałam researchu i zajrzałam do kilku tradycyjnych przepisów na węgierskie zupy gulaszowe, gromadząc wspólne składowe dla nich wszystkich i odrzucając w kąt wszystkie, zawierające kostki rosołowe, magii i inne sztuczności. Pamiętajcie, że "Dzielnica Cudów" to miejsce niezwykłe, niejako zawieszone w czasie. Wszystko tam jest z minionej epoki, a zatem gdzie z wymysłem myśli naukowej pana von Liebiga (ojca kostki rosołowej) do garnka! Gdzie ze sztucznościami! W naszej węgierskiej gulaszowej nie ma prawa być glutaminianu sodu i sztucznych aromatów. Absolutnie cały smak wygenerują nam składniki.
Potem przyszła kolej na nękanie Anety Jadowskiej, która z podziwu godnym spokojem zniosła multum dziwnych pytań i udzieliła mi bardzo cennych rad, bez który może i bym zrobiła węgierską gulaszową z klopsikami, ale zdecydowanie nie TĄ węgierską gulaszową z klopsikami, na którą wszyscy czekają. Nie o tym smaku, który powinna mieć, i który bez wątpienia uczyni ją TĄ WŁAŚCIWĄ ZUPĄ z "Dziewczyny z Dzielnicy Cudów". A przy tym, wiecie, nauczyłam się czegoś nowego, a takie okazje są zawsze cenne.

Potem zaczęło się gotowanie, smażenie, krojenie, pitraszenie zajmujące kupę czasu ale w efekcie, gdy złożyłam już wszystko razem i zaczęło się macerować, po pół godzinie smak zupy był boski, paprykowy, pomidorowy, gulaszowy, arcypięknie dymny. Po następnej godzinie, gdy dodałam już wszystko i zupa dochodziła - smak wybijał sufit i wylatywał kominem, a cała klatka w bloku czuła, że "pod siódemką" gotuje się coś smacznego.
Potem zaś przyszła kolej na zdjęcia klimatyczne, testy od strony najbardziej wymagającej publiczności czyli węgierską gulaszową z klopsikami na obiad dostał mój syn (niejadek) i mąż (o guście bardzo wyrafinowanym, który dosyć często kręci nosem na coś, co ja uznaję za szczyt smaku). Cuda się stały, bo obaj opróżnili miski w takim tempie, że nie zauważyłam, kiedy ta gulaszowa z klopsikami zniknęła. A potem solidarnie polecieli po dokładkę do garnka, podkradając sobie klopsiki z talerzy:D O tym, że następnego dnia smak był jeszcze wspanialszy, a na dzisiaj zostawiłam sobie malutką resztkę, której bronię zębami i pazurami, bo mi wszystko prawie zjedli sami, wspominać już nie muszę chyba. To zresztą jest wspólną miarą każdego gulaszu, stew i zupy - najsmaczniejsze są dzień po gotowaniu, gdy wszystkie smaki uczynią perfekcyjną harmonię i sprawią, że po przepis sięgniemy jeszcze nie raz. I po książkę też, zarówno by poczytać ponownie, jak i po to, by wyciągnąć z niej kolejny wspaniały, staromodny przepis.

A tym czasem zapraszam was do przepisu na węgierską zupę gulaszową z jadłodajni panny Waci, do zdjęć tak klimatycznych, jak tylko je uczynić mogłam, oraz honorujących Autorkę i Książkę, a następnie do gotowania, które może i zajmie wam pół dnia, ale na pewno nie uznacie tego czasu za zmarnowany.

Ah, najcudowniej byłoby szykować tę zupę w kociołku nad ogniem, jak węgierscy pasterze ją dawno temu gotowali, nazywając Gulyásleves lub w skrócie Gulyás, ale właściwy smak i tak osiągniemy nawet na kuchence w domu i w pięciolitrowym garnku. Zaś samej zupy spokojnie wam wystarczy na 6-8 solidnych porcji. Zresztą gdzie tam Panna Wacia latałaby po pastwiskach za kociołkami i pasterzami... porządna, utalentowana kucharka dokona cudów i w swojej "Dzielnicy", na swej własnej kuchni. Starczy cierpliwość, wena i źródło inspiracji. A tej zdecydowanie nam tu brakować nie będzie, o ile tylko Aneta Jadowska pisać będzie dalej. Czekamy na "Akuszera Bogów"tak niecierpliwie, jak tylko się da i z tej tęsknoty aż zaczynamy gotować, aye?:D

No to lecimy, bo w brzuchach już burczy jak Nikicie przed jadłodajnią!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


A gdyby tę zupę ugotował pasterz lub rekonstruktor historyczny, wyglądałaby nie mniej smakowicie, czyli właśnie tak, jak na ostatnim zdjęciu, przed którego załączeniem nie mogłam się powstrzymać. W tym settingu zupę gulaszową zobaczycie również w moim felietonie dla Portalu MMO, gdzie podpasowała się bez pudła pod danie o dźwięcznej nazwie "Stew Świętego Weriana".

