piątek, 15 lipca 2016

Czekoladowy pudding chia ze smażonymi czereśniami / Chocolate chia pudding with glazed sweet cherries

Zauważyłam ostatnio ciekawy trend: zamiast eksperymentować ze znanymi potrawami, wyciąga się nagle nie wiadomo skąd jakiś niezwykły składnik i robi z niego cuda. Skąd to takie dziwne się wzięło - nie wiem, ale trend wylazł przede wszystkim w rozmaitych programach kulinarnych, które się ogląda z ciekawości, jeśli człowiek interesuje się gotowaniem.
Robią na przykład coś, gdzie muszą użyć kaszy albo innej drobnicy. I nagle, bach, słyszę o amarantusie. Wielki Boże, co to jest?! Co prawda szefowie kuchni gotują dosyć często z rzeczy, jakie nam się nie śniły i raczej jakich nie zobaczymy na własnym stole, nie mówiąc już o wyżerce u rodziny pokolenia przed nami, ale w takim wypadku wytrzeszczając oczy, człowiek patrzy i widzi jakąś drobną kaszę. Wygląda jak manna, ale ponieważ nie zna, dantejskich wysiłków wymaga od niego wyobrażenie sobie nie tylko co to jest i jaką ma mieć prawidłową konsystencję, ale także, jak to powinno smakować. Ciężko, dzięki temu, podpiąć się pod dany przepis, mimo, że sędziowie w tych talent-show mlaszczą na daną potrawę z amarantusem, komentują smak, a ty, człowieku, zachodzisz w głowę: "w sensie, że dobre, nie dobre? Jak manna, jak ryż, jak kozie boki?". I cholera cię bierze na miejscu, ale to raczej dobra rzecz, ponieważ prowadzi do kolejnego etapu tj. własnołapnych doświadczeń.
Najpierw grzebiesz po internetach, szukając, co to jest amarantus. Wiecie co to? Żadna zamorska bylina ani kasza, tylko najzwyklejszy szarłat, nasiona które były kiedyś popularne w użyciu, ale przestały być. Czemu? Pojęcia nie mam, ale coś musiało to spowodować, skoro teraz tak to zachwalają i przywracają na stoły. Przypuszczam, że jest zdrowa i bardziej dostępna niż 20-30 lat temu, a gościom w restauracjach znudziło się jedzenie tych samych pięciu czy sześciu rodzai kasz.
To samo się ma w przypadku  topinamburu, na który jest bum jak stąd do tamtąd, robią z niego puree, chipsy, smażą, pieką, gotują, zachwyt w ciapki i ogólnie szał, a jest to, jak się okazuje bulwa, na dodatek chwast, którą mieliśmy już w kraju w osiemnastym wieku. Wielki powrót, tak mi się widzi, albo znudzenie ziemniakiem i selerem i szukanie poklasku w starych nowościach. Przepowiadam, że za dziesięć - dwadzieścia lat, o ziemniakach się będzie zapominać, a za pięćdziesiąt nagle wróci, jak się im te wszystkie amarantusy i inne topinambury znudzą. Smaczny jest, na pewno lepszy niż topinambur, a to... to tylko moda. Modom nie jest bezpiecznie ulegać, bo można łatwo zgłupieć. Ale warto czasem spróbować, o co taki kociokwik i to jest właśnie dobra rzecz, której ja osobiście uległam.
Nie skłoniłam się ku topinamburowi, ani ku amarantusowi, a zaciekawiły mnie nasiona chia: kolejny obiekt zachwytu ostatniego roku czy dwóch. Zdrowe toto być musi, skoro dietetycy polecają, ale jak to wygląda za smakiem? Samo? Bida z nędzą. Ani słodkie, ani kwaśne, ani żadne. Nijakie po prostu, więc tylko wartości odżywcze nasiona chia ratują. Ale już z czymś jak się go próbuje... oooo, to zupełnie inna para kaloszy. Poza tym fajna konsystencja, gdy pozwoli się im namoknąć. Zamiast przypominać mak, zaczynają przypominać pestki papai. A poza tym wrażenia w paszczy są... zabawne. Miękkie, ale chrupie i strzela. A to oznacza, że chia, jak tylko ją z czymś połączymy, jest doskonałym dodatek do deserów, szczególnie dla tych, co te desery nie za bardzo na słodko lubią. Łapsnie cudzy smak, doda swoich niezwykłych wrażeń konsumpcyjnych, a my już ją jakoś po swojemu dosłodzimy. I jest fajnie. Letnio. I zabawnie.

Połączenie nasion chia z nabiałem w postać puddingu ponownie rzuciło mi się gdzieś w oczy w jakiejś gazecie, ale, jak w przypadku przepisu na roladę waflową z truskawkami, coś w tym przepisie oryginalnie mi nie grało. Więc go zmieniłam. Na lepsze, mam wrażenie i na smaczniejsze.
No i akurat mamy sezon na czereśnie - więc czereśnie, w niezwykłej postaci smażonej, ni to konfitur, ni to glazury, zdobią nasz niebywale ciekawy pudding, zmieniając samą swoją obecnością jego smak na naprawdę fajny i awangardowy, a deser tym samym zanęca i ludzi na diecie i miłośników zdrowej żywności i tych jedzących normalnie, bo zwyczajnie jest zabawny.
Bawcie się więc. Na to gorąco, jakie mamy teraz za oknami potrawa to idealna, nie wymagająca długie kombinowania, najwięcej czasu spędzi nam w lodówce, sama dochodząc do właściwej postaci.

Zapraszam więc do próbowania i eksperymentów własnych w zapodanym temacie;)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)







Składniki (na 2 porcje):

1 szklanka mleka
200ml śmietanki kremówki
3 łyżki nasion chia
2 łyżeczki kakao
2 łyżeczki cukru
4-5 garści wydrelowanych czereśni, pokrojonych na połówki
5 łyżek cukru

Wykonanie:

Podgrzewamy mleko w garnuszku. Nie zagotowujemy. Ciepłe zdejmujemy z ognia.

Do ciepłego wlewamy śmietankę, dosypujemy kakao i cukier. Mieszamy dokładnie wszystko razem.

Dosypujemy nasiona chia i ponownie mieszamy.

Odstawiamy na co najmniej 15 minut by chia napęczniała i mieszamy ponownie.

Masę przekładamy do pucharków i wstawiamy do lodówki na co najmniej 2 godziny. 

W tym czasie robimy smażone czereśnie.

Umyte, wypestkowane i sprawdzone pod kątem obecności robaków owoce, kroimy na połówki i wrzucamy do garnuszka z grubym dnem.

Dosypujemy cukier i zaczynamy smażyć na małym ogniu, stale mieszając.

Najpierw puszczą sok, a cukier się z nim wymiesza i rozpuści. W tym momencie, mieszając już raz na jakiś czas pozwalamy im pyrkać samodzielnie do czasu aż czereśnie zaczną się robić szkliste i przezroczyste, a sos wokół nich będzie coraz gęstszy.

Gdy soku będzie już naprawdę niewiele, a owoce przybiorą lśniącą, rubinową barwę, będą też jednocześnie miękkie i przejrzyste, zdejmujemy z ognia i studzimy całkowicie.

Zimne za pomocą łyżki przekładamy na pudding z chia. Pierwsza warstwa na pewno zatonie - jest to celowe, by tym sposobem znajdą się w środku, użyczając swego smaku puddingowi. Druga warstwa już zostanie na górze, zdobiąc nam deser.

Gotowy pudding raz jeszcze wstawiamy do lodówki i zostawiamy na kolejne kilka godziny. Ja zostawiłam na całą noc i też było dobrze.

Serwujemy, ozdobione listkiem mięty.

Smacznego:)
-----------------------------------------------------------------------------------

Ingredients (for 2 servings):

1 cup of milk
200ml of heavy cream
3 tblspns of chia seed
2 tspns of cocoa powder
2 tspns of sugar
4-5 handfuls of stoned sweet cherries, cut halves
5 tblspns of sugar


The making of:

Heat the milk in a small pot, lukewarm. Do not boil it. Remove from fire.

