czwartek, 30 lipca 2015

Golden syrup (złoty syrop)

Jak obiecywałam kilka dni temu,  przedstawię wam za chwilę przepis na doskonały Golden Syrup, którego Polki w sklepach normalnie nie dostaną. Wpierw jednak kilka słów, z czym to się je i co to jest.

Golden Syrup to składnik deserów. Nie widziałam go, jako składnika, w niczym innym do tej pory, czy to anglosaskim, czy to niemiecki, czy innym, co nie byłoby jakimś deserem. W polskich przepisach, rzecz jasna nie uświadczymy tej rzeczy. Co zresztą wcale nie jest takie dziwne: polacy mają doskonały miód, więc coś takiego jak Złoty Syrop uważają za niepotrzebne. No i kto by się wziął za produkcję? Średnio opłacalne jest marnowanie cukru, wody i cytryny na coś, co kupi tylko co dziesiąty  hobbysta gotowania i to tylko dlatego, że przepis o to krzyczy.
Stanęło więc na tym, że Golden Syrupu w normalnym sklepie "za rogiem" nie dostaniemy i basta. Musimy więc go zrobić sami, by zaspokoić naszą potrzebę na przykład na pół kilogramowy kawał marcepanu domowej roboty (jakże błędnie myślą ci, co uważają, że robi się go z migdałów i miodu!) po cenie 20 dekowej paczki mielonych migdałów.

Golden Syrup jako taki to ni mniej, ni więcej, tylko syrop cukrowy. Zrobiony ze zwykłego cukru białego i wody, oraz dodatku soku z cytryny. Nic więcej. Tylko tyle, że trzeba bardzo koło niego chodzić, jak się go przygotowuje. Albo aż tyle, jak ktoś nie ma cierpliwości.

Na Złoty Syrop natknęłam się w przepisie na domowy marcepan na genialnej stronie Moje Wypieki , którą bez wątpienia kojarzy masa ludzi. Na domowy marcepan też się tam natknęłam, a wszystko po to, by zrobić pewno duńskie, świąteczne ciasto, którego głównym składnikiem jest właśnie kawał marcepanu poddanego obróbce termicznej. Long story short: nie wyszło, a ja się póki co zniechęciłam, ale wszystko jeszcze przede mną. W końcu zrobię doskonałe Kransekakke i podzielę się z wami przepisem.
Generalnie, jak biorę czyjś przepis, to tak go zmieniam w trakcie produkcji dowolnej potrawy, że ciężko go uznać już potem za czyjś splagiatowany. Ale w przypadku przepisu zarówno na Golden Syrup, jak i Marcepan z powyższej strony - trzymałam się ich ściśle, a i tak pierwsza porcja Złotego mi nie wyszła.
Zrzucać to mogę jedynie na nieco zbyt skąpe wskazówki, bo chodziłam dookoła garnczka jak nioska wokół jajka, więc o moim zaniedbaniu mowy nie ma.
Dlatego też bez bicia przyznaję się: przepis, który znajdziecie poniżej, pochodzi z bloga Doroty, a skąd ona go wzięła, to już nie wnikam. Moim wkładem jest tutaj zrobienie Golden Syrupu według niego od podstaw, oraz nieco dokładniejsze wskazówki, co do zachowania się podczas, gdy cukier podczas macerowania ulega rozmaitym przemianom.

Jak smakuje i wygląda Golden Syrup?
Wyglądem bardzo przypomina syrop klonowy. Jest nieco mniej brązowy, bardziej złocisto-miedziany. Przelewany pod słońce lśni jak czyste złoto - stąd nazwa.
Gęstością również przypomina syrop klonowy, chociaż to już zależy od indywidualnego wykonania i tego, jak się go długo trzyma na ogniu, czy rozcieńcza lub podgrzewa potem, lub czy się nie zaczął zbrylać w butelce. Czasem się właśnie cukrzy, ale są na uratowanie go proste metody, o których potem. Jest gęsty, nie ciągnie się może jak krówka, ale na pewno jest gęstszy od naszych rozmaitych syropów owocowych.
W smaku jest bardzo słodki, ale nie tak mulący jak syrop klonowy. Zapewne dzięki sporej ilości soku z cytryny, którym się go dosmacza. Wymieszany z syropem klonowym na Pancakes'ach jest absolutnym, smakowym mistrzostwem świata w dziedzinie dodatków do słodkich potraw i przede wszystkim tam bym go polecała. Dodawałam go również eksperymentalnie do przepisu na sernik nowojorski, zamiast części cukru, ale nie specjalnie było go czuć, co jest zupełną potwarzą dla rewelacyjnego smaku syropu. Lepiej więc używać go jako coś do "podlania" potrawy, niż do środka, gdzie jego smak zupełnie zaginie.

Wykonanie Golden Syrupu nie jest w zasadzie trudne. Wymaga jedynie czujności i ciągłej obserwacji, by nie przegapić przykładowo momentu, gdy syrop zaczyna nam gęstnieć i ciemnieć.

Tym przepisem więc uroczyście otwieram dział Dodatków DIY - czyli Zrób To Sam, w którym znajdziecie wszelakie, domowej roboty zastępstwa dla niezbędnych w zagranicznych przepisach składników, które wypróbowałam i zatwierdzam, jako możliwe do wykonania i naprawdę przydatne.

Powodzenia:)


Składniki i wykonanie (na 1 szklankę Golden Syropu - wystarczy wam aż nadto do różnych rzeczy, wierzcie mi):

Etap 1:
50 gramów cukru
13 gramów wody

Cukier i wodę wrzucamy do niedużego garnuszka z grubym dnem. Nie może być za duży, bo nam się wszystko spali z kretesem, zanim w ogóle zacznie się topić. Zanim w ogóle włączymy średni ogień i postawimy na nim garnuszek z zawartością, dobrze jest wymieszać ten cukier z wodą starannie i na zimno, bo potem absolutnie odradzam choćby tykanie go łyżką.

Stawiamy garnuszek na ogień i... nic z nim nie robimy. Łyżki i szpachetki z daleka od garnka, możemy ewentualnie potrząsnąć nim raz na jakiś czas, ale nic więcej! Obserwujcie za to, co się tam dzieje.

Musi nam najpierw zacząć substancja bąbelkować, potem stopniowo przybierać złoty kolor. Nie bójcie się, jeśli garnuszek i ogień nie jest zbyt duży, to cukier faktycznie się stopi, a nie przypali lub zbryli.

Gotujemy, aż substancja w garnuszku zrobi się płynna, rzadka (jak ktoś kiedyś oglądał przygotowanie "zamajania" dla spirytusu, to bez problemu dostrzeże analogię) i pięknie złocista i ściągamy garnczek z palnika.

Etap 2:
250 gramów cukru
150 gramów wrzącej wody
1/2 szklanki soku z cytryny

Do gorącej bazy naszego Golden Syrupu wlewamy wrzątek, trzymając garnuszek z dala od siebie. Konieczne, bo nie dość że pójdzie ostry dym, to zaczątek karmelu może pryskać na wszystkie strony, a jest gorący jak piekło.
Wsypujemy cukier i dodajemy sok z cytryny.

TERAZ MOŻEMY WSZYSTKO ZAMIESZAĆ. RAZ!

Stawiamy garnuszek na malutki ogień i ponownie odrzucamy od siebie precz łyżkę. Zapomnijcie, że w ogóle istnieje - mieszanie jest i na tym etapie kompletnie zakazane. Obserwacja za to konieczna.

Pozwolimy syropowi gotować się w spokoju bez mieszania do momentu aż zacznie nam gęstnieć. Rozpoznacie to po ostrożnym poruszeniu garnuszkiem: to, że zgęstniał zauważycie od razu, tak samo jak i zmianę koloru.
Dorota podaje czas tego gotowania na około 45 minut. Szczerze, nie pamiętam ile mi to zajęło, ale patrzyłam przede wszystkim na kolor i cały czas wąchałam mieszaninę, by wychwycić ewentualny zapach spalenizny, w tworzącym się syropie. Jeśli tę spaleniznę wyczujecie - syrop do wyrzucenia, bo zrobi się gorzki. Ale wtedy będzie też o wiele za ciemny, więc zanim zacznie śmierdzieć, zdążycie zareagować.
Generalnie kucharze ślepi nie są - widać, że syrop ściemniał do barwy bursztynowej (jak na powyższym zdjęciu) i jest gęstszy.

W takim wypadku ściągamy go z ognia i pozwalamy mu ostygnąć. W tym czasie będzie gęstniał jeszcze bardziej.

Obserwujemy, ewentualnie próbujemy konsystencji łyżeczką, naciągając fakturę syropu. Jeśli zaczyna wyglądać jak twardy karmel i się ciągnąć, dolewamy po trochu gorącej wody, i mieszamy, aż uzyskamy właściwą konsystencję. Ma być niemal jak syrop klonowy, ale nieco gęstszy.
Jak nam gadzina mimo wszystko nie zgęstniała jak trzeba, a jeszcze nie jest zbyt ciemna, stawiamy ponownie garnuszek na ogień i jeszcze dajemy mu chwilkę.

