No proszę, Bantofelki istnieją już od pół roku, a dopiero jeden sernik zawitał na ich łamy. I to taki, którego próbowałam po raz pierwszy z ciekawości. A przecież niezwykła historia "Bansheek i serniki" zaczęła się całe lata temu, gdy czcigodna rodzicielka Bansheeka kupiła na początku lat dziewięćdziesiątych rozkoszne urządzenie zwane malakserem. Cud myśli technicznej na ówczesne czasy. Ustrojstwo samo mieszało składniki, samo cięło i samo, w związku z tym, robiło ciasto na różne wypieki, fantastycznie oszczędzając czas i siły gospodyni domowej. Na dodatek w instrukcji były przepisy na potrawy - również nowość na tamte czasy.
Obecne pokolenia pewnie nie zrozumieją tego zachwytu, mając pod ręką całą masę sprzętów AGD ułatwiających życie: od ręcznych mikserów z Zelmera, po sprowadzane "zza wielkiej wody" prawdziwe kombajny, slow-cookery i inne food processory. Teraz miara wartości danego sprzętu zależy przede wszystkim od marki i logo wybitego na boku, a nie na tym, ile znaczył pradziadek takiego urządzenia (wraz z instrukcją pełną przepisów) dla polskiej gospodyni domowej ery post-komunistycznej, która mogła w końcu odłożyć montewkę i wcisnąć guzik, a wszystko robiło się za nią, podczas gdy ona na spokojnie piła kawę.
O tym pierwszym serniku z malaksera, jak jest nazywany do tej pory w moim rodzinnym domu, będzie na pewno na blogu, przy okazji, bowiem muszę onego dokonać, zrobić mu sesję zdjęciową i dopiero wtedy spokojnie będę o nim pisać.
Natomiast dzisiaj będzie o drugim serniku, który wkroczył w me życie wraz z mym przyszłym (na tamte czasy) mężem.
Jak już gdzieś wspominałam (chyba właśnie w felce dotyczącej przepisu na sernik nowojorski), mój chłopina nie lubi serników pieczonych. Do dzisiaj nie wiem, co mu się takiego ulęgło we łbie, że nimi gardzi, krzywi się, gdy proponuję co jakiś czas nieśmiało, że może zrobię, będzie gładziutki jak ten "z bloga" i wogóle zmieni jego światopogląd od dziś po wieczność w tym temacie. A gdzie tam, tknąć się nie da. Sernik, powiada, pieczony, to zło.
No więc, mając do wyboru zrobić i zjeść sama, w smutku i goryczy, albo nie zrobić, nie robię.
Ale nie dokończyłam wypowiedzi rozpoczętej przez "Pieczony sernik to zło". Druga część dodawana po namyśle brzmi: "Zrób sernik na zimno". Albowiem akurat ten sernik moja druga połowa zje i to w całości, gdyby mu pozwolił. Ponieważ z tym ciastem, zupełnie jak w przypadku mej słabości do sernika z malaksera, też się wiążą wspomnienia z domu rodzinnego. Ten właśnie sernik zawsze u niego bywał na jego urodziny, ten kocha, temu pokłony składa, ten wreszcie umie sam zrobić od początku do końca (zapominając o połowie składników zapewne, ponieważ mój mąż gotuje "na oko") i zawsze będzie zadowolony z rezultatów. Które zje i nawet nie piśnie, bo jest wszystko pod jego smak.
Zresztą nie wiele może się w tym cieście nie udać. Ciężko sknocić coś, czego się nie wkłada do piekarnika, wszystko, co z zawartością związane, miesza razem i jedyna zabawa jest przy wykładaniu herbatników na dno i takim wylaniu ciasta, by herbatniki z dna nie pokazały się u góry. A potem... robi się sam. Dosłownie. Tylko siedzimy, czekamy, czasem zaglądamy ciekawie do lodówki i zostawiamy wstydliwy odcisk palca na masie, gdy sprawdzamy, czy już stężała.
Jest więc też sernik na zimno idealnym ciastem, które można zrobić mimochodem.