Składniki:

Na zupę gulaszową (6-8 porcji)
500g szpondra wołowego z kością
2 cebule
1 marchewka
1 pietruszka
1 ćwiartka selera
1 duża, dojrzała papryka czerwona
1 duży pomidor
4 ząbki czosnku
2 łyżki czerwonej papryki wędzonej
1 łyżeczka kminku mielonego
1 łyżeczka ostrej papryki
2 małe przeciery pomidorowe (najlepiej domowe, jeśli macie pod ręką, a jeśli nie, to polecam puszeczki Pudliszek)
2 liście laurowe
sól, pieprz
3 łyżki smalcu (nie zastępujcie go pod żadnym pozorem margaryną ani masłem!)
ok 2 litrów wody
3 duże ziemniaki z gatunku sałatkowych, nie rozpadających się po ugotowaniu

Na klopsiki (ok. 35 sztuk):
500g mięsa mielonego wieprzowo-wołowego
1 jajko
2-3 łyżki bułki tartej
sól, pieprz
mąka do obtaczania


Wykonanie:

Najpierw szykujemy zupę.

Szponder kroimy na średniej wielkości kawałki.

Cebule obieramy, kroimy dość drobno choć bez przesady, bo i tak się rozpadnie podczas gotowania.

Marchew, pietruszkę obieramy, kroimy w ćwierć-plasterki, seler obieramy, kroimy w kostkę, paprykę kroimy w kostkę.

Pomidor sparzamy wrzątkiem, ściągamy z niego skórę, kroimy w kostkę. Czosnek kroimy bardzo drobno w kosteczkę.

Do dużego garnka, w którym będziemy gotować zupę, wrzucamy smalec i podłączamy ogień na kuchni. Podczas, gdy będzie się topił, wrzucamy do garnka kawałki szpondra, pokrojoną cebulę, marchew, pietruszkę i seler i smażymy całość, często mieszając, aż cebula się zeszkli, a mięso się podsmaży. Zajmie to około 10 minut.

Na osobną, małą patelnię wsypujemy wędzoną paprykę, kminek i paprykę ostrą i podgrzewamy na sucho, by wydobyć maksimum smaku. Gdy zacznie pachnieć, szybko dodajemy koncentrat pomidorowy, mieszamy z przyprawami i smażymy masę na patelni aż pasta-baza do zupy zacznie się robić brązowa.

Pastę papryczano-pomidorową wrzucamy do garnka z mięsem i warzywami i starannie łączymy ją z resztą, by rozpuściła się w smalcu i sokach warzywno-mięsnych.

Smażymy całość do momentu aż mięso będzie porządnie podsmażone z każdej strony. Dorzucamy wtedy pokrojoną paprykę, pomidora i posiekany czosnek. Mieszamy. Zalewamy ok 1 i 1/2 litra wody, wrzucamy liście laurowe i doprowadzamy do wrzenia.

Po tym, jak zupa się zagotuje, zmniejszamy ogień i pozwalamy się zupie gotować co najmniej godzinę samej, mieszając od czasu do czasu. Już po półgodzinie smak będzie bardzo mocno paprykowy, dymny, ale przy tym i mięsny, co oznacza, że jesteśmy na dobrej drodze.

Po około godzinie należy sprawdzić, czy zupa nie zmienia się nam w gulasz, czyli czy aby za dużo wody nie odparowało. Dolewamy wówczas pozostałe pół litra gorącej wody i zagotowujemy raz jeszcze. Należy ponownie sprawdzić smak, by dodatek wody nie rozwodnił go. Co prawda uwzględniłam tę dodatkową wodę w ilości papryki wędzonej i ostrej przewidzianej w tym przepisie, by smak, nawet pod dodaniu wody był jak należy, ale każdy lubi co innego. Jeśli po dodaniu wody nadal będziecie mieć ten sam smak, co przed jej dodaniem, więcej "spapryczać" nie musicie. Jeżeli jednak wam za mało, ponownie nasypcie sobie na patelnię papryki wędzonej i ostrej, podgrzejcie, by wydobyć smak, zmieszajcie z odrobiną przecieru pomidorowego i dodajcie do zupy.