Po uzyskaniu właściwej konsystencji i koloru, przelewamy syrop do naczynia. Sugeruję szklane, zamykane czymś szczelnym, by się wam nic pełzającego lub latającego przypadkiem do płynnej słodyczy nie dobrało.

Stawiamy do szafki albo na półkę i używamy do czego dusza zapragnie, lub przepis wymaga.

Golden Syrup można przechowywać długo, nie wymaga lodówki, nic mu się nawet i po pół roku nie stanie. Jeśli w tym czasie go nie używaliście i zaczął się cukrzyć - dolewamy doń gorącej wody i merdamy łyżką w naczyniu do czasu aż bryłki się nie rozpuszczą. Jednak taki problem nie powinien się nawet po takim czasie pojawić, jeśli Złoty Syrop został zrobiony właściwie.



poniedziałek, 27 lipca 2015

Blueberry Pancakes (naleśniki amerykańskie z borówkami)

Cud śniadaniowy, wielbiony przez kolegów zza oceanu. W każdym serialu bodaj raz się pojawiają. Nie ważne czy to horror, czy komedia - jak jest produkcji amerykańskiej, na pewno w którymś momencie typowe amerykańskie pancakes zagrają swoją rolę.

Jak większość z was się orientuje, pancakes nie mają niemal nic wspólnego z naszymi naleśnikami. Inne składniki, inna faktura, zupełnie inny smak po upieczeniu. Nawet pora zjadania ich różni się od naszej pory naleśnikowej - czyli obiadu. Obywatele USA pożerają swoje pancakes najczęściej na śniadanie lub brunch (późne śniadanie przeciągające się aż do popołudnia), w wersji klasycznej nie wkładają nic do nich, nawet ich nie zawijają, tylko stosik pancakesów polewają syropem klonowym z masłem lub bez niego.

Ciężko by zresztą było tego dokonać, gdyż typowe pancakes są grubości trzech naszych, polskich naleśników, jeśli nie pięciu. Szczególnie wyrośnięte, z małej patelni i bazujące mocno na swych korzeniach czyli na naleśnikach irlandzkich, grubością przypominają nasze racuchy. Ciężko sobie więc wyobrazić, by dało się je zwinąć w rulonik, a do środka wpakować dżem. Masakra, okruszyny wszędzie dookoła, naleśnik w kawałkach i przeklinająca pani domu - nie radzę więc kombinować. Lepiej trzymać się oryginalnego sposobu podania, a na pewno się nie zawiedziecie.

Gwoli wyjaśnienia, nasze, typowe naleśniki, te cienkie jak papier, również goszczą w bratnich paszczach kolegów z Ameryki. Noszą tam jednak nazwę crepes. Czyli z francuskiego - naleśnik.
My jednak zamiast interesować się teraz polskimi naleśnikami, przejdźmy do typowych pancakes.
Jak już wspomniałam, w klasycznej postaci, czyste, podawane są tylko z dodatkiem syropu klonowego. Jednak istnieje uznawana za równie klasyczną, wersja z borówkami amerykańskimi, które wsypuje się do gotowego ciasta i smaży całość na patelni. Borówki pękają w czasie smażenia, a ich sok robi z pancakesami niesłychanie smaczne rzeczy.

Poniższy przepis właśnie jest przykładem takich typowych blueberry pancakes - amerykańskich naleśników z borówkami. Bo właściwie, czemu by nie? Dwie działki, na każdej krzaki borówek uginają się obecnie pod ciężarem owoców, nie skorzystać byłoby grzechem. Szczególnie, że mój Młody wyjątkowo lubi akurat te naleśniki, na równi ze mną i mym chłopiną, więc zamiast kręcenia nosem i "ble" wyjaśniającego, że mu nie pasuje to, co ma na talerzu, podczas posiłku złożonego z pancakes słychać tak podnoszące na duchu mielenie trzech par szczęk, tudzież okazyjne oblizanie palców z syropu i soku borówkowego.
Serce rośnie! Dupa pewnie też, ale w obliczu tak dobrego jedzenia, spuśćmy na to zasłonę milczenia.

Genialnie prosty i smaczny przepis na pancakes, podobnie jak ten na klasyczne brownie dopadłam całe lata temu z jakiejś gazety, więc nie jest obecnie możliwe podanie źródła. Zresztą... kto by na to patrzył w obliczu tak złocisto-jagodowej cudowności przed swoim nosem...



 Składniki (wychodzi z nich 7 sztuk pancakes, czyli porcja dla przeciętnie głodnej 1 osoby):

1 szklanka mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
1 łyżka cukru
szczypta soli
1 cukier waniliowy
1 szklanka maślanki (temperatura pokojowa!)
1 jajko (temperatura pokojowa!)
2 łyżki rozpuszczonego masła
masło do smażenia
garść borówek amerykańskich
1 łyżka golden syrup'u
syrop klonowy

Wykonanie:

W jednej misce mieszamy wszystkie suche składniki, czyli mąkę, proszek do pieczenia, sodę, cukier i cukier waniliowy, oraz szczyptę soli.

W drugiej misce umieszczamy maślankę, jajko i wcześniej rozpuszczone i nieco ostudzone masło.

Składniki mokre miksujemy ze sobą, po czym przelewamy je do składników suchych.

Wszystko razem miksujemy aż się połączy, wrzucamy do ciasta umyte wcześniej borówki amerykańskie i mieszamy z ciastem za pomocą łyżki.

Ciasto można odstawić na godzinę. Wtedy pancakes będą bardziej puszyste, ale równie dobrze można od razu brać się za smażenie.

Bierzemy malutką patelnię, rozgrzewamy ją i omaszczamy kawałkiem masła.
Na tę patelnię i rozgrzewające się masło, przy pomocy chochelki po kolei wylewamy porcje ciasta - mniej więcej połowę jej zawartości na smażenie jednego naleśnika.
Ciasto rozprowadzamy równo po całej patelence i zaczynamy smażyć. Będzie rosło i bąbelkowało, więc dobrze jest potrząsnąć patelnią od czasu do czasu, by górna, nie usmażona część ciasta wylądowała po bokach i również się smażyła.
Gdy większość górnej części pancakesa jest ścięta, a brzegi złotawe i wyrośnięte, przy pomocy teflonowej łopatki zdecydowanym ruchem przewracamy go na drugą stronę i smażymy, czym prędzej maśląc po bokach patelni, by tłuszcz dostał się i do drugiej strony naleśnika.
Potrząsamy, by nie przywarł.
Borówki w tym momencie już będą puszczać sok i pękać.
Naleśnika uważamy za upieczonego, gdy jest złoty z brązowawymi kręgami lub ciapami.
Przerzucamy go na talerz i smażymy kolejne w ten sam sposób. Każdy kolejny kładziemy na ten pierwszy, tworząc zgrabny stosik.

Gdy zużyjemy całe ciasto, możemy przystępować do konsumpcji. Na szczyt górki z pancakes nalewamy solidną łyżkę golden syrup'u (doda świeżego, cytrynowego smaku w tej całej słodyczy syropu klonowego), a potem nie żałując sobie, polewamy pancakes ulubioną ilością syropu klonowego.

I zjadamy, jak komu pasuje. Po jednym, lub od razu siedem na raz, krojąc z góry do dołu całą porcję.
Pancakes powinny wyjść nam puszyste, odrobinę tylko słodkie, smak borówek wyraźnie wyczuwalny. Im mniejsza patelnia, na której smażymy, tym będą wyższe i bardziej puchate.

A przepisu na domowej roboty golden syrup możecie spodziewać się już wkrótce:)


 








Tajemnicze składniki z nie-polskich przepisów i gdzie je dopaść w kraju

Pieczecie, gotujecie, smażycie, podduszacie, korzystacie z różnych przepisów. Mamy, babci, swoich innowacyjnych wymysłów, które zdumiewająco okazują się być dobre. Ostatnio, tak jakoś w ciągu pięciu ostatnich lat, korzystacie również z internetu i tego, co oferują angielskojęzyczni fani kuchmacenia. Jak jeszcze znacie język to bomba - można robić rzeczy, o których się smakowo naszym matkom nie śniło.
Pojawia się tu jednak haczyk. Znamy język więc rozpoznamy co jest mąką, a co proszkiem do pieczenia lub rodzajem owoców. Znajdziemy też sobie ilościowy odpowiednik anglosaskich "szklanek" (cups) lub przeliczymy uncje na gramy, w których oni mierzą większość składników, czy to w Wielkiej Brytanii czy w Stanach. Wagi i nazwy nie są więc dla kucharzącej Polki mieszkającej w kraju, problemem.
Problem pojawia się, gdy przepis, szczególnie na ciasto, krzyczy o "corn syrup", "golden syrup", "graham crackers", lub będące coraz mniejszym problemem "chocolate chips" lub "syrop klonowy". Jak je dopaść? W sklepach nie ma połowy z nich, sprzedawcy zapytywani o te składniki otwierają szeroko oczy z inteligentnym "yyy?" na ryju i to cała reakcja jaką od nich dostaniemy (poza ewentualnym "nie ma").