Co do smaku: ponieważ ciasto jest polskiego pochodzenia, nie używamy do niego serka kremowego, a zmielony twaróg. I nie kubełkowy, bo ten zmielony jest za bardzo. Najlepiej zmielić samemu, by uzyskać odpowiedni stopień ziarnistości ciasta, gdyż właśnie to jest w nim najfajniejsze. Grudki napakowane smakiem, na jakie natrafia się przypadkiem. Nadto masa bakalii w środku. I jeszcze owoce na górze. I galaretka! Pod pewnymi względami między deserem wigilijny, - paschą, a sernikiem na zimno jest pewne podobieństwo, więc tuszę, że jeśli lubicie paschę, to i sernik na zimno pokochacie.
Słówko, co do znajdywanych w sklepie pudełkowych świństw. Nie kupujcie! Zróbcie sami, bo tekturowy smak naprawdę zepsuje wam podejście do tego fantastycznego, super-smacznego ciasta, które nieco większym nakładem roboty niż wsypanie proszku i dodanie wody, osiągniecie, ale o wiele, wiele większą satysfakcją, gdy zaczną was pytać o przepis.
A przepis, jedynie słuszny przepis na jedynie prawdziwy, polski sernik na zimno, znajdziecie tuż poniżej. Zachamęcony od teściowej, a teściowa skąd ma... nie wiem. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że z dna piekła, skąd pochodzi, ale być może przeczyta tego bloga i prawem Murphy'ego trafi od razu na ten przepis, a wtedy będę mieć przesrane:D
Kocham mamusię, wie mamusia o tym, prawda?:D
A zatem, without further ado, kurtyna w górę, sernik na zimno w wasze ręce:
Składniki:
1 kg białego sera twarogu (1/2 kg sera pełnotłustego, 1/2 kg sera półtłustego)
1 duże opakowanie biszkoptów ladyfingers (tych długich, czasem nazywanych kocimi języczkami; ja najchętniej używam wyrobu Dr Gurgula, w charakterystycznym opakowaniu w pomarańczowo-żółtą quasi-kratkę)
1 szklanka cukru
2 galaretki owocowe w różnych kolorach (jedna dopasowana barwą do owoców, jakie wylądują na wierzchu sernika, druga w dowolnym kolorze, bowiem pójdzie do ciasta)
1/2 kostki masła
bakalie: rodzynki, skórka pomarańczowa, suszone morele, suszona żurawina, figi (odradzam dodawania do sera świeżych owoców, bo może sernik popłynąć; zostawcie je na górę)
1 duża puszka owoców w syropie (brzoskwinie, ananasy, morele, mieszanka koktajlowa, co wam podejdzie. Można i świeże, ale nie dodawajcie kiwi, galaratka przy nich nie chce wogóle tężeć)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1/2 buteleczki olejku pomarańczowego
Wykonanie:
Na sam początek przygotowujemy galaretki. Obie wsypujemy do osobnych garnuszków. Jedną, tą, która pójdzie na górę, na owoce, zalewamy gorącą wodą zgodnie z ilością podaną na opakowaniu i mieszamy aż żelatyna na dnie się rozpuści.
Drugą, tą, którą dodamy do sera, zalewamy 1 szklanką gorącej wody i również mieszamy, aż się rozpuści.
Obie galaretki zostawiamy w temperaturze pokojowej w garnuszkach, by sobie stygły i dążyły do stężenia.
Tymczasem szykujemy resztę sernika.
Twaróg kupiony w kawałkach (koniecznie nie zmielony wcześniej) mielimy w domu w maszynce do mięsa, mieląc wraz z serem kawałki masła i dodają szklankę cukru. Masę przekładamy do miski od miksera i miksujemy starannie, by się wszystkie trzy składniki ładnie połączyły.
Dolewamy galaretkę szykowaną na ciasto - tę rozpuszczoną w 1 szklance wody - jeśli tylko już wykazała tendencję do tężenia (dlatego lepiej przygotować sobie galaretki wcześniej, by nie czekać za długo między kolejnymi etapami), do masy serno-maślano-cukrowej i ponownie miksujemy wszystko razem.