Jeżeli smak paprykowy jest już ok, doprawiamy solą i pieprzem wedle upodobań, obieramy i kroimy w kostkę ziemniaki i dodajemy je do zupy. Gotujemy wszystko razem, aż ziemniaki zmiękną, dodatkowe 30-40 minut.

W czasie, gdy zupa będzie dochodzić, robimy klopsiki.

Mięso mielone mieszamy z jajkiem, solą, pieprzem i bułką tartą w gładką masę.

Mokrą ręką nabieramy odrobinę mięsa, formujemy z niego kuleczkę tak ledwie na jeden, dwa gryzy i obraczamy ją lekko w mące. Powtarzamy proces, aż skończy nam się mięso mielone.

Klopsiki wrzucamy na dużą patelnię z rozgrzaną oliwą i podsmażamy z obu stron, by się nam potem nie rozleciały w zupie.

Z prawie gotowej zupy wyjmujemy kawałki szpondra (warto zachować je na później, bo gotowane wołowe do wielu rzeczy się jeszcze może przydać) i ostrożnie wkładamy do niej klopsiki. Gotujemy na małym ogniu jeszcze przez 15 minut, by klopsiki wchłonęły smaki z zupy i się ugotowały w niej.

Ostatni raz sprawdzamy smak, a następnie serwujemy gorącą węgierską gulaszową z klopsikami na głębokie talerze, każdą porcję posypując pokrojoną natką pietruszki.

Smacznego!
----------------------------------------------------------------

Ingredients:

For the goulash soup (6-8 bowls):
500g flat rib beef
2 onions
1 carrot
1 parsley root
1 quarter of a celery root
1 large, ripe, red paprika
1 large tomato
4 cloves of garlic
2 tblspns of pimiento (smoked paprika powder)
1 tspn of cumin
1 tspn of hot paprika powder
2 small(70g) cans of tomato paste (it would be better to use homemade, but canned one is also fairly good)
2 bay leaves
salt, pepper
3 tblspns of lard (do not substitute it with a butter, margarine or shortening!)
about 2 litres of water
3 large potatoes

For the meatballs (about 35 pcs):
500g minced beef-pork meat
1 egg
2-3 tblspns od bread crumbs
salt, pepper
some all purpose flour to sprinkle the meatballs


The making of:

First prepare a goulash soup.

Cut the flat rib beef on a medium pieces.

Peel and chop the onions on smaller pieces which will become the part of the soup anyway, so it doesn't have to be cut very finelly.

Peel and slice carrot and parsley root, peel and chop celery root, chop red paprika.

Peel tomato, cut in cubes, chop the garlic cloves finely.

Put the lard into the large pot, you will cook the soup in, make the fire on and start melting the fat. While it is melting, add meat, onions, carrot, parsley and celery and cook it until the meat starts to brown a little and the onions become transparent. It will take about 10 minutes.

Put pimiento, cumin and hot paprika on the separate frying pan, mix it and start heating it up to build the spices flavour. When it becomes fragrant, add the tomato paste, quickly mix it and cook until the paste - your base for the soup - becomes brown.

Add the base to the pot with meat and veggies and mix it all as good as possible, so the paste mixed with melted lard and the juices.

Cook it all together until the meat is nicely fried. Then add the paprika, tomato and garlic. Mix it up. Then add about 1 and 1/2 litre of water, add bay leaves and boil it.

After boiling up the soup, reduce the fire and cook the soup at least 1 hour more, mixing from time to time. When half of the time passes you should already feel the distinctive taste of paprika and tomato, very noticable. This means that you are on a good way to finish the dish beautifully.

After 1 hour has passed, check if there is still enough water in the pot, to call the dish a soup and not a goulash. If the mixture it too thick indeed, add the remaining 1/2 a litre of hot water and boil the soup again. Then make a taste check. Although in the ingredients I already added enough paprika to cover the additional water, we all have a different tastes. So if the taste is too watery after the additional water, just add some more pimiento and hot paprica heated on a dry pan as before, mixed with a bit of tomato paste and this should do the magic.

When the taste is just ok, season the soup with salt and pepper, peel and chop the potatoes, dice it and add to the soup. Cook it alltogether again, until the potatoes are soft, about 30-40 minutes.

While the soup is finishing, it is time to make our meatballs.

Mix the minced meat with an egg, salt and pepper, and bread crumbs, until smooth.