Pour there heavy cream, sugar and cocoa powder. Mix it alltogether.

Pour chia seeds and mix it again.

Leave it for 15 minutes for chia seeds to swell and mix it again.

Put the chia pudding to the glass bowls and put into the fridge for at least 2 hours.

Use this time to prepeare glazed sweet cherries.

Put washed, stoned and cut in halves fruits into the small pot.

Pour a sugar and start frying on a small fire, stirring frequently.

When the juices flow from the fruits and sugars dissolves, let it simmer, stirring from time to time, until the sweet cherries becom glossy and almost transparent and the juice becomes thick.

At the moment when the juice is almost gone and the sweet cherries are glossy and ruby red (as on the picture) and soft, remove it from fire and cool completely.

When it is cold divide the into the bowls with pudding, spooning carefully. The first batch will go down - it is normal and it should be like this. Glazed cherries will share its taste with a pudding. The second batch should stay on the surface.

Put the desert into the fridge again for another couple of hours. Overnight will do nicely.

Serve, with a mint leaves.

Enjoy:)

wtorek, 12 lipca 2016

Truskawkowa rolada z wafla / Strawberry and wafer roll-up

Przedstawiać Polakom wafli nie trzeba. Każdy chyba zna te płaskie, suche placki z krateczką, pakowane po 6 sztuk, z których mamy i babcie od zawsze (przynajmniej u mnie) robiły andruta, piszingera, czy jak to kto tam nazywa w którym regionie Polski, najprościej w świecie przekładając każdy blacik albo masą krówkową robioną z gotowanego mleka zagęszczonego, albo czekoladową, albo galaretką (tej ostatniej z jakiejś przyczyny nie mogłam znieść w andrucie, chociaż generalnie galaretkę bardzo lubię). Nawet na początku "odwilży" ten deser był popularny, bo szybki i tani, nie narobiło się przy nim, a rodzina zadowolona.

Jakoś tak się jednak stało, że popularny jest przede wszystkim u nas, dlatego, że poza granicą wafle są znane głównie jako typowe gofry - waffles. Dlatego pewnie jeszcze internetu nie zalała tona wariacji na ich temat. Nie znają, nie widzą powodu by się dokształcać. Zupełnie jak w kwestii smalcu, galaretki z nóżek czy wszelakich kiszonek. Tłuste, rosół z żelatyną lub zepsute jedzenie - a to przecież zupełnie błędne podejście. Tak jak u nas do brownie - że zakalec. Ludzie są jednak dziwni, nie chcąc próbować nowych rzeczy. Trzymają się uparcie starych, nie wiedząc jakie cuda im uciekają sprzed nosa. Ja na przykład ciekawa jestem smaku świerszcza w miodzie. A ostatnio kupiłam nasiona chia i... efekt, niesamowicie smaczny, zobaczycie w kolejnej felce:)

Wafel u nas, okazało się jednak, nie tylko spożywa się w formie przekładania jednego blatu kremem i drugim blatem. Ktoś jednak wyczaił, że namoczony wafel daje się pięknie kształtować i traktowany delikatnie, nie rozrywa się, tworząc wspaniałe zastępstwo ciasta. Taki myk jest właśnie odmianą typowego wafla z masą i występuje jako rolada waflowa, w takiej ilości odmian, że mózg staje. Od słodkich, po wytrawne. Polewane, nie polewane, zapieczone nawet widziałam. Z dodatkiem w postaci owoców w środku, mimo zawiniętych warstw... wyglądają super smacznie. I do tej pory byłam błogo nieświadoma, że nie tylko tak wyglądają, ale naprawdę są przełomowym odkryciem w momencie: "Chcę zrobić coś słodkiego, jest 30 stopni na termometrze, za nic nie będę piec, bo się roztopię!". Nie pieczemy, bierzemy gotowego wafla i jedyne co robimy, to nadzienie. A potem... robi się samo, a my leżymy i pachniemy.

Dla tego wspaniałego, leniwcowego ciasta postanowiłam użyć truskawek. Ostatnie już ich podrygi. Na działkach praktycznie nie ma, a cena w sklepach osiąga astronomiczną wysokość 12 złotych za koszyczek nędznie wyglądających owoców. Przepis ten jednak i przysmak zrobiony został w sezonie, gdy za ogromne, krwiste i smakowite "konie" płaciło się po 5 złotych. Mam niestety lekki poślizg czasowy z wrzucaniem felek, ale akurat na sam koniec sezonu zdążyłam:) Zawsze też możecie zamiast truskawek do masy użyć innych owoców. Trwa sezon na czereśnie, wiśnie się rozpędzają, a moreli mamy dostatek wszędzie i to już po znośnej cenie. Jedyne, co będziecie musieli zrobić w przypadku masy z innych owoców, to dopasować ilość cukru do własnego podniebienia i voila! Doskonała rolada gotowa.

Sam pomysł na tę roladę spadł mi z dodatku do jakiejś kobiecej gazety, na który przypadkiem rzuciłam okiem i przekartkowałam. Tam użyto malin, ja jednak wolałam truskawki, bo szczerze je lubię i, tradycyjnie, już za nimi tęsknię, chociaż jeszcze, jakby się uparł, to można by je kupować i jeść. No i mrożone owoce. Też można, ale wtedy trzeba pamiętać o odsączeniu nadmiaru wody, by nam rolada nie popłynęła. Jednakże nie za bardzo spodobał mi się przepis, więc go przerobiłam i smakowo jest o wiele lepszy teraz, niż w proponowanej gazecie.
A ponieważ w tym momencie u mnie też jest około 30 stopni, a kuchnia dopiero ostygła po smażeniu bezglutenowych donutów na Challenge'e numer 3 - zamierzam też poleżeć i popachnieć w dobrze zasłużonym lenistwie, więc felkę już dokończę i tylko zaopatrzę was w dwujęzyczny przepis z wykonaniem, oraz w smakowite zdjęcia i zachętę do zrobienia. To jest serio strasznie smaczne i proste, aż dziw bierze:) Spróbujcie.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki:

4 duże kwadratowe wafle tortowe
250g truskawek świeżych lub mrożonych (odsączonych z nadmiaru wody i soku), pokrojonych drobno
1 galaretka truskawkowa
1 garść drobno pokruszonych krakersów grahamowych lub dowolnych ciastek zbożowych
1/2 szklanki cukru
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii 
50g miękkiego masła w temperaturze pokojowej

Wykonanie:

Galaretkę rozpuszczamy w szklance wrzątku, studzimy, nie ruszając do momentu aż zacznie się ścinać.

Miękkie masło miksujemy w puch z cukrem.

Nadal ucierając, wrzucamy po kilka kawałków truskawek, miksujemy z maślano-cukrową masą i dopiero wtedy dodajemy kolejne, aż do wyczerpania owoców. Dzięki temu masło nam się nie zetnie.

Na koniec dolewamy tężejącą galaretkę i dosypujemy drobno pokruszone krakersy oraz ekstrakt z wanilii i raz jeszcze miksujemy, by masa była spójna, o ładnym kolorze. Próbujemy i w razie potrzeby dosypujemy cukru.

Na równej, poziomej powierzchni układamy sporą płachtę folii aluminiowej.
 
Bierzemy pierwszy z wafli, kładziemy grubszą kratką na zewnątrz, a bardziej płaską powierzchnię smarujemy starannie grubą warstwą kremu truskawkowego, pamiętając o rogach i brzegach.

Przykrywamy drugim waflem (grubszą kratką do kremu) lekko przyciskamy i smarujemy następną warstwę tak samo jak poprzednią.

Przyciskamy trzecim waflem i ponownie smarujemy go kremem.

Ostatni wafel kładziemy drobniejszą kratką do kremu, tak, by grubsza kratka była u góry i dołu tortowej wieżyczki. Dociskami wszystkie do siebie, kładziemy coś cięższego na wierzch i zostawiamy co najmniej na godzinę, aż wszystkie wafle nasiąkną kremem i zrobią się miękkie.

Ściągamy obciążenie, upewniamy się, że rogi i całość wafli jest miękka i ostrożnie, zwijamy wafle w roladę, tak mocno jak się tylko da, bez robienia dziur w waflu. Zrolowaną, otaczamy folią aluminiową zaciskając na rogach i wkładamy do lodówki na co najmniej 2 godziny, najlepiej na noc.

Przed serwowaniem wyciągamy z lodówki, odwijamy z folii, odcinamy nierówne boki i serwujemy kawałki w towarzystwie truskawek lub udekorowane kleksami bitej śmietany.

 Smacznego!
------------------------------------------------------------------------

 Ingredients:

1 pack of square wafer sheets
250g of fresh or frozen (drained from the extra juice and water) strawberries, cut into smaller pieces
1 jelly, strawberry flavour
1 handful of home-made squashed graham crackers or other digestive cookies
1/2 cup of sugar
1 tspn of vanilla extract
50g of soft butter, room temperature

The making of:

 Melt the jelly powder in 1 cup of hot water, stir until dissolved, cool completely, and leave until almost hardened.

Cream the butter with a sugar until light and fluffy.

While still mixing add some strawberries, a few pieces at a time, mix them with creamed butter and sugar, and add the rest of them the same way. You will prevent this way a curdeling of butter.

Add almost hardened jelly, crushed graham crackers and a vanilla extract. Mix once again and taste it. If necesarry, add some more sugar. 

Put a large sheet of aluminium foil on a flat surface.

Take the 1st sheet of wafer, smear strawberry buttercream on the surface generously, remembering about covering all the edges. 

Put another sheet of wafer, press it down a little, and cover its surface with a buttercream the same way as previously.

Put the 3rd wafer sheet, and repeat the action.

Put the fourth wafer on the strawberry buttercream and press it alltogether. Then put something moderatelly heavy on top, so all the wafers sticked to the buttercream and leave it like that for at least 1 hour so the wafers softened.

When the time passes, remove the burden, make sure that the whole wafer surface is soft, and carefully roll it all up as tightly as you can, not making a holes in the wafers or shreding them. Put the ready roll-up on the sheet of aluminium foil, wrap it up and put into the fridge for at least 2 hours, overnight if possible.

When you are prepeared to serve it, remove roll-up from the fridge, remove the foil, cut off uneven ends  and serve the slices, decorated with a strawberries or/and whipped cream.

Cheers!

 

czwartek, 7 lipca 2016

Zupa Żony z "Firefly" //Wife Soup from "Firefly" (Challenge no. 2)

Pewne rzeczy nie trafiają do mnie tak z miejsca. Do niektórych muszę się przekonywać całe lata. Do innych nie przekonam się nigdy, nawet po setnej próbie. Są też i takie, do których nie ma mnie co namawiać, bo nawet prób się nie podejmę. I to w każdej dziedzinie życia. Nie ubiorę się w róż - nie ma nawet co próbować. Nie zacznę słuchać bladego dicho, żadnej z jego odmian narodowych, włącznie z rodzimą. Szczególnie z rodzimą. Nie przekonam się do Harlequinów, chociaż przyznam, próbowałam i nawet te pisane normalnie, szczególnie z tłem historycznym, które przeczytałam do końca bez wrażenia zmarnowanego czasu i ciskania literalnie książką w kąt, nie nawróciły starej wyjadaczki fantasy i sf na ten typowo kobiecy nurt literacki. Próby jednak były i nikt mi nie wciśnie, że "nie znasz, a nawet nie sprawdziłaś, co to".
Do pasztetu nawet dałam się przekonać po 30 latach nienawiści zakorzenionej przez obrzydliwość serwowaną w przedszkolu. Taki bez wątróbek w przesadnej ilości, pieczony, zjem. I to całkiem chętnie. "Lukr" (japiszońska knajpa rzeszowska, całkiem zresztą smaczna, której bardziej luzacka odmiana "Sport's BBQ" to moja ulubiona knajpa z amerykańskim żarciem; polecam wstąpić do jednej i drugiej, jak będziecie w Rzeszowie, w Millenium Hall, tylko nie bierzcie brownie, bo piec ciast w stylu USA to oni tam zupełnie nie potrafią:D) serwuje jako czekadełko znakomity pasztecik pieczony z królika z krakersem i konfiturą żurawinową. Warto więc czasem spróbować na przekór sobie, ale tylko tej jednej odmiany. Reszty pasztetów, poza tym jednym, z "Lukru", nienawidzę hurtowo.
Z jedzeniem w sumie to jest tak u każdego. Z książkami podobnie, ale jakoś tak to jest z filmami i serialami, że jak się nie "zaskoczy" z jakimś pierwszy raz, to bardzo ciężko zaskoczyć już wogóle. Weźmy takiego na przykład "Arrowa". Zaczęłam oglądać, bo fajny koleś z bródką, fabuła oparta na komiksowej, generalnie moja tematyka, ale wiecie dokąd z nim dojechałam? Do 6 odcinka 1 sezonu i potem dałam sobie spokój. Tyle mniej więcej kręciło mnie oglądanie Olivera Quinna prężącego mięśnie i po 6 odcinku zaczęło mnie straszliwie nudzić. Nic serial nie miał dla mnie do zaoferowania poza tym.
Na "Flasha" natomiast - niby to samo universum, ci sami ludzie robili - zareagowałam zgoła odmiennie. Już pierwszy odcinek mnie zdobył i przykuł do serialu tak samo skutecznie jak zrobiła to "BattleStar Galactica" (remake klasyka w postaci serialu - wszystkie 4 sezony i następujące po nich filmy), stareńki obecnie serial "Piękna i Bestia" (którego odbiór popsuł koszmarny remake z ostatnich lat z Kristen Kreuk w roli głównej) z Lindą Hamilton i zawsze wspaniałym Ronem Perlmanem, a także "M.A.S.H", "Allo, Allo", "Kindred: The Embraced" i "Przyjaciele", którzy nigdy się nie zestarzeją i nie uciekną z niczyjej pamięci, czy od premiery mija trzydzieści czy pięćdziesiąt lat, albo czy śmierć głównego bohatera kończy ich karierę. Są po prostu takie rzeczy, takie seriale i filmy, które od początku są "twoje", a ty jesteś "ich" i już pierwsze minuty, wlepione z zachwytem w ekran oczy i bezgłośne "o, kurwa", wydobywające się z twoich ust, świadczą dobitnie, że trafiły na siebie jabłko i pasująca do niego pestka, by się złączyć i nigdy już nie rozdzielić.

Mogłabym się jeszcze porozwodzić nad tym ile dla mnie znaczą "Star Wars" i że znałam na pamięć niemieckie dialogi z "Imperium Kontratakuje" (gdyż kiedyś na kasetach VHS tylko taką wersję można było dostać), nie mając pojęcia o języku niemieckim, tak często oglądałam tę część, cytowałam z pamięci "Nową Nadzieję", a Yodę z "Powrotu Jedi" podrabiałam bezbłędnie mając 13 lat... ale to nie o tym tu mowa ma być, więc wrócę do "Star Wars" przy innej okazji. Mowa będzie o jednej z tych rzeczy, które już spisałam na straty.

"Firefly". Tudzież "Serenity", jeśli ktoś spotkał się najpierw z filmem, potem dopiero trafił na serial. Jestem tym drugim przypadkiem. Z postaciami z serialu spotkałam się z dziesięć lat temu, gdy wyszedł film - niejakie kompendium z 1 sezonu serialu "Firefly" i, co tu kryć, sf bo sf, fajne. Nigdy nie odmawiam sobie solidnej porcji wybuchów, laserów, miałkiej akcji i płaskiej fabuły, jeśli tylko towarzyszyła jej wystarczająca ilość CGI i blue-screenowych ujęć. Ale poszłam na film ów jako kompletny random i wyszłam jako kompletny random. Nawet nie zapamiętałam za wiele z tego filmu, ale sądzę, że to dobrze, bo teraz poznaję to wszystko od nowa. Nic szczególnego tam mnie nie zachwyciło, i tylko potem śmieszyła mnie zabójcza ilość masakrycznie brzydkich grafik, w których kopiowano pozy dziewczyny z plakatu u każdej, mającej wyglądać bojowo, wojowniczki. Mogłam wskazać grafikę, rycząc ze śmiechu: "o, kolejna z tego tam... ej, Domin, ten film sf, gdzie na końcu ludzie zjadali ludzi, a panna była terminatorem...!?". Tak, tak, do trzech lat wstecz od chwili obecnej tak wyglądała moja wiedza w tym temacie.
Oświecenie nie przyszło ani wtedy, gdy dowiedziałam się, że jest serial na podstawie filmu (chociaż było odwrotnie), ani gdy obejrzałam pierwszy odcinek. Nie przemówiło. Nie tknęło. Ta pestka zupełnie nie chciała się wpasować do jabłka. "Crash and burn, co, Maverick?", że tak zacytuję z "Top Gun". Ano... nie załapałam ani za pierwszym razem, ani za kolejnym podejściem, w zeszłym roku, przy okazji zainteresowania serialem "Castle". Czy było to związane z innymi, lepszymi serialami na tapecie, czy ze złym podejściem, bo bezcelowym, nie wiem. Ale drugi raz też nie zaskoczył.

A potem, ledwie miesiąc temu, jak dobrze liczę, Bantofelki rozkręciły mi się na całego, zaczęły się pojawiać pierwsze Challenge'e i Tesska (tak, ty, właśnie ty, Szkarłatną Literą odpowiedzialnej cię oznaczam:D), szukając dla mnie czegoś ciekawego, rzuciła nagle hasłem "Firefly". Czy znam. Znam, odrzekłam, ale nie lubię. A oni coś tam jedzą, że na felkę? Ano cały czas coś żrą. I piją. W sf z westernowym posmakiem.
I w tym miejscu proponuję minutę pełnej szacunku ciszy dla tej kobiety, która sprawiła, że po raz pierwszy i jedyny w swej karierze dałam trzecią szansę jakiemuś serialowi i sięgnęłam po niego mimo uprzedzeń i wcześniejszych, kiepskich doświadczeń.

....
...
..
.
i jeszcze chwileczka, Tesska, bądź pochwalona ty i Kocie Komando Krówek Twoje (i wszystkie pchły jego), a także Samiec i ten, który na ciebie "Firefly" wypuścił.
.
Już.

Powiedzieć, że kocham ten serial, to z lekka niedopatrzenie. Dopiero  trzy - cztery odcinki za mną, ale już zdążyłam się wciągnąć. Już kończąc jeden, rozmyślam nad drugim, nerwowo patrząc na późno-nocną godzinę na zegarku. I to są oznaki tego, że w końcu "Świetlik" mi się przyjął, jeśli nie jako jeden z ulubionych seriali, to takich fajnych, do których pewnie jeszcze wrócę. I wierzyć będę, że może kiedyś zrobią drugi sezon...

Czemu trzecia szansa i dopiero teraz zaskoczyło? Bo żarcie podane w sposób nietypowy. Niby postacie w każdym filmie coś jedzą, jest się na czym oprzeć pisząc felki, ale jakoś... spodobało mi się to, co tam zdążyłam zobaczyć. Takie w sumie proste toto, choć robione na statku kosmicznym. Proste ale... z twistem. Lubimy twisty. Lubimy jak coś się dzieje i wali nas to coś w czoło, prostotą, ale wyrafinowaną wysoce, gdy się tego wogóle nie spodziewamy, działając na ambicję. Dlatego też z tej racji, że nie lubiłam, i nagle mi się odmieniło i wsiąkłam, z powodu poszukiwania nowego wzywania i przez to, że Zupa Żony przedstawiła mi się tak fajnie w jednym z odcinków i niezwykle smacznie w wygrzebanym przepisie - oto wasz bohater. Oto felka. I oto ja, pokorna sługa, która dzisiaj z rozkoszą patrzyła, jak jej chłop wyskrobuje z miski ostatnią makaronową muszelkę i skrycie wylizuje talerz z resztek zupy, gdy myślał, że nie patrzę, ja, która nie chciałam, a zrobiłam. I Zupa Żony, która w wykonaniu Zoë dla jej męża za to, że "dobrze się sprawił" to absolutnie niespodziewane, proste mistrzostwo świata dań jednogarnkowo-zupnych. Coś, co każdy z nas by zjadł w pewnym momencie życia. I tylko ciasta by potem zawołał.

Wife's Soup czyli "Zupę Żony" widzimy w odcinku o nazwie "War Stories". Przy samym końcu. Zupy nie pokazują za wiele, ale z samej konsystencji tego, czemu się uważnie przyjrzałam ze trzy razy, skapującego z chochelki, wynikło to, że mamy do czynienia z czymś bardzo gęstym. Nadto jasnym, ale niezbyt. Niestety zawartości talerza już nam nikt nie pokazał ale w sumie... przeciętna laska mająca gościa, zna też jego apetyty, więc może sobie dośpiewać, czego by sobie życzył facet w zupie ku swej czci. Tak ogólnie. Pobawiłam się więc we wróżkę, zanim jeszcze zaczęłam szukać za godnym swego miana przepisem i spisałam sobie podstawową zawartość zupy, jaką żaden mięsożerny mężczyzna nie pogardzi, a wręcz pochwali.
Gęsta. Ma być gęsta. Najlepiej tak, by łyżka stawała, ale nadal ma to być zupa. Z dużą ilością ziemniaków, mięsa, najlepiej krwistego, czyli kłania się wołowina. Warzyw może być trochę, ale chłop to nie królik, kalarepki i pietruszki nie są potrzebne. Samiec-mięsożerca, dostarczyciel dóbr doczesnych dla rodziny potrzebuje czegoś porządnego na walkę o byt, a nie jakieś fruwające farfocle. Natomiast groszek jest fajny. Groszek lubi każdy, więc groszek pasuje. Doprawione. Pieprz, sól, ale papryka i chili nie - jak ktoś będzie akurat oglądał ten odcinek, niech się przyjrzy - jakoś szczególnie wiele wody do picia w towarzystwie zupy nie ma, więc ostra nie jest. Ale przyprawiona po męsku być powinna. Czosnek, drogie panie, to nasz pomocnik w tym przypadku, bo zrobi nam całą robotę aromatyczną.
Do tej listy dodałam jeszcze parę ziół i przypraw, oraz cebulę, ale, jak się okazało po czasie, gdy już miałam przepis na dodatek powiązany z wiki Firefly, trafiłam niemal w dziesiątkę z większością rzeczy, a zioła zupełnie nie są potrzebne. Makaron mnie jednak zaskoczył, bo jednak ja go nie dodaję do zup, które rysują się tak zawiesiście jak "żonina". Jednak, skoro piszą, że ma być, to dodamy. I powiem wam, że swoje ten makaron zrobił.

Jak wyszło, z maksimum składników, minimum zielenin i burzą potężnych, mocnych, męskich aromatów? Zajebiście!
To typowe danie jednogarnkowe. Nikt wam nie zakwiczy o drugie danie po tej zupie, bo jest tak cudownie sycąca, ale jakimś cudem nie zapychająca, że nic już ci po niej nie będzie trzeba. No, chyba, że ciasta.
Mięso, ziemniaki i marchewka to mocna baza, "woda" jest bardziej sosem gulaszowym, czosnek z pieprzem to królowie aromatu w tym prostym daniu, a po dodaniu makaronu do tego wszystkiego... o mamo... aż zacytuję swoją drugą połowę: "Wziąłbym dokładkę... ale nie zmieszczę... ale może jeszcze trochę...<stłumione beknięcie sytości, za który Chińczyk pokłoniłby się w pół, w podzięce za tak głębokie wyrazy uznania>... o Jezu, nie mogę. Ale może jednak trochę...":D
Wylizał talerz!

A teraz wy, jeżeli wasze drugie połowy "sprawiły się dobrze" w dowolnej sytuacji i zasłużyły na tę cudowną potrawę, łapcie za składniki i gotujcie własną Zupę Żony. Nawet jeśli nie jesteście żonami, a dziewczynami, albo siostrami. Mężczyznom czasem trzeba takiego wyrazu uznania, bo przecież chociaż raz w życiu "sprawią się dobrze". I za taką formę podzięki (a potem może ciasto... lub seks... i ciasto:P) będą wam najbardziej wdzięczni.

Przepis częściowo wzięty stąd. Adaptowany pod polskie gotowanie.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki:

3-4 duże ziemniaki (ja użyłam około 12-15 młodych, więc małych)
3-4 marchewki
5 ząbków czosnku
1/2 kg wołowiny
1/2 litra bulionu wołowego (może być z kostki)
3 liście laurowe
1/2 opakowania mrożonego, zielonego groszku
1 -1 i 1/2 szklanki makaronu kolanka

ostry, łatwo topiący się ser (np. salami), do starcia na zupę(opcjonalnie)
krakersy o dowolnym smaku (polecam te z serem lub czyste solone, by nic nam się nie wcinało w smak zupy)(opcjonalnie)
sól, pieprz 

Wykonanie:

Marchewki obieramy i kroimy w drobniejsze kawałki (u mnie plasterki) i wrzucamy do średniego garnka z grubym dnem.

Ziemniaki myjemy starannie i obieramy (niekoniecznie, ale o starannym wymyciu i wycięciu "oczek" trzeba pamiętać), kroimy w mniejsze kawałki i dorzucamy do marchewek.

Warzywa zalewamy wodą na tyle by je porządnie przykryło i z odrobiną zapasu, solimy i stawiamy na ogień, by zagotowały się aż do prawie miękkości.

Po ugotowaniu odlewamy 3/4 wody.

Do warzyw i resztki wody wlewamy bulion i ponownie stawiamy na ogień, by się zagotowało, zmniejszamy ogień i pozwalamy im "pyrkać" dalej.

Mięso kroimy na małe kawałeczki (nieco drobniej niż gulasz, szczególnie, jeśli to wołowina - skróci się czas gotowania z mniejszymi jej kawałkami) i wrzucamy do popyrkujących warzyw, po czym zagotowujemy na porządnie, szumy zbierając, jeśli się pojawią (nie powinny, lub bardzo mało) lub rozmieszując je w zupie.

Ząbki czosnku obieramy, przekrawamy na pół i wrzucamy do zupy.

Dorzucamy liście laurowe i wsypujemy pieprz, sporą, ale zjadliwą ilość.

Mieszamy wszystko razem, ogień ustawiamy na średni i gotujemy tak długo, ile mamy czasu. Może być nawet kilka godzin. Mięso jednak na pewno musi być miękkie. Mnie zajęło to 1,5-2 godzin. Raz na jakiś czas trzeba podejść, zamieszać, dolać wody, jeśli wyparowała, a potrawa nadal wymaga gotowania.

Jakieś pół godziny przed końcem gotowania dorzucamy do zupy groszek. W tym momencie będzie już gęsta, więc warto rozważyć dolanie nieco wody, zamieszanie i doprawienie ponownie solą i pieprzem. Można też dorzucić dodatkowy czosnek.  

Pod sam koniec, gdy mięso i warzywa są już miękkie, a Zupa Żony ewidentnie prosi się już o jedzenie (a rodzina obgryza ci pięty, bo chce już!), dosypujemy makaron kolanka i często mieszając, gotujemy aż będą al dente.

Raz jeszcze sprawdzamy smak i konsystencję. Jeżeli zupa wyszła za gęsta - dolewamy wody, zagotowujemy, doprawiamy w razie potrzeby.

Gotową zupę zdejmujemy z ognia.

Napełniamy głęboką miskę solidną, gorącą porcją. Jeżeli chcemy jeszcze bardziej mężczyźnie udowodnić, jak wspaniała kobietę ma przy sobie, ścieramy na dużych oczkach ser żółty i kładziemy na środek zupy spory "tupecik", oraz podsuwamy krakersy do zagryzania potrawy.

Następnie cmokamy w polik i życząc smacznego, głośno i wyraźnie oświadczamy, że "dobrze się sprawił". 

--------------------------------------------------------------------

Ingredients:


3 or 4 (or more) big potatoes (or 12-15 small, young ones)
3-4 carrots
5 garlic cloves
1/2 kg of beef 

1/2 litre of beef broth
3 bay leaves
1/2 bag of frozen peas
1 - 1 and 1/2 cup of elbow macaroni
sharp cheese for shredding (optional)
crackers (optional)


 

The making of:

Peel and cut the carrots into smaller pieces and put into a pot.

Wash and peel (if you want) the potato, cut into smaller pieces and add to the carrots.

Cover them with water, add salt and boil them until they are almost tender.

Drain off about 3/4 of the boiling water.


Return to heat and add the broth, then let it boil. Make the fire smaller and let it simmer.

Cut the meat in the small pieces, add to the vegetables and simmer some more.

Cut the garlic cloves in half and drop them in there.

Add the bay leaves and generously sprinkle the pepper.

Mix it alltogether, set the fire to medium and tet this cook for awhile. Couple hours, whatever you got. The meat, however, has to be tender. It took me about 1,5-2hrs. Stir it every once in a while, add the water if the soup is too thick, but it still needs to be cooked.

About half an hour before you want to eat, dump in the peas. Consider also the taste and the consistence. You should check if the soup needs some more salt or pepper, or another garlic clove.

Add the elbow macaroni about 5 minutes before you want to serve the soup (depending on the cooking time of the macaroni), and stirring constantly the soup make sure it is cooked al dente, and the soup ready to serve, thick, but still considered as a soup. 

Take it off the fire.

Serve in the deep bowl, hot.
If you want to make sure that your man surely knows how amazing woman he's got, put some of the shredded cheese on the center of the soup and add some crackers to eat with it.

Then kissing him in the cheek, say it loudly and clear that he has " done good".

piątek, 1 lipca 2016

Podpłomyki / Ye Olde Flatbreads

Ciekawa jestem ilu z was, czytających felki Bantofelkowe, interesuje się żywą historią. A tak konkretnie odtwórstwem historycznym, w którym, tak w wielkim skrócie opisując, uczestnicy stają  na głowie, by w jak najdokładniejszy sposób odtworzyć życie codzienne naszych przodków sprzed tysiąca lat. I to nie tylko naszych, Słowian, jeśli myślimy o współczesnych Polakach, ale i innych nacji, na przykład Wikingów, Rzymian, Barbarzyńców, Rusinów i tak dalej.
Od razu chciałabym też wyjaśnić, że wbrew pozorom, rekonstrukcja historyczna to nie to, co nam wciskają rozmaite filmy amerykańskie, pokazujące pryszczatych nastolatków poubieranych w zbroje z tektury, dzierżących miecze z plastiku pociągniętego srebrną farbką, z doprawionymi elfimi uszami, ganiających po lesie. To akurat najbardziej pasowałoby do miana LARP-u, czyli Live Action Role-Playing, na polski tłumacząc: Gry na Role na Żywo. Z odtwórstwem historycznym ma to tylko tyle wspólnego, że ludzie się przebierają weekendowo za coś, w czym teraz nie wyszliby na ulicę, by nie przyciągać zagubionych spojrzeń innych, dyskretnie dzwoniących po panów z psychiatryka "bo jakiś wariat gania po deptaku z mieczem, szukając smoka i dziewicy. Nie zaginął wam ktoś na oddziale?"
Nie, nie, odtwórstwo/rekonstrukcja historyczna i LARP to dwie odmienne rzeczy. Za tę drugą się nigdy nie brałam, natomiast jestem szczerą fanką i uczestnikiem tych pierwszych aktywności. Co prawda teraz znacznie mniej niż 6 lat temu. Niemniej nadal czasem w wolnym czasie z codziennej siebie, Gosi, lat 30 coś tam, na co dzień mamy, żony i freelancera-tłumacza, tudzież blogerki, lubię przeistoczyć się w Gudrun, duńską volwę - wiedźmę i wieszczkę, w której jak najbardziej rzeczywiste przedstawienie włożyłam wiele pracy i spędziłam wiele czasu, by była od góry do dołu jak najbardziej realistyczna, z ubiorem i zachowaniami bazującymi na rzeczywistych znaleziskach archeologicznych. Bowiem to nie tylko chęci, nie tylko zapał do realistycznego odtwarzania, ale i mnóstwo przeczytanych książek i artykułów i niestety kupa kasy w to wszystko włożona - bo pewnych rzeczy, na przykład miecza dla wojownika, użytecznego do walk turniejowych - w supermarkecie nie kupi. Musi go wykuć prawdziwy kowal i we wszystkim, poza zaostrzeniem, broń musi być prawdziwa.

Jednak mimo tych przeszkód, drużyn odtwórców jest naprawdę sporo w Polsce, co znakomicie świadczy o zainteresowaniu historią i kulturą tych, co byli przed naszymi czasami. W sezonie odtwórczym, który tak naprawdę zaczyna się w kwietniu, spotykamy się często na zlotach i rozmaitych imprezach odtwórczych, wymieniamy doświadczeniami, uzupełniamy wiedzę i ciągle się rozwijamy. Nadal bowiem archeologia odkrywa przed nami nowe tajemnice przodków, z których jesteśmy w stanie dopaść jedynie fragmentów i nie do końca czasem składamy je w całość jak należy. To, co było na przykład uznawane za historyczne kilka lat temu i prawidłowe u odtwórcy oblatanego w temacie - choćby lamelka u Słowian, czy karwasze, jako ochrona dla przedramienia walczącego - dziś uznawane jest za Mroki - czyli błąd odtwórczy, ponieważ dokopano się do nowych dowodów i te weszły już w kanon wiedzy historycznej, przeto odtwórcy muszą być na czasie, jeżeli chcą się zwać prawdziwymi rekonstruktorami.

Pomijając aspekty bojowe i wygląd, kuchnia również odgrywa sporą rolę w odtwórstwie. Skoro bowiem już banda ludzi robi z siebie dosłownie przedstawienie, ma namioty historyczne, broń, zbroję i całą resztę, jak by to wyglądało, gdyby taki woj z dziesiątego wieku, z wyglądu Duńczyk dążący na pole walki, gdzie ku chwale Odyna będzie walił po hełmach innowierców, nagle wydarł skądś kanapkę z Subwaya i zaczął zajadać, ocierając sos majonezowy z brody skórzaną rękawicą? No, głupio. Skoro więc dbamy o wygląd, dbamy też o oprawę. A więc kuchnię również mamy tak historyczną, jak tylko się da.
W przypadku gotowania sprzed wieków jest nieco prościej, niż odtwarzając wygląd i zachowanie. Przede wszystkim eliminuje się wszystkie sztuczności, proszki do pieczenia, margaryny, herbaty i kawy, dosmaczacze, nawet cukier i sól, ponieważ szczególnie ta druga była dobrem luksusowym w niektórych krajach 900 lat temu. Miewano jej odrobinę w woreczkach i na pewno nie sypano tonami gdzie się da. Zastępowano jej brak smakiem tłuszczu z mięsa, szeroko używanymi do wszystkiego ziołami, w palecie o wiele szerszej, niż stosuje się obecnie. To samo było z cukrem. Nie cukier, a miód. Naturalność przede wszystkim. W kuchni odtwórczej pamiętać trzeba przede wszystkim o tym. I o rejonie, z jakiego się odtwarza. Pomarańcz w starej Polsce nie znalazłby za żadne skarby, tak samo jak u Norwegów nie dostanie swojskich poziomek (truskawki - niehistoryczne - hybryda poziomki powstała w dziewiętnastym wieku, o ile dobrze pamiętam:)).

Jest jednak nadal na tyle dużo wspólnych mianowników, że nawet nie posiadając dowodów pisanych i przepisów naszych babek wyrytych gdzieś w kamieniu lub na tysiącletnim pergaminie (przekazywano je ustnie, z matki na córkę, dlatego zachowało się ich mniej niż czegokolwiek innego po przodkach), z łatwością można założyć, że pieczono jakiś chleb na mące regionalnej, robiono piwo na chmielu lub zbożu, warzono miody, a mięso pieczono nad ogniem, doprawiając je sowicie tym, co zaradne gosposie zebrały o świtaniu na łące.

I tego właśnie chleba czepić się zamierzam. Pieczywa właściwie, tak prostego i mono-składnikowego, że i u Wikingów i u Słowian z wieków wczesnych i średnich, prawdopodobnie i u kultur wschodnich w zupełnej spokojności można założyć, że obficie go było na ucztach. Podpłomyki, proszę państwa. Płaskie, niewielkie kawałki ciasta, pieczone na blasze z jednej i drugiej strony, twarde i miękkie jednocześnie, cudownie zaspokajające głód. Coś, czego jako młody odtwórca uczysz się na pierwszej swej imprezie historycznej, odnośnie jedzenia. Podpłomyk historyczny jest wszędzie i nie zrobisz z siebie wariata wyciągając go z kaletki lub sakwy i gryząc gdziekolwiek.
Poza lekko słonym smakiem, nie ma w sobie wiele aromatu. Nasi przodkowie byli prostolinijni. Wysmakowane pieczywo spożywano na królewskich dworach, a zwykły szaraczek, nawet i wojak łapał podpłomyk i kawałek mięsa i szedł do pracy lub na wyprawę. Byle pieczywo było świeże i zapychało żołądek. Tak więc i my nie kombinujmy z podpłomykami, jeśli zaczniemy je już robić. Ta ich prostota to strzał w dziesiątkę, bo pasują dosłownie do wszystkiego: od mięs do konfitur.

O tym, że nie trzeba do nich wielu znalezisk historycznych, by przekonać świat o ich starym pochodzeniu, świadczyć może choćby to, że wyrób podpłomyków przetrwał całe wieki w niemal nie zmienionej formie. Po co ruszać bowiem coś, co już jest doskonałe i sprawdzone? Skład ciasta jest zawsze prawie ten sam, pieczone smakuje identycznie wszędzie. A gotowane... pierogi znacie wszyscy. Jak myślicie, co to za ciasto, z którego je robicie? Nic innego tylko najprostsze ciasto na podpłomyki. Dlatego też, podając przepis na Ciasto Pierogowe czyli Zhakowanie Pierogi Ruskie, nie omieszkałam zaznaczyć, byście absolutnie nie wyrzucali resztek, pozostałych po wykrojonym cieście. Ponieważ właśnie podpłomyki z niego wyjdą cudowne. Doskonała alternatywa dla chleba i Proziaków, a przy tym i powiew historii na stole. Pieczywo idealne, szybkie i tak nęcące, że niejeden zacznie eksperymentować ze smakiem (ja zaczęłam... za wiele cukru dodanego do nich sprawi, że się rozpłyną, a nie upieką:D No, co, ja też popełniam błędy:D), ale i tak przy najbliższej sposobności wróci do jedynie słusznego oryginału.

Czy więc jesteś odtwórcą, i szykujesz się na imprezę historyczną, czy zwykłym ludzikiem, zaciekawionym tą felką - łap za składniki, wrzucaj do miski i działamy:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki:

Mąka
Ciepła woda (opcjonalnie mleko lub miks mleka z wodą)
Sól
Nieco stopionego masła lub oliwy (oleju)
lub
Ten przepis na ciasto 

Wykonanie:

Do miski wsypujemy dowolną ilość mąki. Solimy. Kropimy tłuszczem.

Dolewając po trochu cieczy do mąki wyrabiamy ręką po odrobinie ciasto, lepiąc ze sobą powstałe grudki, aż otrzymamy kawałki ciasta wielkości dłoni.

Kawałki wałkujemy lub spłaszczamy i rozciągamy w rękach, aż otrzymamy nieregularnego kształtu płaskie placuszki i wykładamy bezpośrednio na blachę w rozgrzanym piekarniku. Ewentualnie na blachę wysłaną folią aluminiową.

Pieczemy z obu stron, aż podpłomyki stwardnieją i dorobią się wyraźnych brązowych i złotawych plamek.

Serwujemy same lub ze wszystkim, co nam wpadnie w rękę. Szczególnie smaczne są jeszcze ciepłe, z masłem i solą oraz z konfiturami.
 
Smacznego!

--------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

Flour
Warm water (milk, or milk and water mix)
Salt
Some melted butter or vegetable oil
or
The dough from this recipe 


The making of:

Pour as many flour as you wish into the bowl. Add salt. Add the fat.

Work with the dry ingredients with your hand, adding the fluid ingredient bit by bit. You should receive the clumps of dough very quickly. Stick it together until you get them just about the size of your hand.

Roll the bits of dough or flat it in your hands so to get a flat, irregular shaped breads. Put it on the baking tin, or you can first put a sheet of baking foil and then put the bread there.

Bake on both sides till the flatbreads become hard and get golden and browny spots on both sides.

Serve as it is, or with everything you wish. However, they taste the best when served warm, with butter and salt, or any fruit marmelade.

Cheers!




 

"Ruskie" ciasto pierogowe / Potato and cheese dumpling pie

Na pewno macie tak czasem, że coś dobrego do jedzenia za wami łazi, męczy, wchodzi w oczy, wizualizując się wszędzie i w końcu jedyne o czym myślicie to zjeść to, kupić albo to zrobić i w końcu znormalnieć. Taka głupia potrzeba placków ziemniaczanych. Zalewajki. Gofra, (szczególnie zimą) z budki, a nie z kawiarni, pierogów ruskich. I jakkolwiek poprzedzające pierogi dania są takimi, że od biedy pędem polecimy do sklepu, kupimy składniki i zrobimy w końcu tego dręczyciela, o tyle z pierogami jest to cięższa sprawa, związana z niemal całodzienną aktywnością w kuchni. Bo trzeba przecież zrobić farsz, potem zrobić ciasto, i najgorsze z tego wszystkiego - lepić pierogi. Dziesiątki pierogów. Siedzieć, dziubdziać się z każdym, by podczas gotowania nadzienie nie wyleciało przez źle sklejony brzeg, i mechanicznie łapać za krążek z ciasta, napełniać, zaklejać, odkładać, łapać kolejny. Razy sto. Nie żartuję. Większość przepisów jest przewidziana średnio na dobrą setkę pierogów i ani żadnej z moich babć, ani mamie, ani mnie nigdy nie wychodziło mniej.
A ulepić sto pierogów znaczy siedzieć w kuchni bite pół dnia tylko nad tym. A gdzie jeszcze gotowanie partiami? W sumie po tym wszystkim to jakoś tak patrzysz na te pierogi czekające przed tobą, parujące, polane masełkiem, z miseczką śmietany obok, patrzysz i stwierdzasz, że w sumie to już ci się nie chce.
A nie chodzi przecież o to, by się zniechęcić robotą, a zaspokoić palące pragnienie w sumie prostej, smakowitej, ale strasznie pracochłonnej potrawy.

Za mną chodziły ruskie od tygodnia. Dzień w dzień, w tym upale wakacyjnym, myślałam sobie, że zjadłabym takie domowe. Nie ze sklepu ani z pierożarni, własnołapne. Ale, mimo, że ze składnikami to nigdy nie był problem, brakowało zawsze czasu. I samozaparcia, by ten pomysł, powracający do mnie jak bumerang, wyrósł ponad zwyczajne chciejstwo. Nie chciało mi się lepić.
Dlatego gdy ostatnio ponownie powróciła do mnie gryząca potrzeba ruskich i nadszedł piątek, skapitulowałam. Ale nie myślcie, że pokornie siadłam do kilkugodzinnego lepienia, niemal mdlejąc z gorąca, i jeszcze potem gotując w zaparowanej kuchni setkę pierogów. Nic z tego. Popatrzyłam na gotowy farsz, a potem na gotowe ciasto i pomyślałam jedną, jedyną rzecz: HAKUJEMY!

Wiecie już do czego to zmierza, nie? Zrobić to, co zaplanowane, ale używając takiej ilości skrótów, obejść i kiksów kuchennych, nie używając półproduktów, jeśli to tylko możliwe, by się nie napracować.
Bo w sumie... problem jest tylko z wykrawaniem tych kółek z ciasta, i lepieniem pierogów. Wszystko co przed tym etapem, właściwie to nie jest żadna robota. Ziemniaki ugotują się same, babranie się z ciastem jest szybkie i przyjemne... tylko to lepienie!

Jak więc już napisałam, zerknęłam na te dwa składniki, które tylko czekały, by zaspokoić mój pierogowy głód, a potem spojrzałam przypadkiem na nie do końca zjedzony pie owocowy w lodówce. Leżał tak sobie, świecił nadzieniem zamkniętym w dwóch warstwach ciasta i nagle zaczął głosić prawdę oświeconą: pieróg przecież też jest zamknięty. Tylko mały i z kółka. A gdyby tak nie wycinać i zrobić nie pierogi, a pieroga? I to absolutnie bez lepienia, w formie do tarty? Taki... dumpling pie, czyli ciasto ruskie pierogowe? No przecież!

Od pomysłu do wykonania, gdy się jest głodnym, droga krótka. Moja kreatywność wybuchła nagle i gdy z pasją atakowałam wałkiem ciasto, już kombinowałam, w jaki sposób wszystko zrobić tak, by ciasto pierogowe przypominało jak najbardziej pierogi w smaku w każdej części, ale było dopieczone, kruche i miękkie, piękne z wierzchu i od środka, smaczne.
Zważcie, gotowanie odpadało, więc mogło wyjść tu tylko pieczenie, ale nie wiedziałam jak typowe ciasto na pierogi się zachowa. Znaczy, każdy wie, co się robi z resztek ciasta po pierogach - Podpłomyki . Ale gdy jest w postaci płaskich kawałków, opiekanych swobodnie z obu stron. W tym przypadku obracanie nie wchodziło w grę - ciasto pierogowe musiało więc zostać podpieczone przed nałożeniem farszu. Dodatkowe kilka minut czekania, ale zawsze mniej niż 3 godziny lepienia.

Ryzyk-fizyk, nie było co czekać. Miałam idealne nadzienie, idealne ciasto, więc zrobiłam to, co mi ułańska fantazja i kreatywność podpowiedziała... i wyszło! Koncertowo, smacznie, nietypowo i po prostu pięknie.

Macie więc, podzielę się z wami pomysłem na zhakowanie pierogi ruskie w formie ciasta, które zajmą połowę tego czasu, jaki poświęcilibyście im w tradycyjnej formie i jedną trzecią całej pracy. Rzecz idealna na obecne upały i cholernie satysfakcjonująca. Już teraz, po samej zapowiedzi na stronie fejsbookowej, spotkałam się z zachwyconymi komentarzami mych znajomych: widać też chcą ruskich, ale odstrasza ich robota.
Cóż, teraz już wymówki nie znajdziecie, by nie ulec swemu pragnieniu i dumpling pie nie zrobić:)
Popatrzcie na to cudo i... zaczynamy!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)



Składniki:

Ciasto:
1kg mąki
oliwa z pestek winogron
sól
1/2litrowy garnuszek z wymieszanymi ze sobą jak najcieplejszą wodą i mlekiem

Nadzienie:
7-10 średnich ziemniaków (odpowiednio 14-20 małych, młodych)
1 średnia cebula
200g sera białego
sól
pieprz

1 roztrzepane jajko
suszona natka pietruszki lub suszony tymianek

Wykonanie:

Obieramy ziemniaki, wrzucamy do garnka, zalewamy wodą aż je przykryje, wsypujemy sól i gotujemy je do miękkości.

Gotowe ziemniaki gnieciemy dokładnie na puree, pamiętając, by było gładkie, bez ziemniaczanych grud.

Drobimy do środka biały ser, mieszamy lub ugniatamy ponownie wszystko razem.

Cebulę obieramy, kroimy w drobną kostkę, podsmażamy na maśle do stopnia jaki lubimy w pierogach (jedni tylko szklą, inni lubią zbrązowiałą). Gotową cebulę wrzucamy do puree ziemniaczano-sernego. Mieszamy lub gnieciemy raz jeszcze, aż wszystkie składniki się połączą, dodając w trakcie soli i pieprzu.

Sprawdzamy smak i konsystencję. Jeżeli jest gładka, a smakowo nam odpowiada, odstawiamy nadzienie na bok, na czas wykonania ciasta.

Na stolnicę wysypujemy mąkę, robiąc z niej górkę, w górce robimy palcami kilka dziurek.

Posypujemy mąkę solą, a w dziurki wlewamy po kilka solidnych kropel oliwy.

Na samym środku górki robimy większą dziurę i w ten otwór wlewamy nieco mieszaniny mleczno-wodnej.

Przy pomocy palców merdamy w tej dziurze, miętosząc ciecz z mąką, aż w palcach znajdzie się nam gruda miękkiego ciasta. Ugniatamy ją do momentu aż przestanie się lepić do skóry, odkładamy na bok i ponownie w otwór w mące wlewamy trochę mleka z wodą, poszerzając stopniowo krąg, gdy coraz więcej mąki wpadać zacznie do dziury.

Proces powtarzamy, do poprzedniej grudki ciasta dołączając kolejne, w ten sposób uzyskane, aż w końcu otrzymamy solidną kulę miękkiego ciasta, a z górki mąki i garnuszka z wodą i mlekiem nic nam nie zostanie.

Lekko oprószamy stolnicę mąką i dzielimy kulę ciasta na dwie równe części.

Wałkujemy wpierw jedną cieniutko tak, by uzyskała średnicę naszej formy na tartę wraz z brzegami i naddatkiem.

Nastawiamy piekarnik na 180-200 stopni Celsjusza.

Formę na tartę wykładamy folią do pieczenia, następnie wykładamy na nią krąg ciasta, przylepiając je do dna i brzegów. Naddatki, jakie na pewno zawisną nam nad brzegiem, odcinamy, zgniatamy w kulkę i zostawiamy w misce. Przydadzą się do innej potrawy.

Na ciasto wykładamy płachtę papieru do pieczenia i wysypujemy na niego groch, szklane kulki, fasolę, obciążając spód, który będziemy podpiekać, by nie wyrósł w górę.

Spód wkładamy do piekarnika i podpiekamy aż przestanie być surowy i nieco podeschnie, tak około 10 -15 minut.

W międzyczasie rozwałkowujemy cienko drugą porcję ciasta, która utworzy nam wierzch naszego ciasta pierogowego.

Podpieczony spód wyciągamy z piekarnika, usuwamy papier z obciążnikiem i napełniamy formę kopiato całym farszem ziemniaczano-serowym.

Na wierzch wykładamy rozwałkowany krąg ciasta, mocno przylepiamy do boków i ciasta spodniego, przykrywając ziemniaki. Nadmiar ciasta odcinamy, dołączamy do wcześniejszych resztek ze spodu.
Przygotujemy z nich potem Podpłomyki Staropolskie (przepis już niedługo).

Smarujemy wierzch ciasta dokładnie rozbełtanym jajkiem, posypujemy ziołami i wycinamy ostrym nożem kilka otworków wentylacyjnych na wierzchu.

Wkładamy do piekarnika i pieczemy do momentu aż wierzch będzie pięknie złotawy i lśniący, a boki ciasta okażą się być twarde. Zajmie to około 25-35 minut, zależnie od piekarnika.

Wyciągamy z piekarnika ciasto pierogowe i pozwalamy mu nieco ostygnąć, zanim wydobędziemy je z formy.

Serwujemy, podając trójkąty ciasta w towarzystwie zimnej, kwaśnej śmietany lub kwaśnego mleka, położonej bezpośrednio na porcjach, lub w miseczce obok.

Podgrzane następnego dnia, smakuje jeszcze lepiej.

Smacznego!
------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

Dough:
1kg of all-purpose flour
grape-seed oil
1/2litre mix of hot water and milk (half water and half milk mixed in a 1/2 l cup)

Filling:
7-10 medium size potato (or 14-20 smaller ones)
1 medium onion
200g of farmer's cheese (dry cottage cheese)
salt
pepper

1 beaten egg
dry parsley or dry thyme for sprinkling


The making of:

Wash and peel the potatos, put them into a pot, cover with water, add salt and cook until soft.

Mash the potato into puree, remembering it has to be smooth, without clumps.

Add farmer's cheese in the small bits, once again mash it alltogether or mix.

Chop the onion nicely, then put in on the frying pan with a bit of butter and fry it the way you like it in the puree (some of you may prefer when it is only glazed, the others like it to be browned). Add the fried onion to the potato-cheese mix, and once again mix it, adding salt and pepper to taste.

Check the taste and the consistence of the filling. If it is smooth and you like the taste, then put it aside for the time necesarry to prepare the dough.

Pour the flour on the flat surface, creating a small pile, and make some small holes in it in various places.

Salt the flour and drop some oil into the small holes.

On the center of flour pile, make a bigger hole, and pour there some of milk and water mix.

Working with your fingers, dig into the hole, mixing together the fluid and the flour until you end up  with a lump od soft dough in your fingers. Mash it a little until it stops to stick to your fingers, put it aside, and pour again into the hole some more water and milk.

Repeat the process, making more small lumps of dough, sticking it together until you get a big ball of dough, and there is hardly nothing flour and milk with water left.

Lightly flour the surface, divide the ball into two even parts.

Roll the first part thin so it achieved the diameter of your pie dish, together with rims and some extras.

Preheat the oven to 356 - 392 degrees Fahrenheit.

Put a sheet of baking foil onto a pie dish, then put there a rolled dough, pressing it to the bottom and sides. Cut the extra dough, squash it again into the ball and leave it covered. It will find it's use for something else.

Put a sheet of baking paper onto a bottom dough, and pour there glass marbles, dry beans or any other stuff to burden the bottom while it is prebaked.

Put it into the oven and bake around 10-15 minutes until it starts to be dry.

In the meantime, roll the other part of the dough as you did with the first one.

Remove the prebaked crust of the oven, remove the paper and its burden and fill it to the top with potato-cheese filling.

Cover it with the second sheet of rolled dough, and press it to the edges of prebaked crust. Cut off the extra dough and add it to the ball of leftovers. We will use it to make Ye Olde-Polish Flatbreads (check for the recipe later).

Smear the surface of dumpling pie with a beaten egg, sprinkle with dried herbs and cut some ventil holes in the surface.

Put the rough dumpling pie into the oven and bake it until golden and shiny, and the rims appear hard while touched. Depending on you oven - 25-35 minutes.

Remove the dumplig pie of the oven and cool it a bit, before removing from the pie dish.

Serve cut into triangles with a splash of cold sour cream on top, or in a small bowl next to it, to dip.

Reheated the day after, it tastes even better then fresh one.

Cheers!