Najprostsze wyjście to szukać po supermarketach, najlepiej sieciówkach z zagranicy rodem, do skutku. Oni raz na jakiś czas sprowadzają coś "dziwnego", co w krajach producenta jest czymś normalnie stojącym na półce i to w kilku rodzajach.
Inne wyjście to kupować na Allegro lub innej stronie oferującej produkty zagraniczne, np. na Britishshop.pl . Co prawda ceny niektórych składników są tam kosmiczne, ale jak akurat dysponujemy gotówką i gorącym pragnieniem wypróbowania danego przepisu, to ta bariera to żadna bariera.
Jeszcze inna, to odszukać sobie na Internecie domowej roboty zamiennik danego produktu. Z doświadczenia powiem wam, że na przykład "golden syrup" robiony w domu ma znacznie lepszy smak niż sklepowy. To samo się ma w przypadku domowym sposobem robionego marcepanu. Na dodatek jest tańszy i otrzymuje się go dwa-trzy razy więcej niż w sklepie za ciężkie pieniądze malutką porcję.

Zanim jednak rzucimy się w wir robienia domowym sposobem niedostępnych w Polsce zagranicznych składników, zerknijmy poniżej. Przygotowałam tu listę produktów wraz ze sklepami, gdzie w Polsce można je dostać poza Internetem. Lista będzie uzupełniana w miarę, jak będę odnajdywać inne opcje.

No więc lecimy:

Produkt:                                                                                                 

Chocolate chips:
LIDL


                                              E.LECLERC                                                 



Syrop klonowy:
LIDL
                             




Mąka samorosnąca (self-rising flour):
E.LECLERC







Pimento(s) - papryka prażona bez skóry (często spotykana jako składnik zapiekanek)
E.LECLERC







Melasa trzcinowa (zamiennik cukru)
E.LECLERC






Syrop trzcinowy (sklepowy zamiennik najbliższy Golden Syrup'owi, jaki można dostać w sklepach, z tym, że produkowany z trzciny cukrowej)
BI1. AUCHAN






Skrobia kukurydziana (cornstarch, często mylona z mąką ziemniaczaną)
AUCHAN, E.LECLERC, TESCO








Mąka bezglutenowa
E.LECLERC








SUBSTYTUTY

Golden syrup - syrop cukrowy, nieco mniej niezdrowy niż kukurydziany. "W sklepie za rogiem" nie dostaniecie. Samemu zrobić można z tym przepisem.

Corn syrup - syrop kukurydziany, którego główną cechą jest to, że zapobiega scukrzaniu się syropów i sosów. Tak bogaty w sacharozę, że nawet ja bym się zastanowiła przed użyciem.
W "sklepie za rogiem" nie dostaniecie. Poza tym jest bardzo niezdrowy. Zastąpienie go Golden Syrupem to najwygodniejsze wyjście.

Graham crackers - "w sklepie za rogiem" - bez szans. Warto jednak zrobić zgodnie z tym przepisem.

Canned condensed Cream of mushroom soup (puszkowana kremowa zupa grzybowa, najczęściej Campbell's) - niektóre przepisy na dania zapiekane tzw. casserole, bardzo często zawierają w sobie ten składnik. Nie dostaniemy jej w Polsce, a jeśli dostaniemy to w cenie niewspółmiernej do korzyści. Znacznie lepiej zrobić sobie jej domowy odpowiednik, który fantastycznie zastąpi puszkowaną papkę i będzie o wiele smaczniejszy.

Half-and half -  pod tą tajemniczą nazwą, na jaką natraficie pewnie czasem w przepisach na wypieki, kryje się produkt mleczny, będący połączeniem mleka i śmietany. Nie ma co szukać go u nas po sklepach. Ale w sumie po co sobie tym zawracać głowę, skoro można to zrobić w mniej niż pięć minut? Starczy w równych proporcjach wymieszać mleko i śmietanę, otrzymując mieszaninę o zawartości tłuszczu do 11-13%. I to wszystko.

Bisquick - gotowa mieszanka do wypieku naleśników, biszkopcików, ciastek rozmaitych i tak dalej, fruwająca tu i tam w przepisach, traktujących głównie o tartach z budyniowatą zawartością, tzw. custardach i ciastach-niemożliwium. Na upartego znalazłby pewnie polską odmianę w multum pudełkowych mixów dla leni, w sklepach. Ale ja wam zaproponuję substytut do zrobienia z tego, co macie w domu: 1 szklankę mąki, 1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia, 1/2 łyżeczki soli oraz 2 i 1/2 łyżki stopionego masła. Wymieszać, dodać do reszty składników ciasta, do którego potrzebny jest nam Bisquick.

Cake mix -  gotowa mieszanka do wypieku ciast. O dowolnych kolorach i smakach. Pojawia się w wielu przepisach, które mnie przyciągają, ale starczy, że zobaczę iż ciasto w proszku jest głównym składnikiem, od razu mi się odechciewa próbować przepisu. Niby w Polsce też są, ale zdecydowanie mniej rozpowszechnione ciasta pudełkowe, na dodatek są to proszki do ciast jednego typu, np. karpatka. Ostatnio się wkurzyłam, gdy smakowicie prezentujący się przepis, okazał się być bazowanym na "Cake mixie" i zamiast wyłączać przepis, włączyłam swoją skłonność do rozkładania na czynniki pierwsze. W wyniku drobnych tych badań, uczynionych na internecie i konfrontacji z kilkoma przepisami, jestem w stanie podać wam to, czym spokojnie można zastąpić ciasto w proszku z przepisu. A więc zamiast "cake mix" bierzemy: 2 i 3/4 szklanki mąki, 1 i 3/4 szklanki drobniutkiego cukru, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 3/4 łyżeczki soli. Mieszamy suche składniki razem, wsypujemy do słoika i mamy własny, domowy "Cake mix", w ilości mniej więcej takiej, ile go zawiera 1 pudełko z przepisów zagranicznych (tam jest to jakieś 5 szklanek, tutaj ok. 4 i pół). Do tego proszku rzecz jasna należy dodać jeszcze mokre składniki, ale zwykle w przepisach wymagających "cake mix", potrzebny jest tylko ten proszek. Co należy jeszcze dodać podają poza tym. Ten "cake mix" to mieszanka do białego ciasta. Najprostszego, podstawowego. Jeśli potrzebujemy zrobić czekoladowe albo inne smakowe, będziemy musieli dodać składnik smakowy. Nie miałam czasu by szukać każdego jednego, więc dajcie znać, jeżeli jakiś wam będzie potrzebny. od tego przecież są komentarze i facebook bantofelkowy:) 

Shredded sweetened/unsweetened coconut (rwane słodzone/nie słodzone kawałki kokosa) - Najczęściej spotykane w przepisach amerykańskich. W USA wiórki są mniej rozpowszechnione niż w Europie. Shredded coconut spotkamy w ciastach, gdzie stawia się na dekoracyjny wygląd, ponieważ w przeciwieństwie do wiórków, shredded coconut składa się z dłuższych pasm wyglądających jak poszarpane. Poza shredded coconut istnieją również wersje: desiccated (suszone wiórki), grated (wiórki) i flaked (płatki kokosa), które są dosyć często stosowane jako zamienniki. Warto zapamiętać w sumie, że jeżeli chcemy, żeby kokos na cieście wyglądał ładnie i przepis woła o "shredded coconut" na górę - chodzi o dekorowanie i lepiej poszukać jednak tego o większych kawałkach. Natomiast do środka ciasta dla konsystencji i smaku dodać możemy każdy z rodzajów, pamiętając jedynie by go solidnie posiekać.
W Polsce niestety w zwykłych sklepach mamy tylko wiórki, ale Lidl czasami oferuje mieszankę suszonego mango z kokosem, gdzie kawałki kokosa są znacznie większe i można je przerabiać po swojemu.