Form a small meatballs (just enough for a bite or two) of the mixture, then roll it in a flour. Continue the process until you are out of minced meat mixture.

Put the meatballs (not all of them, in parts, not to overcrown the pan) on a frying pan with a hot oil, and fry them all around, so it kept its shape in the soup.

Remove the pieces of a flat rib from the soup (and keep it for further usage) and add the metballs, dipping them gently into the hot soup. Cook it all up for about 15 more minutes so the meatballs cooked and cought the soup flavour.

Check the taste for the last time, then you can serve the hungarian goulash soup, hot, in a deep bowls, sprinkled with a fresh, chopped parsley.

Cheers!:)

czwartek, 3 listopada 2016

Fianna Coddle z wilczym chlebkiem sodowym("Wilkołak: Apokalipsa" RPG)/ Fianna Coddle with Irish werewolf soda bread ("Werewolf: The Apocalypse" Role-Playing Game)


Oto Rhiannon z rodu Óir, obdarzona wilczym imieniem "Stąpającej po Krawędzi". Ragabash z plemienia Fianna, pochodząca z watahy "Synów Świtu", strzegącej Caernu Czterech Wiatrów na Eire. Samica w randze Adren. Obecnie przebywa z watahą Ataku Znikąd w San Francisco, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, dowodzoną przez Wulfgara Hrothgerssona, Alfę szczepu.
Rhiannon jest Celtką. Jest ruda, zielonooka i charakterna.
Jest wilkołakiem.

Sam ten opis (oraz karta postaci i grafika pod linkiem powyżej) powinny już wam dawać pewną wizję tej postaci, jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się nad tym, jakie mogłyby być wilkołaki pochodzące od Celtów, gdyby istniały naprawdę.  Bardzo często takie jak ona. Żywiołowe, artystyczne duchy, robiące dokładnie to, co im każą instynkty, ale jednocześnie niezwykle mocno strzegące tradycji wilczej rasy. Właściwie, gdy tak sobie pomyślę, Celtom bardzo niewiele brakowałoby do wilkołaków. To, że byli ludźmi, a nie wilczymi ludźmi można by uznać za drobne przeoczenie, jeden chromosom za mało, o którym zapomniała natura. Bowiem wszystko inne pasuje do obrazu jakoby Zieloną Wyspę od zarania dziejów zamieszkiwali zmiennokształtni.

Przejdźmy jednak do samego początku, bowiem mam wrażenie, że parę osób już czuje się zagubionych.
Ten link powyżej zawiera kartę postaci do gry role-play "Wilkołak: Apokalipsa", należącej do uniwersum Świat Mroku (World of Darkness) - najsłynniejszego mrocznego, paranormalnego systemu wśród gier RPG. Pozycji wręcz kultowej, której nie wypada nie znać, jeżeli się ma za gracza RPG z prawdziwego zdarzenia. W jego skład, oprócz uniwersum wilkołaczego, wchodzi także świat wampirów, magów, upiorów, mumii i pół tuzina innych, kultowych postaci, jakie na pewno kojarzycie z horrorów i fantasy.
Okres świetności WoD i Wilkołaka przypada na lata 90te, kiedy na całym świecie niemal bezustannie tłuczono w którąś z jego odsłon, do czasu aż przestały wychodzić dodatki, i powstawać zaczęły coraz to nowe uniwersa do gry na role. Wszystko czasem się przykrzy, prawda? Tak też WoD zachował swą pozycję kultowej gry, ale teraz to przede wszystkim starzy wyjadacze i weterani nadal nurzają się w jego mrocznych odmętach. Nowi gracze zaczynają od lżejszego fantasy, które nie wydaje się im tak bardzo passe, napiętnowane "sparkleniem" ze Zmierzchu i indiańskiej krwi wilkołakami, latającymi w podartym gatkach. Lub od ciężkiego sf. Umówmy się: WoD to pozycja, której musi spróbować każdy szanujący się gracz RPG, ale której czasy świetności już przeminęły.

To jednak, że korona mu z głowy już spadła nie znaczy, że wszyscy już o nim zapomnieli. Tu i tam nadal są ekipy, które z rozkoszą grają w tym systemie. Ja mam szczęście być w jednej z takich grup, składającej się z zapalonych graczy, którzy swoje lata grania liczą już nie miarą kalendarzową, a ilością zdekompletowanych setów kości, pogubionych podczas emocjonujących rozgrywek, posiadającej doskonałego MG i przede wszystkim - uważającej świat Wilkołaka, za najwspanialszy na świecie.
"Wilkołak: Apokalipsa" to, najkrócej rzecz ujmując, system gry, gdzie prowadzi się postać wilkołaka - jednego z dwunastu plemion wilczych ludzi, jakie zamieszkują Ziemię - Gaję, strzegąc jej przed złem. Jednakże przegrywają, wobec postępu i zatrucia środowiska, o czym mówi już sama nazwa systemu. Apokalipsa - koniec świata, gdzie resztek broni już tylko garstka Kłów i Pazurów Gai - Garou. Można by powiedzieć, że toczą ostatnią, przegraną walkę, bowiem postępu zatrzymać się już nie da. Czy aby na pewno? Nooo... wampirzy body-count u nas na sesjach daje nieco optymistyczniejszą wizję tej Apokalipsy, świadczy o tym, że jeszcze nie upadliśmy, jeszcze wilki się stroszą i kąsają, ale nie uprzedzajmy faktów, bo mój MG, czytający zapewne tę notatkę, zaraz się rozsierdzi i przysięgnie sobie, że "on nam zaraz pokaże Apokalipsę jak należy", skoro w nią upieram się nie wierzyć:D
Wilkołak właściwie jest jedynym systemem, o jakim wiem, tak bardzo podkreślającym temat ochrony Gai, a więc i środowiska naturalnego, tak nafaszerowanym duchowością i rytuałami, że najmniejsze osiągnięcie postaci wilkołaczej (awans w grupie, utworzenie watahy, nie mówiąc już o zdobyciu jakiegoś totemu lub przewodnika) zasługuje na osobną celebrację. Walki walkami, rozrywanie wampirów i innego żmijostwa (Żmij - największy przeciwnik Garou w systemie, a wampierze są jego najwyraźniej widocznym stronnikiem), odprężającym rozrywaniem i szaberkiem, ale dzięki temu naciskowi na umiłowanie ginącej na tury przez wilczych ludzi, jest tak niezwykłym, niespotykanie mamiącym środowiskiem.
No, nie każdy to lubi. Większość graczy, jakich znam chętnie gra w heroic fantasy z mordowaniem dziewic, ratowaniem smoków i gromadzeniem skarbów, albo strzela z broni laserowej do wszystkiego co się rusza, jednak mnie akurat bardzo podoba się klimat tej gry. I wilczy Celtowie. Zawsze... zawsze Celtowie.

Już na pewno wiecie, że do Celtów, Szkotów i Irlandczyków mam stosunek pełen zachwytu. Uwielbiam te klimaty, kulturę celtycką kocham, kiedyś na pewno na Wyspy Brytyjskie się wybiorę i chyba nie było bardziej nieszczęśliwej Polki, gdy referendum Szkotów o niepodległość od Brytoli zakończyło się fiaskiem. Cóż więc w tym dziwnego, że skoro w systemie o mej ulubionej rasie jest możliwość zagrania celtyckim wilkołakiem, natychmiast go wybieram, a towarzystwo zna mnie do tego stopnia, że swoich postaci nie mieli jeszcze zrobionych, a już wiedzieli, że Fianna, czyli celtycka wilcza dusza będzie w watasze, w związku z czym mają nastawić się na przedziwne gadki w gaeliku, zaczepki i rozmaite numery, jakie, w ramach energicznej rozrywki, będę im wykręcać. Bo plemię Fianna to Celci do szpiku kości, nawet i bardziej. Są najstarszym plemieniem Garou, wręcz twórcami wilczej mowy, bajarzami i pieśniarzami, a legendy o wielkich dokonaniach rasy są naszpikowane tym czy tamtym rudym, wymalowanym na niebiesko wilkiem, którego czyny położyły podwaliny pod to, czym jest teraz ginący świat wilkołaków. A skoro wilki są celtami, to większość prawdziwej, celtyckiej kultury, którą tak kocham, jest z nimi bardzo ściśle związana. Czyli muzyka. Mowa. Wzornictwo. A także zachowanie i, najważniejsze dla mnie w tym momencie - zwyczaje żywieniowe.

Pierwsze i najważniejsze: jedynie właściwe wilkołaki, czyli te z WoD - nie jedzą ludzkiego mięsa. Mają zakaz z litanii - listy wilkołaczych praw, których złamanie ściąga im na głowy nie lada kłopoty. Nawet jeżeli są w formie innej niż ludzka, a tych do wyboru są jeszcze cztery. Potwornego Crinosa, postać bojową Garou, czyli pół ludzką, pół wilczą bestię znacie w tej lub innej formie z filmów i książek. Jest także normalny wilk - Lupus, i obie te formy lubują się w surowiźnie, ale nie w ludzinie. Poza nimi jest jeszcze wilk potworny, przerośnięty, maszynka do mordowania na czterech nogach - Hispo, oraz neandertalczyk - Glabro - bardzo włochaty, przerośnięty człowiek.
Skoro ludzkiego mięsa w diecie wilkołaczej nie ma - co jedzą? Ano, jako rasa właściwie prosta, nie przejmująca się konwenansami, wyobrażam sobie, że jedzą również nie przekombinowane rzeczy, najchętnie te, do których przywykli i którymi karmiono ich od maleńkości. A ponieważ w Wilcu niemal każde plemię ma swój odpowiednik wśród ludzkich ras (poza Celtami są też Wikingowie, Indiańce i Rosjanie) i oryginalne terytorium plemienia wychodzące z ziem, na których te rasy ludzkie żyją - jedzą to, co się je tam i to najbardziej lubią.

Fianna są celtyckim plemieniem wilkołaków, z Irlandii. Zaś Irlandia nigdy nie była zbyt bogatą wyspą, a jej surowy klimat nie dostarcza aż tak ogromne obfitości rodzajów jedzenia, jak każdy by chciał. Czyli właściwie większość potraw rodem z Eire składa się z rzeczy prostych, roślin niewymagających (a ponieważ wilki to mięsożercy, więc jeszcze w ich kuchni będzie mniej tego zielonego badziewia, niż u ludzi) i mięs tłustych. Żadnych diet dla Garou nie trzeba - byle było dużo, tłusto i smakowicie. Taka zresztą jest i kuchnia irlandzka sama w sobie. Dlatego bardzo łatwo było mi wyobrazić sobie to i owo danie, jakie wilkołaki by chciały przygotować dla swoich, bez zbytniego babrania się i kombinowania ze składnikami. Ot, wrzucić do garnka, doprawić i zostawić, by się samo gotowało, a potem, w przerwie między jedną akcją a drugą, przyjść i zjeść, rozkoszując się mocnym smakiem. Jeszcze i mój Mistrz Gry ułatwił mi sprawę, gdy jego NPC - Wulfgar, wspomniany wyżej, zabrał mą Rhiannon do irlandzkiej knajpy w fabule, gdzie zaserwowali właśnie to danie, które dzisiaj postanowiłam dla was odtworzyć, a mianowicie Dublin Coddle (który na potrzeby wilkołaczego tematu przemianowałam na Fianna Coddle).

Trudno o bardziej wilcze jedzenie: ziemniaki, kiełbaski, cebula, w postaci gorącej ni to zupy, ni to gulaszu, dużo, dużo, do tego tradycyjny chlebek irlandzki, podawane w towarzystwie irlandzkiego piwa Guinness. Człowiek napycha się połową głębokiej miski tego pachnącego pieczonymi kiełbaskami i natką pietruszki dania, a wilk po jego spożyciu pewnie w końcu poczułby się syty. Zaś zawiesina, w której wszelakie, smakowite dobra się nam unoszą - poezja to, a nie zupo-sos. Szczególnie, jeżeli macza się w niej cudownie absorbujący ją chlebek sodowy.

Coddle wykonałam tradycyjne, bazując na kilku przepisach, które połączyłam w jeden, wilczy. Bez dodatków warzyw, które poleca się w nowszej, obecnej wersji. Wyobrażam sobie, że właśnie takie woleliby jeść Fianna. Co prawda w polskich warunkach nie miałam jak położyć rąk na oryginalnych, irlandzkich kiełbaskach (i prawdę mówiąc, po rozbadaniu tematu, nie miałam ochoty na tę białą mieszaninę tłuszczu i wieprzowego mięsa, które trzeba mocno zesmażyć, by dało się wogóle je zjeść, szczególnie, że my dysponujemy znacznie smaczniejszymi kiełbaskami w Polsce; to jest jedyny wyłom w celtyckości potrawy), ale wygrzebałam informacje, jak smakują i do polskich kiełbasek podczas ich smażenia dodałam składnika, którym tam się je doprawia - szałwii. Myślę, że dzięki temu smak zyskał na oryginalności. Co zaś do chlebka sodowego, z jakim się je podaje - pamiętacie podkarpackie Proziaki, na które przepis już jest na Bantofelkach? Otóż dziś dostaniecie przepis na wielki proziak w kształcie chleba, bo tym właśnie jest tradycyjny, sodowy chlebek irlandzki. Smakuje wyśmienicie, sos wciąga jak złoto, i, prawdę mówiąc, nie wiem na ile wam starczy, bo u mnie cały bochenek poszedł przy okazji jedzenia Coddle i tylko ciepłe okruchy zostały, bo nie pozwolono mu nawet wystygnąć przed pożarciem:)
Powiadam wam, bardziej wilkołaczego dania niż bohater dzisiejszej felki nie ma, niezależnie od plemienia wilkołaka, który zostanie skonfrontowany z jego miską. A skoro tak... łapać przepis, wilki, robić i spożywać, nim Żmij siedzi w swojej norze i liże rany po ostatniej walce.
My się wzmocnić musimy, ku ochronie Gai i ginącego świata!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki

Fianna Coddle:
 1 i 1/2 kilograma ziemniaków (odmiana, która nie rozpada się po gotowaniu)
500g cienkich kiełbasek wieprzowych z dobrego mięsa (posiadający możliwość kupienia oryginalnych kiełbasek irlandzkich - jak najbardziej skorzystajcie z tej opcji)
500g grubo krojonego boczku wędzonego
2-3 cebule
szałwia (do smażenia z kiełbaskami)
majeranek (do doprawiania Coddle)
3 łyżki drobno pokrojonej, świeżej natki pietruszki
sól, pieprz
1-2 kostki bulionu z szynki (ew. z kurczaka)
  
Wilczy chlebek sodowy: 

4 szklanki mąki
1 i 3/4 szklanki maślanki naturalnej
1 łyżeczka soli
2 łyżeczki sody oczyszczonej



Wykonanie:

Ziemniaki obieramy, kroimy w grube kawałki (większe najdrobniej na cztery części, małe zostawiamy w całości).

Pietruszkę kroimy drobniutko.

Cebulę kroimy w grube plastry.

Zagotowujemy 500ml wody i rozpuszczamy w niej 1 kostkę bulionową.

Na głębokiej patelni smażymy plastry boczku aż się wyzłocą i puszczą tłuszcz. Usmażone ściągamy z patelni i pozwalamy im ostygnąć. Chłodniejsze kroimy na centymetrowe kostki.

Na patelnię z tłuszczem z boczku wykładamy kiełbaski porwane na mniejsze części (na przykład na pół) i smażymy aż mocno zbrązowieją, a skórka zrobi się chrupiąca, obficie podsypując podczas odwracania na drugą stronę szałwią.

W dużym garnku zaczynamy układać składniki Coddle warstwami. Idąc od spodu garnka: plastry cebuli, kawałki boczku, usmażone kawałki kiełbasek, kawałki ziemniaków. Posypujemy natką pietruszki i pieprzymy i ponownie: cebula, boczek, kiełbaski, ziemniaki. Postępujemy w ten sposób aż do skończenia się składników, warstwy oddzielając od siebie pietruszką i pieprzem.

Warstwy Coddle zalewamy przygotowanym bulionem, a jeżeli nie przykrył nam składników, dolewamy wody tak by miały się jak gotować. Dodajemy dodatkową, pokruszoną kostkę bulionu oraz majeranek. Nic nie mieszamy.

Stawiamy na ogień i zagotowujemy całość, potem natychmiast przykrywamy garnek przykrywką, ustawiamy ogień na minimalny i gotujemy Coddle co najmniej godzinę (czas gotowania zależny jest od ilości składników, temperatury w jakiej gotujemy i tego, jak szybko zmiękną ziemniaki. Przy 1 i 1/2 kilograma, oraz zakryciu wodą i malutkim ogniu wystarczyło mi 90 minut. Przy większej ilości składników i mniejszej ilości wody czas ten rozciąga się i na 3-4 godziny).

Coddle będzie gotowe gdy ziemniaki będą już miękkie, wody będzie mniej więcej w połowie garnka, a smak wybitnie kiełbasiano- ziołowy.

W czasie, gdy Coddle będzie się nam gotował, robimy chlebek sodowy.

Mąkę, sól i sodę mieszamy razem w misce.

Stopniowo dolewamy maślanki, wyrabiając ciasto palcami do momentu aż składniki się skończą.

Wyrabiamy ciasto, podsypując mąką, aż tylko trochę będzie się nam lepić do palców.

Piekarnik nastawiamy na 220 stopni Celsjusza.

Blachę wyścielamy folią do pieczenia.

Na blachę wykładamy ciasto formując je w lekko spłaszczony bochenek.

Za pomocą noża wycinamy na górze glif Fianna na głębokość centymetra. O taki:


Rzecz jasna można i przeciąć chlebek innym glifem, albo po chrześcijańsku (zupełnie już nie po wilczemu, pffff...) na krzyż. Niemniej ozdobę-przecięcie, będące jednocześnie sposobem, by ciepło dostało się w głąb ciasta, posypujemy nie zmielonym kminkiem.

Chlebek przykrywamy tortownicą i blachę wkładamy do nagrzanego piekarnika.

Po 30 minutach pieczenia ściągamy tortownicę i dopiekamy jeszcze 10 minut lub do momentu aż chlebek przybierze złoto-brązową barwę skórki.

Wyciągamy i lekko studzimy.

Gotowe, gorące jeszcze Coddle nakładamy do głębokiej miski, mieszając wszystkie składniki i dolewając zupy tak, by było w czym maczać pieczywo. Posypujemy odrobiną natki pietruszki. Podajemy w towarzystwie grubych pajd chlebka sodowego, obowiązkowo w towarzystwie piwa Guinness.

Po zjedzonym posiłku wydajemy wilcze, dziękczynne wycie do księżyca, w podzięce Gai za to, że pozwoliła nam spożyć tak doskonały posiłek:)

Ith gu leòir! (Smacznego!)
---------------------------------------------------

Ingredients:

Fianna Coddle:
1 and 1/2kg potatoes
500g good quality thin pork sausages (if you can buy the original irish sausages - be my guest)
500g thick sliced bacon
2-3 onions
dried sage (for frying the sausages if it is not originally irish)
marjoram (to season Coddle)
3 tblspns of fresh, finely chopped parsley
salt, pepper
1-2 ham or chicken stock cubes

Irish werewolf soda bread:
4 cups of flour
1 and 3/4 cup of buttermilk
1 tspn of salt
2 tspns of baking soda


The making of:

Peel and chop the potatos into a large pieces (the bigger ones in 3-4 pieces, the smaller ones leave whole).

Chop finely fresh parsley. 

Chop the onions into thick slices.

Boil 500ml of water and melt the bulion cube in it.

Fry the slices of bacon until golden brown on the skillet. Remove on the side, when ready, and let it cool, then dice on 1cm cubes. Leave the bacon fat on the pan.

On the same pan fry sausages torn on smaller parts, until browned and with a crunchy skin, adding the sage while frying.

In a big pot start layering the ingredients: onion slices, bacon, sausages, potato pieces. Season with fresh parsley and freshly ground pepper. Then again: onion, bacon, sausages, potatos, seasoning, until all ingredients are out.

Cover Coddle layers with a prepared stock. If the stock is not enough to cover the ingredients, pour some more water, so it could cook, and add additional stock cube. Do not mix the layers.

Let the Coddle boil, then imediatelly cover the pot and  reduce the fire to minimum. Cook at least for an hour (the time of cooking depends on the amount of ingredients, the temperature of cooking and how quickly the potatos become soft. In my case it took about 90 minutes. If there is a bigger amount of ingredients and smaller amount of water - the cooking takes about 3-4 hours).

Your Coddle is ready when the potatos are soft, there is about half the pot of gravey and the dish tastes strongly with sausage and herbs.

While the Coddle is cooking, prepare the soda bread.

In a bowl mix together the flour, salt and baking soda.

Bit by bit add the buttermilk to the mix, working on a dough with your fingers, until you are out of ingredients.

Knead the dough a few times, adding some more flour, until it sticks to your fingers just a little bit.

Heat the oven to 425 degrees Fahrenheit.

Put a sheet of tin foil on a baking tin.

Form the dough into a ball then flat it a bit.

Cut the Fianna glyph on a top, 1cm deep. Looking like this:


You can cut some other sign or werewolf glyph if you wish. Or a cross. As as final touch pour some whole cumin seeds on your sign, to highlight it a bit.

Cover the bread with a baking pan and bake in the oven for 30 minutes. When the time passed, remove the pan and bake additional 10 minutes until the bread in golden brown.

Remove from the oven and let it cool a bit.

Pour your hot Coddle into the deep bowl, mixing now the ingredients and adding some soup from the bottom of pot, sprinkle with some fresh parsley and serve with a thick slices of Irish werewolf soda bread and definitely with an irish Guinness beer.

After you finish your dish, howl with your pack to the moon, thanking Gaia for letting you eat this delicious werewolfy meal:)

Ith gu leòir! (Eat plenty!)