Próbujemy po raz pierwszy. W razie za małej słodkości dodajemy cukru. Dolewamy olejek pomarańczowy i ekstrakt z wanilii. Miksujemy.
Rodzynki parzymy wrzątkiem i w ilości na jaką mamy ochotę, wsypujemy do masy. Skórkę pomarańczową (jeśli kupna) wsypujemy również. Jeśli mamy własną, robioną w domu, kroimy drobniutko skórki i wrzucamy. Suszone morele, żurawinę, figi itp. wszystkie większe gabarytowo bakalie - kroimy drobno i dodajemy do masy. Następnie za pomocą drewnianej łyżki mieszamy starannie, by bakalie trafiły w każdy zakamarek ciasta. Raz jeszcze próbujemy i jeśli smak pasuje nam ostatecznie, odstawiamy na chwilę do lodówki.
Okrągłą tortownicę z wyjmowalnym dnem wykładamy folią aluminiową, starannie, aż po brzegi, nie zostawiając dziur, by ani ciasto, ani galaretka nam nie wypłynęły. Jeśli trzeba to nawet podwójną warstwą.
Długimi biszkoptami wykładamy starannie dno tortownicy, starając się je jak najmniej łamać, ale wypełniamy wszystkie dziury między nimi jak się da. Nawet i kruszonymi kawałeczkami.
Wyciągamy ciasto do sernika z lodówki i po jednej łyżce wykładamy najpierw na biszkopty, by przykryć je warstwą sera. Nie wylewajcie wszystkiego naraz, bo biszkopty wypłyną od razu i będzie bieda. Gdy już przykryjemy ciastem wszystkie biszkopty, możemy ostrożnie zacząć wylewać resztę sera do tortownicy. Wygarniamy do spodu, puste naczynie podsuwamy rodzinie do wylizania wraz z łyżką, a tortownicę ponownie wsadzamy do lodówki.
Puszkę z owocami otwieramy, odsączamy kawałki lub plastry z syropu i sprawdzamy sernik jednym, próbnym kawałeczkiem. Jeżeli owoce nie tonie i leży na serze, możemy zacząć powoli wykładać owoce na wierzch tak, by jak najdokładniej pokryć powierzchnię równą warstwą.
Jeżeli z kolei kawałki zaczynają tonąć, natychmiast je zdejmujemy i dajemy sernikowi spokój na jakieś pół godziny, by stężał. Dopiero potem ponownie testujemy i wykładamy owoce.
Sernik z owocami wkładamy do lodówki i sprawdzamy galaretkę, którą zamierzamy wylać na owoce. Wolno nam ją przelać, a raczej przełożyć dopiero wtedy, gdy jest prawie całkiem stężała, inaczej w zbyt płynnej postaci znajdzie każdą dziurę między folią, a tortownicą i wycieknie poza sernik. Doskonała będzie więc taka, której jeszcze nie trzeba kroić, ale jeśli zostawimy ją bodaj na 5 minut nieróbstwa, właśnie taka się stanie.
Jeśli nam jednak stężeje, bo przegapiliśmy moment, stawiamy ją na chwilę na ogień i mieszamy, doprowadzając do stanu właściwego, tuż przed stężeniem.
Galaretkę, łyżka po łyżce przekładamy na owoce, zapełniając najpierw dziury między nimi i sernikiem, potem po powierzchni owoców i wreszcie gdzie się da, ile tylko mamy wolnego miejsca i galaretki.
Gotowy sernik pakujemy do lodówki na ostateczne, kilkugodzinne leżakowanie. Najlepiej by było dać jej całą noc. Kroimy dopiero gdy galaretka na wierzchu jest całkowicie twarda.
Sernik można podawać z bitą śmietaną, ale moim zdaniem zupełnie nie potrzebuje dodatków, sam w sobie będąc idealnie wilgotny, aromatyczny i bardzo, bardzo smakowity.
Smacznego:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz