sobota, 17 grudnia 2016

Ciasto klementynkowe Waltera Mitty ("Sekretne życie Waltera Mitty") / Walter Mitty's clementine cake ("The secret life of Walter Mitty")

Są takie dzieła umysłu i rąk wielkich twórców światowych, które mają moc kojenia duszy. Czy to o filmach mowa, czy o prozie, poezji, czy muzyce. Starczy sam szelest kartek, przeczytanie paru zdań lub strof, pierwsze nuty lub sceny, by z człowieka spłynęło zmęczenie i stresy, problemy zostały pokryte emanującym z dzieła spokojem, ciężkim i dobrym jak miód lejący się na rany i chociaż przez ten krótki czas doświadczania, wszystko było dobrze, nawet jeśli potem znowu będziemy musieli wrócić do sprawy i problem rozwiązać. Wspomnienie tego "dobrego czasu" pomaga jeszcze wiele razy. Starczy sobie przypomnieć.
Dla mnie takim ukojeniem zawsze była niezwykła poezja Dylana Thomasa, baśniowość strof Bolesława Leśmiana, "Sonata księżycowa" Beethovena czy "Cztery Pory Roku" Vivaldiego, których słuchanie zabiera mnie dosłownie w inne wymiary, oraz płyta "Voyager" Michaela Oldfielda, która przenosi mnie wprost do Szkocji i Irlandii; swoim klimatem i brzmieniem swym zabiera absolutnie wszystkie smutki. Starczy też, że odpalę jeden, jedyny film, zupełnie nie pasujący do tego, co zazwyczaj oglądam i kocham - by było mi lepiej, promieniujący tak dobrym, pozytywnym przesłaniem, że bez względu na to jak bardzo by się odechciewało żyć - po tym filmie te chęci wracają. Tak przynajmniej jest u mnie po obejrzeniu "Sekretnego życia Waltera Mitty".
Niepozorny ten film, obyczajówka z pozoru, traktuje o równie z pozoru szarym, małym człowieczku, zamkniętym w jednej z szufladek korporacyjnych wielkiego czasopisma, który... okazuje się nagle być człowiekiem wielu możliwości i niesamowitej wyobraźni, gdy przychodzi do szukania pewnego bardzo ważnego zdjęcia...
Nie będę tu streszczać filmu i pisać jego recenzji. Znajdziecie ich na kopy na blogach poświęconych filmom. Powiem jedynie, że film ten daje nadzieję na lepsze jutro. Na to, że warto jest czasem wyleźć ze swej jamki, nawet jeżeli czyni się to niemal wbrew sobie, będąc zmuszonym okolicznościami. Ponieważ postawiony na samej granicy swoich możliwości nagle odnajdujesz siły i pomysły do realizacji najdzikszych planów, których istnienia nawet byś się nie domyślił, siedząc zamknięty w bezpiecznych czterech ścianach. W pewien sposób w bohaterze odnajduję samą siebie, przede wszystkim dlatego, że z charakteru i wyobraźni bardzo jesteśmy do siebie podobni. I wtedy, gdy po raz kolejny oglądam, co ten facet wyczynia, dążąc uparcie do swego celu, nadchodzi taka refleksja: jeśli on potrafił, nawet jeżeli jest to tylko fikcyjna postać, to może ja też będę potrafiła?
Wiecie, tak właśnie się nad tym zamyśliłam... pierwszy raz obejrzałam ten film na wiosnę tego 2016 jeszcze, roku. I mniej więcej w tym samym czasie zamiast tylko marzyć o tym, że być może kiedyś napiszę coś wartego wydania jako książka, nagle zaczęłam poświęcać pisaniu praktycznie cały swój wolny czas. Szkolę warsztat nieustannie co prawda, pisząc różne rzeczy odkąd skończyłam 15 lat, ale właśnie mija ten rok, gdy na serio wzięłam się za siebie. Czy możliwym jest, by właśnie ten film przepchnął mnie przez barierę, gdzie z jednej strony jest "A po co.. i tak się nie uda...", a z drugiej: "A, do cholery, nie uda się na pewno jak nie spróbuję!"?
Przekroczyłam ją. Piszę mocno i dużo, nie tylko na Bantofelki. I jestem w trakcie projektu, który po dopracowaniu ruszy pewnie do wydawców, choć ku temu długa jeszcze droga, a ja ciągle poprawiam, dokonuję korekty istniejącej treści, dodaję kolejne rozdziały, choć na początku miało być to tylko krótkie opowiadanie i... mam nadzieję. Tym razem nie tylko mrzonkę, która pozostanie wyłącznie marzeniem, bo jak wydać coś, jeśli się nie pisze nic i nie ćwiczy? Tym razem ma tę mięsistość i podstawę. Ma Waltera Mitty pod skórą jak nic. Ten film mnie zdecydowanie natchnął i bez wątpienia nie zapomnę mu tego za nic.