Currants (rodzynki koryntki) - bardzo słodka odmiana greckich rodzynek, malutkich i ciemnych. Nie mają nic wspólnego z porzeczkami, chociaż nazwa jest bardzo myląca. Z powodzeniem można je zastąpić zwykłymi rodzynkami, ponieważ do kupienia są przede wszystkim w sklepach z kuchniami świata lub przez internet i w zwykłym spożywczaku w Polsce można sobie szukać ich do zdechnięcia, i tak nie znajdując, a różnica w smaku nie jest aż tak powalająca, by się tym przejmować.





to be continued...

wtorek, 21 lipca 2015

Brownie z toffee

O brownie pisałam dosyć szczegółowo, przy okazji brownie truskawkowego w Bantofelkach. Nie ma więc sensu powtarzać tych samych faktów przy okazji wpisu o klasycznej jego wersji i perfekcyjnym przepisie, z którego nie ma prawa nie wyjść jak trzeba. Wiem, co mówię, od lat robię z niego brownie i za każdym razem wychodzi. A przepis? Wygrzebany kiedyś z jakiejś gazety.
No dobrze, nie jest do końca klasyczny. Klasyczne brownie to czyste, czekoladowe, bez dodatku toffee, być może z odrobiną orzechów włoskich w środku. Takie zna każdy amerykaniec i spora część mieszkańców tego świata i nie myli z niczym innym.
Bowiem to cudownie płaskie, zbite i wilgotne, maksi czekoladowe ciasto jest jednym z najbardziej charakterystycznych na świecie. Wokół niego narosły legendy poczynając od przypadkowości powstania (ponoć gospodyni domowa, która pierwszy raz je zrobiła, do ciasta czekoladowego, które zamierzała upiec dosypała za mało mąki i w ten sposób wyszło jej brownie), a na właściwościach "terapeutycznych" kończąc (lata 70te, dzieci-kwiaty i brownie z marihuaną sprowadzające odmienne stany świadomości). O odmianach już nie ma co wspominać - zresztą zrobiłam to poprzednio. Ze wszystkim chyba je już robiono. Słodkim. Przypuszczam jednak, że i jakiś żartowniś dodał ser żółty i kiełbasę i otrzymał wersję śniadaniową:)

Tak czy siak, najsławniejsze ciasto Ameryki (zaraz po serniku nowojorskim, na który przepis i w Bantofelskach znajdziecie) wymaga jeśli nie osobnego bloga, by eksplorować wszystkie jego odsłony, to na pewno potrzebuje, by je przedstawić w odsłonie klasycznej.

Oto więc przepis, czytelnicy (jeśli ktoś jeszcze czyta faktycznie me wypociny), który, ujmując z niego masę krówkową, zaprowadzi was prosto do blachy klasycznego brownie, przysparzając temu ciastu kolejnego wielbiciela. I tak w sumie radziłabym zrobić najpierw. Pierwszą blaszkę, na próbę, zapełnić klasycznym brownie. Drugą zrobić już z dodatkiem, jaki podrzuci wam wyobraźnia. Tak jak ja spełniłam prośby mego chłopiny i dodałam eksperymentalnie do ciasta masę krówkową z gotowanego, kondensowanego, słodkiego mleka, która spokojnie można nazwać masą toffee.
A potem jeść, jeść, jeść, licząc po cichu, że "pójdzie w cycki":)

No to jedziemy...





Składniki:

2 tabliczki czekolady gorzkiej (polecam Wedlowską)
6 jajek
1 kostka masła (20 dkg)
10 dkg mąki tortowej
30 dkg cukru
1 cukier waniliowy
1 puszka gotowej masy krówkowej (lub 1 puszka mleka kondensowanego słodzonego, które ugotowaliśmy wcześniej i ochłodziliśmy)

Wykonanie:

Kroimy masło w kostkę, na kostki łamiemy czekolady i wszystko razem rozpuszczamy na parze, do stanu ciekłego. Odstawiamy, by nieco ostygło.
Jajka miksujemy w towarzystwie mąki i cukrów aż składniki się połączą, a ciasto będzie puszyste.
Do masy stopniowo wmiksowujemy roztopioną czekoladę z masłem (nie ma być gorąca, ale może być ciepła) i miksujemy tak długo, aż ciasto nabierze ciepłego, brązowego koloru czekolady. Będzie też przyjemnie słodkie i gęste, ale płynne.

Nagrzewamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza.

Standardową blachę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy na nią ciasto.

UWAGA:

W wersji klasycznej po tym kroku pakujemy blaszkę z brownie do piekarnika i pieczemy przez około 20 minut. Wyjmujemy, gdy na cieście widzicie wyraźną skorupkę, może być i parę pęknięć, a testowy patyczek wtykany w ciasto w różne miejsca, wychodzi suchy. Potem tylko dajemy ciastu ostygnąć, wyjmujemy z blaszki (sugeruję dla wygody stosować taką z wyjmowanym spodem) i kroimy w kwadraty (koniecznie, tak się podaje brownie). Można przechowywać w lodówce, lub poza nią, ciastu nie zrobi to różnicy przez te marne godziny, póki go nie pochłoną:)

W wersji z toffee czyli masą krówkową, robimy jeszcze parę czynności.
A więc jeśli wykonujecie klasyczne brownie - smacznego już teraz. Resztę zapraszam do kontynuacji przepisu:)

W przypadku wykonywania brownie z toffee, na blachę wylewamy połowę ciasta. Nawet i jedną trzecią, tak, by solidnie zakryło dno blachy. Następnie otwieramy puszkę z gotową masą krówkową i masę tę przekładamy na wylane ciasto. Masa jest gęsta, nie rozsmarujecie równo, bo ciasto pod spodem ma za delikatną konsystencję. A nie chcemy, by się wszystko pomieszało. Mają być wyraźnie widoczne fragmenty toffee w brownie. Dlatego też polecam rozłożyć masę na wylanym brownie za pomocą dużej łyżki, tak równo, jak tylko się da. W rzędach. W ten sposób każdy kawałek będzie miał na oko swoje serce z toffee.
Jeżeli nie mamy gotowej masy krówkowej, tylko puszkę skondensowanego, słodkiego mleka, należy je przed zaczęciem brownie ugotować i ostudzić. Zajmie nam to około 3 godzin, ale wszystko, czego trzeba pilnować, to to, by puszka była całkowicie zakryta wodą podczas całego gotowania i otwarta dopiero jak wystygnie.

Po wyłożeniu masy toffee na masę brownie, wylewamy na wierzch resztę ciasta brownie, pilnując, by zakryło całe toffee. I dopiero teraz możemy wkładać ciasto do piekarnika.
Pieczemy około 30 minut (ze względu na toffee w środku, które zmienia nieco konsystencję ciasta) i wyciągamy dopiero wtedy jak będzie na wierzchu charakterystyczna skorupka, a patyczek testowy wyjdzie na wpół suchy.
Tak jest, nie ma szans, by w przypadku brownie z toffee wyszedł całkiem suchy. Masa krówkowa sprawia, że ciasto wyjdzie wilgotniejsze niż zwykle.
Dlatego też po wyjęciu go z piekarnika pod żadnym pozorem nie należy go kroić, aż całkiem nie ostygnie. Inaczej, nawet w przypadku pokrojenia ciepłego, otrzymamy środek prawie jak w lava cake, a krojone kawałki zaczną się kleić do noża.

Moja sugestia? Studzimy brownie z toffee do spodu, a potem od razu pakujemy do lodówki na kilka godzin. I dopiero po tym czasie całkiem składnie da się pokroić, chociaż nadal będzie bardzo wilgotne. Nieodzowne jest jedzenie za pomocą łyżki lub widelczyka, by się nie upaprać, ale efekty smakowe przejdą najśmielsze oczekiwania. Warto:)
Na zdjęciach poniżej macie rzut z góry na to, jak wygląda skorupka w brownie, oraz na konsystencję ciasta:)






sobota, 18 lipca 2015

Smażony makaron z kurczakiem i warzywami

Każdemu się zdarza, że czas go goni. Że po prostu go nie ma, szczególnie, jeśli uważał, że ma go bardzo dużo i ze wszystkim zdąży, więc nie musi się spieszyć. A tu nagle nawarstwia się do cholery spraw i nim się obejrzysz z całej masy rzeczy, jakie były do zrobienia, zrobiłeś jedną trzecią i to na dodatek po łebkach.
Jak jeszcze musisz zrobić obiad, na zewnątrz upał dochodzi do 30 stopni i masz jeszcze w perspektywie wyjść na ten upał i udać się po potomstwo do przedszkola i to wszystko w ciągu godziny - ręce i cycki opadają, jak mawia mój znajomy:)
Zapracowane mamuśki tak właśnie mają. Nawet jeśli pracują w domu. Szczególnie jeśli pracują w domu. Czas, jaki mamy na podstawowe czynności albo się samoistnie wydłuża i całodniową robotę odwalasz w trzy godziny, a potem możesz leżeć i pachnieć, albo dosłownie na nic nie ma czasu. To przedziwne zjawisko zdarzyło się ostatnio i mnie. Związane z czaso-kurczliwością właśnie. Niby wszystko zaplanowane i dopięte na ostatni guzik, ale tak naprawdę okazało się, że zabrakło mi czasu na zrobienie obiadu i miałam na to dokładnie pół godziny.
Czyli co? Obiad-hack!

Taką nazwą określam ekspresowo szybkie posiłki, które muszą zostać zrobione, ale w których dosłownie wszystko zostało skrócone i uproszczone: od składników, po przygotowanie.

Pewnie ten i ów przeczytawszy o skrótowcach w składnikach otrząśnie się z obrzydzeniem albo uniesie pytająco brew; ja, która pogardzam ciastami z proszku (o czym zresztą otwarcie mówię) nagle opowiadam o hackowaniu składników, czyli używaniu gotowizn? A tak! Unoście sobie brew, ale taka chwila może przytrafić się każdemu, kto nie ma czasu, a żarcie zrobić musi, bo rodzina będzie narzekać. Szczególnie w sytuacjach obiadowo-podbramkowych. Ciasta wymagają czasu i troski, tam nie można iść na skróty. Ale w takiej chińszczyźnie, nie dość, że jest to możliwe, to jeszcze zdumiewająco smaczne.

Obiad-hack ten polecam zresztą nie tylko zapracowanym mamom, ale i zapracowanym kawalerom (pozdrowienia, Az:)). Jeden taki, mój ulubiony przyjaciel, uświadomiony, że da się zrobić smaczne danie posiadając ze sprzętów tylko głęboką patelnię, drewnianą łopatkę, nóż i deskę, oraz 5 składników, łącznie nie kosztujących więcej niż 30 złotych, złapał się za głowę z zachwytem i natychmiast zapisał sobie przepis. Czy Azrael zrobił niniejszego obiad-hacka - nie mam pojęcia, ale cała reszta może zrobić już teraz to szybkie, smaczne, pełnowartościowe danie, starczające głodnej dwójce ludzi na dwa dni.
 No to hackujemy obiad:


Składniki:

1 opakowanie makaronu sojowego (250 g)
50 dkg fileta z kurczaka
1 Fix Knorr Smażony Makaron po chińsku
1 opakowanie mrożonych warzyw - mieszanka chińska
1 jajko
trochę oliwy do smażenia (używam oliwy z pestek winogron, bo nie zostawia własnego zapachu)
sól, pieprz

Wykonanie:

Filet z kurczaka kroimy najpierw w paski, potem te paski w kostkę (15-20 minut roboty). Pokrojone mięso wrzucamy na głęboką patelnię z oliwą i podsmażamy starannie, aż straci różowy kolor i będzie białe (jak zwykle uczulam na dosmażenie kurczaka - niedosmażony drób jest niebezpieczny dla zdrowia). Podczas smażenia solimy go nieco i posypujemy pieprzem.

Gdy mięso zbieleje, wrzucamy na patelnię warzywną mieszankę chińską. Nie rozmrażamy warzyw specjalnie - wrzucamy jak leci z opakowania, po wyjęciu z zamrażalnika, jedynie podgniatamy je nieco w opakowaniu, by nie wyleciała nam cała, zmrożona gruda, a pojedyncze kawałki. Drewnianą łopatką rozprowadzamy starannie i mieszamy z podsmażonym kurczakiem. Podczas tego smażenia będą ulatywać z patelni obłoczki pary, a także pojawi się woda. Tak ma być - warzywa rozmrażając się, jednocześnie dostarczą sobie wody do dalszego duszenia.

Wymieszane z kurczakiem warzywa przykrywamy pokrywką i dusimy je do czasu aż zmiękną al dente. Nie na paciajkę i rozpadające się słupki marchewki, ale na chrupiąco. To zajmuje około 10 minut. W tym czasie przyszykujemy sobie makaron.

Makaron sojowy gotujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu, czyli prawdopodobnie wszędzie jest tak samo: nie gotujemy. Wrzucamy zawartość opakowania do garnczka i zalewamy gorącą wodą. Tam sobie ma poleżeć aż zmięknie - około 5 minut. Po tym czasie, gdy testowa nitka wyciągnięta z garnka jest miękka, odcedzamy makaron i przerzucamy na sito. Hartujemy chłodną wodą. Odstawiamy.

Gdy mięso z warzywami jest gotowe, cały czas smażąc, robimy miejsce z boku patelni i wbijamy tam jajko. Energicznie je roztrzepujemy na wszystkie strony, by przestało być surowe, przy pomocy łopatki i mieszamy z warzywami i kurczakiem.

Makaron z sitka przerzucamy na patelnię i mieszamy ostrożnie z chińszczyzną w taki sposób, aby z natury pół przezroczysty i białawy, nabrał w całości złotawego koloru mieszanki mięsno-warzywnej. Po dokonaniu tego, jeśli w mrożonce warzywnej dołączona była orientalna przyprawa - wsypujemy i ją i mieszamy z makaronem, warzywami i kurczakiem. Jeśli nie - żaden problem, Fix, który zaraz będziemy dodawać, sprawę chińskich aromatów nam załatwi.

W 50 ml wody (ćwiartka szklanki) mieszamy Fix i wlewamy go do makaronu z dodatkami. Kolejny raz mieszamy całość i tym razem smażymy nieco dłużej - aż zacznie przywierać do patelni. Na ten czas nasze nitki sojowe niestety już się połamią, ale taka jest kolej rzeczy. Będą krótsze, a przez to całość szybsza do zjedzenia.

Gotową potrawę próbujemy, doprawiamy po swojemu dodatkowo jeśli mamy ochotę (ja polecam nieco pieprzu cayenne i curry) i podajemy w towarzystwie zielonej herbaty. Zjadamy pałeczkami, by było bardziej po chińsku. Lub widelcem - jeśli nie ma czasu.

Całość wykonania, od momentu krojenia mięsa, do wyłożenia gotowego dania do miseczki, zajmuje z zegarkiem w ręku pół godziny. Rzeczywistość oswojona, znowu panujemy nad chaosem życia codziennego.

请慢用 [Qǐng màn yòng.] - Smacznego!

sobota, 11 lipca 2015

Cherry pie (ciasto wiśniowe) z czekoladowym twistem

A wszystkiemu jest winna pora roku. Lato. Działka. Drzewa obsypane wiśniami, które, jak moja rodzina wie, oraz znajomi, są moją prawdziwą, owocową obsesją. Nie ma chwili bym miała ich dość.
I tak ledwie się pojawiły i dojrzały, ograbiłam z wiśni działkę mamy, ograbiłam działkę teściowej (za zgodą obu, bo inaczej owoce by się zmarnowały, jako, że szanowne matrony nie przepadają za nimi), następnie ograbiłam własną lodówkę z mrożonych zapasów (na samym początku tego całego szaleństwa, gdy zielone wisienki już czerwieniały na drzewach, a mnie z łakomstwa ślina ciekła na ich widok), porobiłam ze zdobycznych 6 litrów konfitury, kompoty, jadłam na surowo, maiłam nimi desery, zamrażałam na zapas i miałam dość? A gdzie tam. Nadal łakomie spoglądałam na drzewa obsypane wiśniami na działkach mijanych w drodze na "zaprzyjaźnione" i mój chłopina na spółkę z synem musieli mnie odciągać od drzewek, bym ich nie pozbawiła zakazanego, kradzionego owocu, prawie na siłę.
Nic na to nie poradzę, że kocham wisienki, ich orzeźwiający cierpko, kwaśno, słodki smak tak doskonale gaszący pragnienie i ledwie nadejdzie właściwa pora roku - w pełni wykorzystuję wszelkie wiśnie jakie mam w zasięgu.

A to zaledwie początek sezonu, chociaż wiśnie z większości działek, dziękować bogom, już zebrano, albo zżarły szpaki. Jestem w stanie myśleć nieco jaśniej, ale na wiśniowe szaleństwo zupełnie to nie pomaga.

Jednak nie tylko sam widok wiśni skłonił mnie do wyrobu mego ukochanego ponad wszystko ciasta. Oto hicior z lat dziewięćdziesiątych, który, o ile dobrze pamiętam, zajął drugie miejsce w pierwszej trójce najgorszych kawałków metalowych i rockowych stulecia na MTV (gdy jeszcze puszczali tam muzykę, a nie durnowate reality shows). Kawałek ten rok rocznie nucę w porze, gdy zaczynają się pojawiać wiśnie, nucę przy drelowaniu, nucę przy pożeraniu, a jeśli akurat rodzina nie słyszy "She's my cherry pie!" dochodzące z jakiegoś zakątka mieszkania, to z pewnością odtwarzam to w głowie. Zwyczajnie, chociaż to niesamowity kicz - dopasował mi się lata temu do wszystkiego, co związane jest z wiśniami.
No i, widzicie, jedno prowadzi do drugiego... śpiewają o cherry pie - typowym, wiśniowym placku amerykańskim, a przynajmniej tak by się mogło zdawać. Tak naprawdę śpiewają o panience, rzecz jasna, ale walorów panienki z teledysku nie będę bynajmniej porównywać z pie - panna oberwałaby baty od ciasta z całą pewnością:) Dlatego będę litościwa i skupię się na samym cherry pie - cieście wiśniowym, które dosłownie uwielbiam, co roku robię co najmniej ze trzy razy i za każdym razem udoskonalam przepis.
Tegoroczna wersja jest już jednak tak dobra, że zaprzestanę kombinacji i wreszcie podam przepis doskonały dla ogólnej wiadomości.

Jednakże wszystko w swoim czasie. Wpierw - nieco opisu.

Pie w stylu amerykańskim każdy widział choćby na kreskówkach z rodzaju Toma i Jerry. Mamy więc pokazaną tam płaską formę do tarty z górką czegoś wystającą z niej, co zazwyczaj okazuje się być pierzynką bezy. Czasem jest też kratka z ciasta (na teledysku właśnie krateczkę widzimy, jak ciasto zlatuje lasce na kolana) zamiast bezy, bardzo rzadko jest płasko. Jednak najbardziej interesujące rzeczy się dzieją, gdy w bajce mysz wykrawa kawał ciasta z foremki i zżera na oczach kota, który zaczyna ją gonić, rządny zemsty za rabunek pańskiego dobra. Otóż widzimy, że to coś ma spód - kruche ciasto łączące się bokami z puchatą lub kratkowaną górą, do diabła owocowego nadzienia w środku i zamknięte jest właśnie dowolną górą. Zawsze zamknięte. Tu mamy więc różnicę pomiędzy typowymi polskimi ciastami, gdzie owoce wtyka się w środek lub daje na górę, a amerykańskim pie'em, gdzie są zamknięte w cieście.
Powód takiego postępowania jest bardzo praktyczny. Środek w pie jest bardzo soczysty i płynny. Związane za pomocą mąki ziemniaczanej lub kisielu oraz cukru, owoce nieco tylko obrobiono przed pieczeniem, by puściły pełnię soku. W przeciwieństwie do niego polskie placki mają surowe owoce, ledwie sypnięte cukrem albo i nie i wyrzucone na wierzch ciasta na gorąco piekarnika (i to jest powód dla którego te owoce, jeśli nie są ukryte w cieście, są potem przeraźliwie suche). Tak więc nadzienie w pie, by nie wyschło - musi być ukryte. I osobiście chyba o wiele bardziej wolę takie ciasto przepakowane wilgotnymi owocami na kruchym spodzie pod kruchym lub bezowym spodem, niż nasze typowe, przerośnięte, zatykające baby. No dobrze, czasem fajnie jest zjeść taką babkę, ale zdecydowanie nie wtedy, gdy na termometrze 30 stopni, a wszystko, czego organizm pragnie to więcej wody i orzeźwienie w dowolnej postaci.

A ja zadbałam o to, by ta postać przybrała jak najsmaczniejszą, najcudowniej wiśniową formę:)

Słów kilka o prawach autorskich.
Ciężko, miśki, bo ciasto to zlepek trzech różnych przepisów, bezę modyfikowałam lata temu nie wiem już z jakiej podstawy, a nadzienie jest całkowicie moim wybrykiem w tym momencie. Więc śmiało mogę powiedzieć, że przedstawiony poniżej cherry pie z czekoladowym twistem to całkowicie autorski przepis.

Zapraszam więc do wypróbowywania. Smacznego:)






Składniki:

Ciasto:

200 g mąki tortowej
50 g cukru
130 g zimnego masła
1 jajko
skórka otarta z 1 cytryny

1 opakowanie chocolate chips (użyłam tych z Lidla firmy Belbake - dosyć często można je dostać. Jednak alternatywnie można użyć rozdrobionej czekolady lub polewy w postaci pastylek w ilości, o której będzie poniżej)

Beza:

2 białka z jajek
110 g cukru
sok z połowy cytryny

Nadzienie:

700-800 g świeżych wiśni
1,5 szklanki cukru
1 cukier cynamonowy (względnie można dodać 1 cukier waniliowy i 2 łyżeczki cynamonu sproszkowanego)
1/2 torebki kisielu owocowego czerwonego (wiśniowy, ew. truskawkowy)

Wykonanie:

Na stolnicę należy wsypać mąkę, potem cukier i na koniec skórkę z cytryny. Wymieszać razem. Potem wkroić w sypkie składniki nożem zimne masło, robiąc to tak długo, aż z ciasta zrobi się niemal kruszonka. W otrzymanej kruszonce robimy dziurkę, wbijamy tam jajko i raz jeszcze siekamy, by się składniki połączyły. Powodem użycia noża, a nie rąk na tym etapie, jest chęć pozostawienia ciasta w jak najniższej temperaturze jak najdłużej, żeby się nam masło nie rozpuściło za szybko.
Gdy składniki są już połączone ze sobą, zagniatamy ciasto szybko, na tyle, by utworzyło zwartą masę. Tworzymy z niej kulę i owinięte w folię wkładamy na co najmniej 1 godzinę do lodówki, by się schłodziło.

W tym czasie przygotowujemy nadzienie (można i dzień wcześniej je przygotować; na ciasto musi być wyłożone chłodne).
Wiśnie myjemy, pozbawiamy pestek (drelujemy), wsypujemy do garnka i nastawiamy niewielki ogień. Na tym ogniu trzymamy je same króciutko, mieszając drewnianą łyżką, tylko tyle by zaczęły puszczać sok. Pomagamy im przy okazji trochę je gniotąc podczas mieszania. Nie za dużo, nadal powinny zachować w większości formę z całymi wiśniami.
Gdy puszczą sok, wsypujemy cukier. Ilość podana w przepisie jest doskonała, gdy wiśnie są bardziej kwaśne niż słodkie, dla otrzymania słodko-kwaśnego nadzienia, więc można ją już dopasować do własnego smaku. Pamiętać jednak należy, że nadzienie powinno być słodkie, a nie kwaśne aż pysk wykręca. Ani ciasto, ani beza nie poratują w tym przypadku, jeśli pożałujemy cukru. Ulepku jednak też nie chcemy osiągnąć, więc musimy wybrać złoty środek pomiędzy kwaśnawym, a słodkim smakiem nadzienia.
Po dodaniu cukru mieszamy starannie, nadal trzymając wiśnie na ogniu, po czym dosypujemy cukier cynamonowy. Ponownie mieszamy i trzymamy na ogniu około 10-15 minut, co jakiś czas mieszając, pilnując by się nie przypaliło.
Po upływie tego czasu wsypujemy do wiśni z cukrem kisiel (proszek, bez rozrabiania wodą), i mieszamy bardzo dokładnie, rozcierając ewentualne grudki i białe fragmenty proszku. Gdy masa zaczyna nam bąbelkować i zrobi się gęsta, ściągamy z ognia i mieszamy jeszcze chwilę.
Próbujemy, dosmaczamy cukrem, kwaskiem cytrynowym, cynamonem, jeśli jest taka potrzeba.
Gotowe nadzienie odstawiamy do niemal całkowitego wystygnięcia.

Nastawiamy piekarnik na 180 stopni Celsjusza.

Wyjmujemy ciasto z lodówki, przekładamy na posypaną mąką stolnicę i rozwałkowujemy na płask. Staramy się to zrobić szybko, więc jakaś szczególna staranność nie jest wymagana. Rozwałkowane ciasto owijamy częściowo wokół wałka i tak przekładamy do formy na tartę - wcześniej posmarowanej masłem i posypanej bułką tartą. Jeżeli ta sztuka nam się nie uda - żaden problem. Celem jest wyklejenie formy do tarty ciastem. Możemy więc zrobić to również przenosząc ciasto w kawałkach do formy i wylepić nim starannie i równo dno oraz boki aż po brzeg. Wylepienie boków powinno być przeprowadzone szczególnie starannie, bez pozostawiania dziur lub za małej ilości ciasta na brzegach - dzięki temu nadzienie pozostanie w cieście w czasie pieczenia i nie wypłynie.
Ciasto w formie nakłuwamy gęsto widelcem zarówno spód jak i boki i wkładamy do nagrzanego piekarnika na ok. 15 minut celem podpieczenia spodu.
Po tym czasie wyciągamy spód z piekarnika i zostawiamy do ostudzenia.

Jest to dobry czas na przyszykowanie bezy na wierzch.

Białka jajek ze szczyptą soli ubijamy na sztywną pianę. Dopiero pod sam koniec stopniowo i ostrożnie dodajemy cukier, stale miksując pianę. Na sam koniec wmiksowujemy w pianę sok z cytryny.

Na ochłodzone ciasto równą warstwą wysypujemy kawałeczki czekolady. Jeśli mamy je w formie kropelek/łezek/ chocolate chips, będzie najprościej, bo są małe. Jeśli dysponujemy akurat czekoladą - należy ją drobniutko pociąć wcześniej  w takiej ilości, by zakryła dno podpieczonego ciasta. Polewę w postaci dropsów musimy ze względu na ich wielkość połamać na drobniejsze kawałeczki przed posypaniem nimi ciasta. Można pomieszać czekoladę gorzką z mleczną dla dodatkowego smaku.
Warstwa czekolady powinna być cienka ale jak najbardziej jednolita.

Na czekoladę wykładamy chłodne nadzienie wiśniowe, a na nie rozkładamy bezę, rozsmarowując ją łyżką aż po brzegi foremki. Je jej na tyle, że powinna utworzyć niewielką górkę na środku.

Gotowe ciasto wkładamy ponownie do piekarnika nagrzanego na 170 stopni i pieczemy ok. 25-30 minut, do momentu aż beza na wierzchu zrobi się nam złotawa.
Ciasto wyciągamy z piekarnika i dajemy mu całkowicie ostygnąć, nim weźmiemy się za krojenie.
Jest to podyktowane tym, że nadzienie w stanie gorącym jest bardziej płynne. Ostudzone pozostanie nam w ładnej formie w kawałkach ciasta.

Uwaga: ciasto przed krojeniem należy bezwzględnie wydostać z formy na tartę, inaczej nie będziemy w stanie estetycznie go pokroić. Najlepiej więc jeśli  foremka ma wyjmowalne dno. Wówczas musimy ostrym nożykiem, działając na całkiem zimnym cieście, podważyć starannie boki z każdej strony dookoła ciasta, a potem delikatnie ale stanowczo wypchnąć spód wraz z ciastem do góry, uważając, by nam się beza nie rozleciała za bardzo.

No i jeść. Do upojenia wiśniami. Można podawać z lodami waniliowymi, ale chyba najlepiej smakuje w postaci klasycznej.













środa, 8 lipca 2015

Babciny chłodnik "Wiśniowa Ambrozja"

Chłodnik, jako zupa wywodząca się z kuchni słowiańskiej (litewskiej, tak konkretnie) znana jest większości nacji słowiańskich. Czyli i Polacy i sąsiedzi zza wschodniej granicy i ci okoliczni bardziej na południe od razu połapią się, co to jest i chętnie to zjadają w letnim czasie.
Chłodnik to zupa serwowana na zimno. Zazwyczaj warzywna i nie jest tylko wymysłem słowiańskim. Hiszpanie mają swoje gazpacho, które jest tym samym właściwie co chłodnik, ale robionym z nieco innych warzyw.
Żadna to filozofia, zrobić go. Wziąć surowe warzywa, zmiksować na papkę, połączyć, podać ze śmietaną i koperkiem i voila - pól obiadu letniego gotowe.

Niestety tym, co oczekują jakiegoś niecodziennego chłodnika po tej felce powiem, że czeka was rozczarowanie. Ale przyjemne. To, co zamierzam wam podsunąć, to chłodnik stworzony przez moją babcię z owoców. Który nie jest zupą, ale może spokojnie nią być. Nie jest w zasadzie napojem - ale również może nim być. Wszystko zależy jak go wykończymy.

Moja babcia nazywa to danie chłodnikiem z wiśni, więc trzymam się jej terminologii, ale dodałam i własną nazwę - wiśniowa ambrozja. Jak inaczej nazwalibyście pół gęsty, gładziuteńki, odświeżający i zimny napitek, tak napakowany smakiem wiśni, że już bardziej wiśniowy być nie może; który na dodatek zaspokaja pragnienie, ale także zaspokoić potrafi niewielki głód. Chłodzi i koi i od razu sprawia, że się pyszczydło uśmiecha, gdy po parnym dniu wyciągasz go sobie z lodówki i powoli sączysz. Comfort food jak nic. Napój bogów. Ambrozja.

Na dodatek wiśniowa. I jakże łatwa w przygotowaniu!

Serdecznie polecam na upały, szczególnie, że właśnie na dobre zaczął się sezon wiśniowy i jest z czego Wiśniową Ambrozję robić.






Składniki:

1/2 kg świeżych wiśni
1,5 litra wody
1 kisiel wiśniowy
1 laska wanilii
1 cukier waniliowy
1 łyżeczka cynamonu
cukier (ilość wedle uznania)

Wykonanie: 

Wiśnie myjemy, drelujemy, wrzucamy do wysokiego garnczka i zalewamy zimną wodą.  Wrzucamy od razu rozkrojoną laskę wanilii i wsypujemy cynamon. Gotujemy około pół godziny, albo do czasu aż się zrobi kompot, a wiśnie zaczną się rozpadać. Należy pilnować, by woda zbytnio nie odparowała

Zdejmujemy z gazu na chwilę, wyciągamy resztki po lasce wanilii. 1/3 wiśni wyciągamy, blendujemy na gładką masę, pulpę wrzucamy z powrotem do garnczka i kompotu. Ponownie stawiamy na mały, tym razem, ogień.

Kisiel wiśniowy mieszamy z pół litra zimnej wody i powstałą mieszaninę wlewamy do garnczka. Chwilę gotujemy stale mieszając, po czym, gdy lekko zaczyna gęstnieć, ściągamy z ognia.

Dosypujemy cukier i cukier waniliowy w ilości, jaka nam odpowiada smakowo. Raz jeszcze staranie mieszamy, by cukier się rozpuścił.

Studzimy, a potem wkładamy do lodówki, by Ambrozja całkiem nam się schłodziła.
Finalnie powinniśmy otrzymać ciecz, która nie jest kompotem ani napojem, nie jest też kisielem ani galaretką, jest gęsta, ale bez problemu daje się ją pić. Jest też napakowana owocami, zmiksowanymi i tymi, co pozostały w większych kawałkach.
Jeśli wyszło nam to za gęste - nie ma paniki. Starczy raz jeszcze postawić na ogień i dolać wody.  Podgotować, a potem ponownie schłodzić.

Moja babcia podaje ten chłodnik z ugotowanym makaronem nitkami, jako zupę. I spełnia swoje zadanie.
Ja osobiście polecam jednak traktować Ambrozję jak napój.
Najlepiej smakuje następnego dnia.




piątek, 3 lipca 2015

Brownie truskawkowe/ Strawberry brownie

Czy jakikolwiek miłośnik ciast, w szczególności czekoladowych, nie słyszał w obecnych czasach o brownie? Należałoby w to wątpić - to tak, jak nie wiedzieć, co to naleśnik. Ale zdziwilibyście się. Na całe mnóstwo przypadków osobników z mego pokolenia 30 latków plus, spotkałam się z dosłownie jedną osobą, która nie miała pojęcia co to jest brownie, błędnie biorąc je za polskiego murzynka z zakalcem.
Tak szczerze się tym przypadkiem zdziwiłam, że natychmiast podrzuciłam jej przepis na klasyczne brownie, aby szerzyć wiedzę o tym niezwykłym smakołyku i rozjaśniać polską niewiedzę w kwestii czegoś, co nie jest rozbuchanym proszkiem do pieczenia, puchatym ciastem i na dodatek jest od niego znacznie lepsze.

Pierwszą rzecz, jaką należy wiedzieć o brownie jest jego konsystencja. Częściowo już ją przedstawiłam, ale raz jeszcze zaznaczę: brownie nie jest ciastem rosnącym. Tyle ciasta ile wylejecie na blaszkę, tyle dostaniecie z powrotem. No, może odrobinę więcej, ale na pewno nie należy się spodziewać szalonego rozrostu jak przy użyciu drożdży. Ani śladu drożdży nie ma w składzie, nawet i proszku do pieczenia, czy skibki śmietany. Ono nie ma urosnąć. Ono ma się po prostu upiec.
A po upieczeniu mieć konsystencję podobną do tego, co polskie gospodynie domowe nazywają zakalcem: zbite, wilgotne ciasto, trzymające się razem.

Tyle że, kochany czytelniku, ten "zakalec" nie jest surowizną. Już w momencie jak go skubniesz kontrolnie, widać, że to nie jest surowe. Nie ma śladów po surowiźnie. To jest konsystencja brownie. Coś pomiędzy ciastem, a miękkim ciastkiem cukrowym (popatrzcie w tej kwestii na moje lemon sugar cookies  z niniejszego bloga. To da wam nieco pojęcia o konsystencji. Resztę dostarczy upieczenie swego pierwszego brownie. Jeżeli wasze brownie wyjdzie wam wyrośnięte - znaczy, że albo z przepisem jest coś nie tak, albo przetrzymaliście brownie w piekarniku i dodaliście za dużo mąki.

Konsystencja to nie wszystko. Ciasto jest ekstremalnie smakowo esencjonalne, w przypadku czekolady użytej do jego stworzenia, maksymalnie czekoladowe i bardzo słodkie. Robienie brownie mało słodkiego mija się z celem, więc pamiętajcie o tym, że cukier być musi i basta.
Czekoladowe ma na dodatek po upieczeniu chrupiącą, smakowitą skórkę na wierzchu, która ma tendencję do łamania się, gdy będziecie ciasto kroić na kwadraty.
Aż do obecnego, eksperymentalnego wypieku brownie o innym smaku, sądziłam, że to właściwość, dla każdego brownie, i zostałam zaskoczona. Tylko czekoladowe, na stan mej obecnej wiedzy, posiada taką skórkę. Prawdopodobnie związane jest to z czekoladą w składzie, ale aż tak głęboko nie grzebałam.

Grzebałam natomiast na tyle głęboko w rozmaitych przepisach, po pokochaniu brownie czekoladowego, by zapragnąć zapoznać się z innymi jego wersjami. No i, rzecz jasna, okazało się, że są. Brownie klasyczne czekoladowe, z dodatkami w środku, Blondie - czyli brownie bez ciemnej czekolady, za to z jasną, brownie/blondie z masłem orzechowym, migdałowe, cytrynowe i wiele, wiele innych.

Mamy jednak końcówkę sezonu truskawkowego, a ja weszłam w posiadanie dwu kilogramowej łubianki truskawek, z którymi nie miałam już co zrobić. A więc pierwsza myśl: a gdyby tak zrobić brownie z truskawek?
Sięgnęłam do Pinteresta i na Internet, jak zwykle na etapie poszukiwań inspiracji. No, są. I to bardzo ładnie wyglądające. Ale podczas wgłębiania się w temat spotkała mnie przykra niespodzianka. To, tak wychwalane przez każdego, megapopularne strawberry brownie robi się z ciasta w proszku. Ciast w proszku nie znosimy, gardzimy nimi, zawsze omijamy szerokim łukiem, bo "kupność" wyczuwa się w cieście bezbłędnie. A poza tym lubimy wyzwania. Pomyślałam więc sobie, na konto kobietki, która zrobiła sztuczne brownie z pudełka i zyskała fenomenalną popularność, to ty sobie piecz dalej z proszku i idź na łatwiznę, ja zrobię "from the scratch".
Szczególnie, że przepisów na takie brownie truskawkowe nie z pudełka - nie ma. A jak jest, to wygląda jak ciasto, a nie jak brownie.

A zatem, poszłam w innym kierunku: jak nie truskawkowe, to może po prostu nie czekoladowe. Może nie "brownie", a "blondie". Konsystencja ta sama, smaki tylko inne. No i jak owoce i to sporo, to i skład mego klasycznego przepisu, z którego początkowo chciałam robić, też musiałby ulec zmianie.
I to okazało się być doskonałym kierunkiem. Zupełnym przypadkiem trafiłam na ten przepis, przemaglowałam pod względem składu i konsystencji, przeczytałam wszystkie komentarze, a potem - zrobiłam swoją wersję, zmodyfikowaną porządnie w stosunku do powyższego przepisu. I w ten sposób powstało mi całkowicie ręcznie robione brownie truskawkowe.
I wiecie co? Efekt - konsystencja brownie, wygląd i smak jak należy, tak różne od czekoladowego, ale jednocześnie tak podobne, że nie sposób nazwać go inaczej jak ciasto brownie (bądź blondie, ew. strawbie:), miękkość i sprężystość wnętrza, arcyświeży smak polewy truskawkowej - warte były każdej z trzech godzin, poświęconych na tworzenie tego przepisu, plus kolejnej, nerwowej godziny, podczas gdy piekło się po raz pierwszy.
Eksperymentujcie więc. Nawet jak czegoś nie ma - zawsze możecie się zainspirować jakimś przepisem, i stworzyć coś absolutnie rewelacyjnego, na co przepis będziecie rozdawać za każdym razem, częstując swym wypiekiem gości.




Składniki:

Ciasto:

1/2 kg świeżych truskawek (mrożone też ujdą, ale przed dodaniem ich do ciasta trzeba będzie koniecznie pozbyć się nadmiaru wody)
6 łyżek miękkiego masła
2 tabliczki białej czekolady
1 szklanka cukru
1 cukier waniliowy
2 jajka
2 szklanki mąki

Polewa:

30 dkg świeżych lub mrożonych truskawek
sok z połowy cytryny (świeży, żadnych kwasków cytrynowych, bo smak będzie nie ten)
1/2 szklanki cukru

Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik do 176 stopni Celsjusza.

Truskawki myjemy, pozbawiamy szypułek, dla wygody dalszej obróbki kroimy w kawałki i wsypujemy do wysokiego naczynia. Blendujemy starannie aż będą płynną masą. Odstawiamy.

W niewielkim garnuszku topimy razem masło i połamaną na kawałki białą czekoladę, ciągle mieszając. Mieszanie jest potrzebne, bo biała czekolada ma inną konsystencję niż ciemna i szybciej "lubi się" zbrylić lub przypalić. Po prostu nie można spuścić z oczu tej mieszanki, a po rozpuszczeniu, od razu ściągnąć garnuszek z ognia i pozwolić mu się nieco ostudzić.

Czekoladę z masłem przelewamy następnie do większego naczynia, w którym będziemy miksować ciasto. Do tej mieszanki dodajemy po kolei cukier i cukier waniliowy, staranie miksujemy aż się połączą. Następnie dodajemy jajka, miksujemy i na koniec mąkę i kolejne miksowanie. Na sam koniec po trochu wmiksowujemy zblendowaną pulpę truksawkową.
W tym momencie trzeba koniecznie pilnować konsystencji ciasta. Chcemy osiągnąć dosyć gęste, ale możliwe do przelania. Całkowicie płynne nie może więc być. Dlatego potrzebne jest to stopniowe dodawanie truskawek. Pół kilograma powinno jednak przyjąć i konsystencję zachować właściwą, przy jednoczesnym, wystarczająco mocnym zapachu i kolorze od truskawek.

Blachę wykładamy papierem do pieczenia, przelewamy ciasto i wkładamy do piekarnika na 25-35 minut (w zależności od piekarnika). Należy sprawdzać patyczkiem, czy już upieczone. Jak wyciągamy suchy - ciasto będzie gotowe.
W tym momencie wszystkim tym, co mieli już do czynienia z brownie czekoladowym spieszę wyjaśnić, że nie uświadczycie na nim charakterystycznej skorupki. Ku swemu przerażeniu pod koniec pieczenia widziałam jedynie konsystencję normalnego ciasta i na tej podstawie uważałam, że prawdopodobnie nie wyszło.
Ale sprawa się poprawia znacznie po wyjęciu. Ciasto przed krojeniem musi zostać wystudzone niemal całkowicie. W tym czasie zauważycie, że na wierzchu pojawiły się maleńkie rysy, a powierzchnia ciasta nieco zesztywniała, prawie przypominając skorupkę. Przy tym, gdy odciągniecie delikatnie brzeg papieru do pieczenia, zobaczycie inny kolor ciasta poniżej "quasi-skorupki" - ciemniejszy, a ciasto tam będzie wilgotniejsze. I to są właśnie oznaki, że brownie truskawkowe wyszło.

Gdy ciasto stygnie, robimy na spokojnie polewę. Polewa jest po to, by zastąpić brak skorupki, oraz podkręcić truskawkowy smak brownie, a także... no, ładniej wygląda jednak z polewą niż bez niej.

Truskawki myjemy, pozbawiamy szypułek, wrzucamy do garnuszka. Nasypujemy od razu cukier, wlewamy sok z cytryny i stawiamy na małym ogniu. Dobrze jest już wtedy pognieść je nieco by puściły sok. Na ogniu trzymamy je 10-15 minut, od czasu do czasu mieszając masę, by się nic nie przypaliło. Truskawki zaczną puszczać sok, który ładnie zmiesza się z cukrem i sokiem cytrynowym. Musimy tą ciecz zredukować jeszcze trochę, by polewa była gęsta i po nałożeniu nie spływała z ciasta.
Po 15 minutach powinniśmy mieć już dosyć gęstą substancję w garnuszku, truskawki w stanie rozpadu. Całość sosu z garnuszka traktujemy następnie mikserem, miksując na gładziutką masę. W tym momencie jest ostatnia chwila, by dosłodzić polewę, lub dokwasić.
Gdy otrzymamy już smak, jaki nam pasuje, możemy opcjonalnie jeszcze przetrzeć sos przez sitko, by pozbyć się z niego pestek z truskawek. Mnie one nie przeszkadzały, nawet nie były wyczuwalne po zmiksowaniu, więc ten etap sobie darowałam.
No i w zasadzie tyle. Sos albo wylewamy zbiorowo na całkowicie ostudzone i wyjęte z blachy brownie i rozprowadzamy łyżką ładnie aż na krawędzie ciasta, albo potraktujemy nim osobno każdy kawałek. Resztę sosu można przechowywać w lodówce do pięciu dni i zużywać do czego dusza zapragnie.

Brownie, wystudzone, pięknie okraszone polewą kroimy, zgodnie ze zwyczajem na kwadraty i podajemy gościom. A potem zbieramy okrzyki zaskoczonego zachwytu, a jakże;)