Gdzie w tym wszystkim miejsce dla ciasta klementynkowego? Ano w samym centrum wydarzeń. Dokładnie tam, gdzie zwykle widywanie w tle akcji filmów i książek potrawy (jeżeli to nie o nich jest dzieło), nie lądują. Tutaj, wydawałoby się, że ciasto klementynkowe również podzieli ich los. Pojawia się bowiem całkiem na początku filmu, jako ulubiony wypiek, prezent od matki Waltera na jego urodziny i właściwie każdy by o nim zapomniał... gdyby nie pojawiło się znowu, tym razem w tle jednej z plastycznych fantazji Mitty'ego. Potem ponownie już w trakcie jego niesamowitej podróży. I kolejny raz trafiamy na jego kawałek, gdy literalnie stanowi ścieżkę z okruszków, którą bohater może nadal podążać za swym celem, w momencie, gdy stracił już nadzieję. I na koniec, słuchajcie, to bajeczne ciasto okazuje się być przepustką graniczną, udowadniając, że koczowniczy warlordowie nie powiedzą "nie" temu wypiekowi, ani, rzecz jasna, temu, który ich nim poczęstował. Ciasto klementynkowe ratuje dzień! I na pewno Waltera Mitty, pojawiając się również w finale opowieści, zlepiając ostatnie, luźne wątki w momencie gdy już myślimy, że cała wyprawa bohatera, wszystkie jego pomysły są funta kłaków nie warte i nie będzie happy endu.
Właściwie... nie ma go. Ale jest nadzieja i pozytywny blask w oczach tego, który skończył film oglądać. Ciepło w umyśle. Nadzieja, której być może wcześniej nie dostrzegał. I wspomnienie tego cholernego ciasta, która raz wczepiwszy we mnie kły, nie odpuszczało. I w końcu doczekało się sezonu klementynkowego, który u nas przypada w zimie. A gdy w końcu je upiekłam - dokonało kolejnego, malutkiego tym razem, cudu, udowadniając, że magia istnieje na tym świecie, nawet w tak niepozornej postaci, jak ciasto.

Oto, jak widzimy je w filmie.

Wygląda z pozoru jak biszkopt, więc właściwie niepozorna to rzecz, biszkoptów u nas na pęczki w Polsce. Jednakże, gdy zaczęłam już za nim grzebać, dotarłam do kilku zdumiewających informacji.
Po pierwsze, jest to ciasto całkowicie bezglutenowe. Ani grama mąki pszennej nie ma w tym wypieku, co bez wątpienia ucieszy bezglutenowców.
Po drugie, najwyraźniej ciasto Waltera, jak donosi autorka przepisu, którym się posiłkowałam, nim nie skoczyłam do wersji oryginalnej, bazowane jest na prawdziwym wypieku Nigelli Lawson i z jej przepisu wykonano to oryginalne ciasto klementynkowe, które możemy oglądać w filmie. Naszukałam się jak głupia wersji innej, ponieważ wszyscy rzucili się bezmyślnie na to ciasto Nigelli i nikt nie zastanowił się, czy Cathy Merenda (ta od pierwszego linka) nie robi maniany i reklamy ulubionej kucharce-celebrytce, a ciasto powstało z innego przepisu. I niestety, jedyne, do czego się dogrzebałam, to to, że ciasto klementynkowe wywodzić się może od ciasta pomarańczowego, pochodzącego z kuchni żydowskiej i właściwie tamto też jest bezglutenowe, pieczone, jak i to, na zmielonych migdałach. A inne wersje ciasta klementynkowego, niż ta od Nigelli, były zwyczajnie alteracjami jej przepisu. A zatem pozostaje mi wierzyć, że faktycznie, Nigella przyłożyła tu nieświadomą rękę i stworzyła wypiek, który po filmie stał się sławny.
Po trzecie, w cieście lądują CAŁE owoce. Ze skórką, z "białym" spod niego i, rzecz jasna, samym owocem, dla doskonalszego aromatu. Nie obawiajcie się jednak: chemicznych woni albo goryczki w nim nie poczujecie, ponieważ te klementynki, zanim się wrzuci je pod ostrza miksera, są gotowane co najmniej dwie godziny we wrzątku. Wszystkie chemie po prostu znikają podczas tego procesu. Pozostaje sam wspaniały aromat i mięciuteńkie owoce, jakże łatwo poddające się mieleniu na gładką pulpę, których smak  potem wyczuwamy w cieście.
Po czwarte... właściwie to go nie ma. Chciałam tu się pochwalić, że mój osobisty mąż oświadczył, że to chyba najładniejsze ciasto, jakie kiedykolwiek zrobiłam, a moja ekipa fabularnych wilkołaków zjadła je w takim tempie, że ledwie ocaliłam kawałeczek dla siebie (mówię wam: kwadrans i ciasta zwyczajnie nie było!), ale to chyba nie jest aż takie dziwne, jeśli chodzi o wypieki od Nigelli. Zaprawdę powiadam wam, ta jest prawdziwą Domową Boginią.

Samo ciasto nie przypomina w żaden sposób naszych tradycyjnych wypieków. Na pierwszy rzut oka wygląda jak ciężki biszkopt, ale starczy pierwszy kęs jego kremowej niemal konsystencji i człowiek WIE, że to absolutnie żaden biszkopt nie jest, tylko coś zupełnie niezwykłego. Smacznego. Aromatycznego ponad wszelkie przypuszczenia i jasną barwę ciasta, która nie sugerowała aż takiej eksplozji smaku. Nie za słodkiego, ale przyjemnego i dla tych, co słodkości lubią i dla tych, co lecą w bardziej wytrawne klimaty. Zresztą i tę słodkość regulować możemy sobie lukrem, którym zdobimy górę ciasta. Więcej cukru lub soku, mieszanie go z wodą lub nie i w końcu osiągniemy właściwy efekt. Ja postawiłam na full aromatu i użyłam do lukru wyłącznie soku z klementynek i cukru pudru i byłam zachwycona.
Należy jednak pamiętać, że nie da się tu robić skrótów. Klementynki MUSZĄ być gotowane co najmniej dwie godziny. Inaczej nie zmiękczymy ich należycie, nie pozbędziemy się goryczy ze skórki, a tym bardziej chemii i wosków i popsujemy wypiek. Co prawda możliwe jest gotowanie w mikrofali, ale tu też dotarłam do komentarzy, że nie jest to za dobry sposób i bardzo łatwo spalić owoce, albo ich nie dogotować. Lepiej więc wytrzymać te parę godzin i mieć fantastyczny wypiek (i pełny dom aromatu klementynkowego przez kilka godzin) niż potem z zawodem wyrzucać ciasto do kosza.

Za chwilę Święta, a ciasto klementynkowe może doskonale służyć ozdobie stołów, nawet jeśli nie na Wigilię (wykopane przez tradycyjne makowce i serniki, ale to się im daruje w imię zwyczaju), to na później, gdy zacznie nas odwiedzać rodzina z życzeniami. Podarujcie im... magię ciasta i filmu o  Walterze Mitty. Ona istnieje. Starczy w nią i w siebie tylko uwierzyć...

Please scroll below for the "red" recipe in English version:)

 

 
Składniki:

Ciasto:
375g klementynek
6 jajek
225g cukru
250g mielonych migdałów (najlepiej blanszowanych, bez skórek, które mogą nam zaciemnić niepotrzebnie ciasto; powinny też być praktycznie mąką, żeby ciasto wyszło należycie kremowe w konsystencji)
1 łyżeczka proszku do pieczenia (powinien również być bezglutenowy, ale jeżeli nie mamy takiego, można ten składnik pominąć)

Lukier:
2 szklanki cukru pudru
1/2 szklanki świeżo wyciśniętego soku z klementynek

Klementynki w cukrze:
3 klementynki
2 szklanki cukru
1 szklanka wody


Wykonanie:

Klementynki przeznaczone na ciasto wrzucamy do garnka, zalewamy wodą i gotujemy co najmniej 2 godziny, by pozbyć się z nich wosków, chemii i innych świństw ze skórki, aż do momentu, gdy będą mięciutkie. Jeżeli tu i ówdzie skórka popęka - nic się nie dzieje.

Wodę odlewamy, ugotowane klementynki chłodzimy, potem przecinamy na pół, wyjmujemy ewentualne pestki i wrzucamy do miksera. Ze wszystkim. Blendujemy owoce na gładką pulpę, odstawiamy na bok.

Nastawiamy piekarnik na 190 stopni Celsjusza.

Do miski od miksera wbijamy jajka, ubijamy mikserem na puszysto.

Następnie dodajemy cukier i zmielone migdały oraz proszek do pieczenia i miksujemy wszystko razem.

Dodajemy pulpę owocową do mikstury, ubijamy raz jeszcze.

Standardową, okrągłą blaszkę wyścielamy papierem do pieczenia.

Wylewamy na nią ciasto i wkładamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy ciasto około godziny, do momentu, aż patyczek wetknięty w ciasto wydobędziemy suchy.

Po pierwszych 40 minutach pieczenia przykrywamy ciasto płachtą folii aluminiowej, by się nie spiekło u góry i w tej postaci dokańczamy pieczenia.

Wyciągamy ciasto z piekarnika i studzimy je całkowicie, pozostawiając w blaszce, aż będzie zupełnie zimne. Dopiero potem można je wyjąć i ściągnąć papier.

Wtedy też szykujemy sobie lukier i klementynki w cukrze.

Cukier puder mieszamy z taką ilością soku z klementynek, by wyszła nam średnio gęsta, smarowna mikstura. Pokrywamy nią starannie cały wierzch ciasta.

Klementynki do kandyzowania kroimy na dosyć cienkie plasterki (ze wszystkim, ponownie nie obieramy skórki).

Na patelnię wsypujemy cukier i wodę, mieszamy, podgrzewając, aż całkiem się rozpuści.

Do powstałego syropu wrzucamy plasterki klementynek i macerujemy w miksturze cukrowej przez ok. 15 minut, przewracające je co jakiś czas.

Po tym czasie wyjmujemy je z cukru, otrzepujemy jego nadmiar starannie (ostrożnie, są bardzo gorące) i szybko przekładamy na płachtę papieru do pieczenia, by ostygły.

Gdy będą zimne, dekorujemy nimi ciasto klementynkowe, układając na lukrze.

Ciasto najlepiej smakuje dzień po upieczeniu i wtedy doradzam je serwować.

Smacznego!
----------------------------------------------

Ingredients:

Cake:
375g of clementines
6 eggs
225g of sugar
250g of ground almonds (blanched, without the dark skins, otherwise it can make the cake darker)
1 tspn of baking powder (it should be gluten-free, but if we do not have that kind, ommit the ingredient entirely)

Glaze:
2 cups of caster sugar
1/2 cup of freshly squeezed clementine juice

Candied clementines:
3 clementines
2 cups of sugar
1 cup of water


The making of:

The clementines for cake put into the pot, cover with a cold water and cook at least for 2 hours to get rid of any wax, chemistry or other stuff from the skin, until they are soft and not so shiny. The skin may torn here and there while cooking  - do not worry about it, the insides are ok.

Pour out the water and cool the fruits. Then cut half the fruits to get rid of the pips and dump them into the mixer. With skin and everything. Blend them smooth. Set the pulp aside.

Preheat the oven to 375 degrees Fahrenheit.
 
Put the eggs into the bowl of mixer and mix them until light. 

Then add sugar, ground almonds and baking powder and mix it alltogether.

Add the pulp to the mixture, and mix again.

Put the sheet of baking paper into the round baking tin.

Pour inside the dough and take it to the oven. Bake for about 1 hour, until the toothpick comes out clean.

After the first 40 minutes of baking you should cover the top of the cake with a sheet of aluminium foil to prevent overburning the cake.

When the cake is ready, remove it from the oven and let it cool completely on the rack, but do not remove it from the tin, until cold.

When it is cold, remove it from the tin, and take off the baking paper.

 Now you can prepare the glaze and candied clementines.

Mix the caster sugar with enough of clementine juice to get a medium thick mixture. Cover with it the whole top of the cold cake.

The remaining clementines slice thinly (again, with everything, do not remove the skin).

Pour the sugar and water into the deep pan, and mix it until dissolved, heating it up.

Put the slices of clementines into the syrup and cook for about 15 minutes, fliping it up from time to time.

When the time passes, remove them from the sugar mixture, drain it from the excess of sugar syrup and quickly put them on the sheet of baking paper, to cool.

When the candied clementines are cold, decorate the cake with them, fashioning on the glazed top as you wish.

The clementine cake tastes best the day after the baking, and that is when I suggest to serve it.

Cheers!

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Rootleaf Yody - potrawka z Dagobah ("Star Wars: Imperium Kontratakuje") / Yoda's Rootleaf - stew from Dagobah ("Star Wars - Empire Strikes Back")

Już za trzy dni polska premiera "Star Wars - Rogue One", który to fakt doprowadza do niespokojnego wrzenia fanów Uniwersum Gwiezdnych Wojen na całym świecie. Szczególnie, że 10 grudnia była oficjalna premiera tego filmu w Stanach. Nie wiem czy tylko dla prasy, czy dla prasy i wybrańców, czy też po prostu premiera ogólnokrajowa, niemniej była i zapewne niejeden z nas, w Polsce, życzył sobie by na ten jeden wieczór stać się amerykaninem i wylądować tam, na sali kinowej, a potem z tajemniczą miną czytać domysły kolegów i z ciężkim trudem powstrzymywać się od spoilerowania. Kto by nie chciał z nas... no kto!?
Franchise'u, z którego pochodzi najnowsza odsłona nikomu przedstawiać nie trzeba. Chyba w sumie łatwiej byłoby znaleźć dziewicę w gimnazjum niż kogoś, poza ludźmi z pokolenia naszych dziadków, kto o Star Wars nie słyszał. Bodaj po tytule, wiedząc, że taki film jest, kojarząc logo, już nawet nie wspominam o kojarzeniu bohaterów. Nie wiedzieć o istnieniu Star Wars to praktycznie jak... nie uczestniczyć w ostatnich trzydziestu latach rozwoju cywilizacyjnego świata!  Fenomenalne to kino, rozpoczęte "Epizodem IV - Nowa Nadzieja" było przełomem dla wszystkich produkcji sf i tym kamieniem milowym, od którego zaczęto liczyć lata nowej ery kina science fiction. Wszystkim Trekkie, którzy teraz zaczną się burzyć, że to bzdura, bo przecież, cytując aktora grającego Scotty'ego w oryginalnych filmach i pierwszym serialu: "We started the whole damn thing", powiem jedynie, że nie do końca jest to prawda. Oba uniwersa ruszyły mniej więcej jednocześnie, z podobnymi efektami specjalnymi, obu należy się chwała i sława, ale to Star Wars George'a Lucasa jest tym fenomenem na skalę światową, a nie twór Gene'a Roddenberry'ego i nic tego niestety nie zmieni. Żeby nie było, Star Trek też bardzo lubię, franchise'u nie opluwam ani nie równam z ziemią, jednak każdy ma ten pierwszy obraz sf, który go zmienił w miłośnika tego typu filmów. Dla mnie były to Star Wars, więc choćbym i chciała, to cieplejszych, niż obecnie uczuć dla Star Treka nie wykrzeszę. Jest świetny. Ale nie jest Gwiezdnymi Wojnami:)

O Star Wars i moim pierwszym kontakcie z tym światem pisałam już poprzednio, przy okazji przepisu na Zielone Chlebki Rey z Jakku z "Przebudzenia Mocy". A także przy "Futrzakach" - Ciastkach Wookie. Powtarzać więc się nie ma potrzeby, szczególnie, że gdzieś jeszcze na pewno o tym jest w innych przepisach związanych z produkcjami sf. Zagaję za to o tym, co nas najbardziej interesuje w temacie bloga i Star Wars, to jest o jedzeniu. Istnieje ono bowiem, nawet w klasycznej sadze, chociaż w rozpaczliwie małej ilości.

Właściwie jest to zrozumiałe. Kiedy oni wszyscy mieliby coś jeść, mając co chwila różne przygody i nie mogąc usiedzieć za wiele w miejscu, gdy Imperium siada im bezustannie na tyłki? Poza tym, zauważcie, jest to świat technicznie bardziej zaawansowany niż nasz, chociaż "dawno, dawno temu". Logicznym jest więc, że spora część tego, co tam jedzą, jest w postaci cholernie trudnej do zidentyfikowania pod względem składników. Są też jednak rzeczy, które chociaż częściowo można by zidentyfikować.
Każde z nas pamięta niebieskie mleko banthy, jakie popija Luke i jego wujostwo w "Nowej nadziei" -  pierwszy raz wspominają wtedy o Anakinie Skywalkerze. Tudzież podejrzanie podobny, różowy napój z Kantyny Mos Eisley, który, jak na me oko, może być destylatem z tego mleka. Może bimbrem? Na Tatooine, pustynnej przecież planecie, mieli tak niewiele wody i świeżych roślin, że marnowanie ich na bimber byłoby... no, głupie, skoro potrzeba ich do jedzenia. A zatem ten rodzaj kumysu z banthy serwowany w knajpie, ma sens, szczególnie, że, poza brandy koreliańską, nie dawali tam chyba nic więcej.
Wspomniane wcześniej, przetworzone racje żywnościowe - coś w rodzaju tego, co Rey znalazła we wraku machiny imperialnej na Jakku - pojawiły się również w "Imperium kontratakuje", oraz w "Powrocie Jedi". Ciężkie jak wszyscy diabli do zidentyfikowania. Popatrzcie zresztą na to, co Luke trzyma w łapie. Na pewno było tam coś przypominającego suszone mięso uformowane w kształt kiełbaski, coś, co wyglądało jak ciasteczka z granoli, tudzież paski jakiegoś pasztecika, różnokolorowe tic-taki, psie chrupki, pianki... szlag wie, co to wszystko było, niemniej w takiej postaci na pewno nie wyrosło. Wiemy na pewno, że miało utrzymać zagubionego na obcej planecie Rebelianta przy życiu, więc zdecydowanie musiało zawierać różne substancje odżywcze, chociaż niekoniecznie dobrze smakujące. Zestaw, który posiadała Leia w "Powrocie Jedi" i z którego jakąś odmianą ciastka zbożowego poczęstowała Ewoka, już nam nie pokazano, jednak musiało być to to samo.
Natomiast przetwarzanie gotowych płodów rolnych, tudzież roślin jadalnych widzimy w Star Wars - klasycznej, jedynie słusznej trylogii (nawet nie zaczynajcie mi wspominać o żarciu w trylogii prequelowej, bo ja z tych, co uważają ją za "zło" i wyznają tylko jedynie słuszną, pierwszą trylogię:D) - tylko dwa razy.
W "Nowej Nadziei" - gdy Beru Lars wrzuca jakieś pękate warzywa do czegoś, co wygląda jak jakiegoś rodzaju mikser albo maszyneria rodzaju Thermomix - nie jestem pewna, ale chyba tam widać jakieś korzenie chrzanu, selera, rodzaj grzybów, być może trufli, seler... niemniej wszystko to prawdopodobnie było przemielane na zupę albo jakąś potrawkę lub smażone w kształt kotletów, jakie sobie kładli na talerze.
Drugi raz gotowanie widzimy natomiast w "Imperium Kontratakuje", w wykonaniu Yody. Gdy spotyka on Luke'a pierwszy raz i testuje, co to za koleś do szkolenia mu się trafił, gości go w swej chatce, gdzie przygotowuje poczęstunek. Zapytany, co to jest, odpowiada krótko "Rootleaf!" Nie wiem, z jakim tłumaczeniem "Imperium..." spotkaliście się do tej pory. Ja za szczeniaka oglądałam takie z niemieckiej wersji jeszcze na kasetach VHS, potem to odnowione na dwudziestą rocznicę wypuszczenia trylogii nadal z kaset, by skończyć na tych z kompa. Wszędzie raczej ominięto nazwę własną, i tylko w jednej, najstarszej wersji jaką znam pojawiło się tłumaczenie z niemieckiego, gdzie tajemnicze "Rootleaf", przetłumaczono z nie wiadomo jakiej paki na "Korzenionóżka!". Co ogólnie jest bardzo zabawne, ale z prawdą nie ma wiele wspólnego.
Wookiepedia, którą zapytałam niedawno o to, cóż to jest - nie udzieliła jednoznacznej odpowiedzi, tłumacząc "Rootleaf", jako składnik diety Yody na Dagobah, którego część stanowią "mushroom spores" - zarodniki grzybów, "galla seeds" - wyglądające wybitnie jak cała gałka muszkatołowa, jeżeli już miałabym porównywać do naszych, ziemskich odpowiedników. Także i "sohli bark" - rodzaj jadalnej kory, który aż prosi się o przełożenie go na nasz cynamon i ostatecznie "yarum seeds" - jaskrawo czerwone nasiona, służące również do zaparzania herbaty. Aż krzyczą o nazwanie ich pieprzem cayenne, który i u nas służy do tego samego.
Całość potrawy zaś, gotowana była przez Mistrza Yodę w kociołku, z którego Luke potem nałożył sobie do małej miseczki zupowatej, zielonkawej papki i (zależnie od tego czy znamy tylko film, czy wiemy również, co było w oryginalnym skrypcie): skrzywił się po spróbowaniu (gorące, ostre lub niedobre - z tym ostatnim się nie zgodzę, bo nie pluł tylko wziął jakiś podpłomyk jako zagryzkę i zaczął jeść potrawę Yody, a więc musiało być zjadliwe), lub też mu posmakowało, jak było w oryginalnej wersji scenariusza.

Jak łatwo zgadnąć, tę właśnie potrawę wzięłam na warsztat, skoro już i mnie wciągnęło oczekiwanie na nowy film Star Wars i przyparła paląca potrzeba zrobienia kolejnej potrawy z tego uniwersum. Nic innego właściwie nie miałam do wyboru (NIE wspominajcie o nowej trylogii!:D), i przyznam, ta potrawka jednak bardzo mnie zaczęła kusić, ponieważ stanowiła też wyzwanie dla instynktu gotującego fana, by zrobić ją jak najbliżej oryginałowi, szczególnie że żaden składnik poza grzybami nie brzmi nawet podobnie do ziemskich. Co ciekawsze: "Rootleaf Stew" - pod jakim to mianem pojawia się na necie - była częścią kampanii reklamowej "Imperium kontratakuje" Lucasfilm w 1983 roku. Specjalnie zatrudniono ówcześnie popularnego kucharza Craig'a Claiborne'a do stworzenia jadalnej wersji. No i stworzył. Coś co... kompletnie nie pasuje mi do Yody, Dagobah i całej otoczki tej sceny jako uważnemu, oddanemu fanowi świata. A zatem, mimo, że oficjalnie zatwierdzono tę potrawę wówczas jako jedynie słuszne Rootleaf Stew w wersji ziemskiej - ja, po obejrzeniu przepisu i wgryzieniu się w składniki, zaczęłam kręcić przecząco głową. Jagnięcina w składzie! No, dajcie spokój, gdzie na bagnie zwierzę rodzaju jagnięcia! Prędzej żabie udka! Niemniej kucharz, chociaż znany - niekoniecznie wiedział, co ma odtworzyć, może nawet i filmu nie oglądał, zrobił jak sądził, że będzie dobrze. No i zrobił źle:D
Przepisu na jego potrawę nawet nie będę zapodawać. Znajdziecie sobie ją w necie, jeżeli macie potrzebę. Natomiast ja osobiście zaproponuję wam alterację od tego przepisu, wegetariańską. Bagienną. Zieloną. Z normalnych, ziemskich składników, które z największą pieczołowitością dobrałam do tych z Wikipedii, posiłkując się inną jeszcze, prawie dobrą wersją "Rootleaf" na jaką natrafiłam. Co prawda nigdzie nie ma potwierdzenia, że Yoda był wegetarianinem (ani nawet z jakiej był rasy, co z sobie tylko znanej przyczyny Lucas skrzętnie skrywał i nigdy nie ujawnił), wręcz ostre zęby, przystosowane do rozszarpywania mięsa, jakie można u niego zauważyć, oraz rozstaw oczu i uszu, sugeruje pochodzenie od mięsożercy, jednakże, bądźmy rozsądni - polujący z łukiem na bagnach 900 letni staruszek, który na dodatek głosi przez całą trylogię teorie o byciu świetlistymi istotami, powiązanymi Mocą, miałby rozlewać krew? Filozofia Jedi ma w sobie wiele z buddyzmu, ogromne poszanowanie dla życia, więc... nie. Yoda, nawet jeśli nie genetycznie, to z przekonań musiał nie jeść mięsa. I to uczyni moją wersję "Rootleaf" (które z samej nazwy jest wegetariańskie - "Korzenioliść") tym bardziej autentyczną.

Mała uwaga, zanim przejdę do przepisu, która może się wam przydać na klimatyczny obiad tuż "przed godziną zero." Rootleaf Yody powinno być przygotowane dzień wcześniej, by osiągnąć pełnię smaku. Można, rzecz jasna, spożyć i od razu po przygotowaniu, jednak nie będzie jeszcze ono tak aromatyczne, jak po odstaniu kilku godzin w spokoju. Dlatego za przygotowywanie "Rootleaf" zabierzcie się któregoś dzionka wieczorem, dzień przed planowanym podaniem go na obiad. Na ten przykład 14 grudnia, by na obiad rodzinie fanów Star Wars 15 grudnia zaserwować dagobańską potrawkę Yody, a następnie z pełnymi brzuchami udać się na premierę "Rogue One" już wprowadzeni w nastrój. Co też będzie doskonałym pomysłem zdrowotnym, ze względu na nadchodzące, trzaskające mrozy. To danie niezwykle rozgrzewa, zaskakująco wręcz, patrząc na składniki. Jest też niesamowicie dobre, nawet dla zapalonych mięsożerców, mimo, że jedyny składnik zwierzęcy, jaki w nim jest, to masło. Aż sama byłam zdziwiona. Ale skoro mówię, że jest dobre, to dobre być musi.

Za garnek chwyć więc padawanie młody, łyżkę weź i ugotować musisz potrawę tę, dla zdrowia i spokoju, z Mocą połączenia się takoż...

A Moc będzie z Wami...

 Please scroll below for the "red" recipe in English:)


Składniki:

1/2 szklanki ugotowanej świeżej ciecierzycy (lub z puszki, choć zdecydowanie polecam świeżą)
200g świeżego lub mrożonego szpinaku w liściach
100g świeżego lub mrożonego szczawiu w liściach
200-250g młodych grzybów, np. boczniaków (pieczarki też mogą być, byle małe)
4 średnie ziemniaki
3 łyżki masła + 2 łyżki oleju do smażenia
1 średnia cebula, posiekana
2-3 duże ząbki czosnku, posiekane
1 łyżka świeżego, startego imbiru
1/2 łyżeczki pieprzu cayenne
1 łyżeczka zmielonej kolendry
1 łyżeczka zmielonego kuminu
1/2 łyżeczki zmielonej kurkumy
1 szczypta zmielonego kardamonu
1 szczypta zmielonego cynamonu
1 szczypta zmielonych goździków
1 liść laurowy
1 i 1/2 szklanki posiekanej natki pietruszki
sól, pieprz do smaku


Wykonanie:

Jeżeli używać będziemy surowej soczewicy, kilka godzin przed zaplanowanym gotowaniem wsypujemy suche ziarna do garnka, zalewamy wodą i zostawiamy aż napęcznieją. Potem gotujemy w tej samej wodzie aż będą prawie miękkie. Odsączamy, odstawiamy na bok. Jeżeli użyjemy puszkowanej, ten krok, poza odsączeniem z zalewy i odmierzeniem odpowiedniej ilości - pomijamy.

Młodziutkie grzyby myjemy, siekamy i przysmażamy aż do puszczenia soku na 2 łyżkach masła i 1 łyżce oleju. Gdy puszczą sok i skurczą się - wydobywamy z patelni, odkładamy na bok.

Na patelnię po grzybach dolewamy łyżkę oleju i dodajemy pozostałą łyżkę masła. Topimy tłuszcz, a następnie dodajemy starty imbir, pieprz cayenne, kolendrę, kumin, kurkumę, kardamon, cynamon i goździki i smażymy przyprawy na tłuszczu mieszając często aż zaczną mocno pachnieć i utworzą nam pastę-bazę do potrawki.

Następnie do przypraw dodajemy posiekaną drobno cebulę, przysmażamy aż jej aromat dołączy do przypraw i na koniec posiekany czosnek (pilnujemy by ani cebuli ani czosnku nie przypalić podczas smażenia).

Ziemniaki myjemy, obieramy, kroimy na kawałki wielkości jak do zupy i wkładamy do średniego garnka.

Do ziemniaków dołączamy pastę z przypraw, cebuli i czosnku i całość zalewamy tylko taką ilością wody, by wszystko przykryło. Gotujemy, aż kawałki ziemniaków będą prawie miękkie. W razie potrzeby dolewamy wody.

Do prawie gotowych ziemniaków i przypraw dorzucamy grzyby oraz siekaną natkę pietruszki, oraz ugotowaną ciecierzycę. Gotujemy wszystko razem do momentu aż wszystko będzie już miękkie i niemal gotowe do podania.

Na koniec dodajemy posiekany szpinak i szczaw (jeżeli były w postaci mrożonej najlepiej odcisnąć z nich wodę i pokroić brykieciki nieco drobniej, jednak nie na papkę; liście ma być widać w potrawce).

Dogotowujemy na małym ogniu aż szpinak i szczaw będą miękkie, a potrawka zgęstnieje i pozielenieje. Jeżeli życzymy sobie mieć ją w formie bardziej zupnej - dolewamy wody. Ja dodałam tak 1 i 1/2 szklanki gorącej z 10 minut przed końcem gotowania, i była zupa, a następnego dnia i tak otrzymałam wersję bliższą średnio gęstej potrawki. I było super smaczne.

Doprawiamy ostatecznie do smaku solą i pieprzem tudzież którąś z pozostałych przypraw, jeżeli jej nie czujemy. Odradzam dodawanie więcej cayenne; pół łyżeczki dane na początku pali pięknie i umiarkowanie cały czas, nawet po dodaniu kolejnych składników, tylko podbijając smak. Więcej mogłoby uczynić potrawę niezjadliwą.

Jeżeli wybierzemy wersję gęstej potrawki, świetnie smakuje z ryżem.

Serwujemy Rootleaf  gorące, w drewnianych, niewielkich, głębokich miseczkach dla klimatu, w towarzystwie starwarsowej ścieżki dźwiękowej lub oglądając ulubiony film z ukochanej sagi.

Smacznego!
------------------------------------------------------


Ingredients:

1/2 cup of freshly cooked lentils (or canned, though I suggest cooking the raw seeds yourself for the sake of the taste)
200g of fresh or frozen, chopped spinach leaves
100g of fresh of frozen, chopped sorrel leaves
200-250g of baby mushrooms (portobella is fine, I used baby oyster mushrooms)
4 medium potato
3 tblspns of butter + 2 tblspns of vegetable oil
1 medium onion, chopped
2-3 large garlic cloves, chopped
1 tblspn of ginger root, finely minced
1/2 tspn of cayenne pepper
1 tspn of ground coriander
1 tspn of ground cumin
1/2 tspn of ground turmeric
1 pinch of ground cardamon
1 pinch of ground cinnamon
1 pinch of ground cloves
1 bay leaf
1 and 1/2 chopped fresh parsley
salt and pepper for taste


The making of:

If you intend to use a raw lentils, pour the measured amount to a pot a few hours before planned cooking of the stew, cover with water and leave like that to swell. Then cook in the same water until almost soft. Drain it and put aside. If you intend to use canned ones, just drain the measured amount, put aside and skip this process.

Wash, chop and fry baby mushrooms on a 2 tablespoon of butter and 1 tablespoon of oil. When the juices flow and the mushroom pieces become smaller - remove them from the pan and put aside.

Add the remaining tablespoons of oil and butter to the same pan, and melt it. Then add minced ginger, cayenne pepper and spices and bloom the spices, cooking them until the aroma rises, stirring frequently. They will create a base for the Rootleaf.

Next, add chopped onion and cook it until its aroma mixes with the spicy one. Finally add the chopped garlic and cook it alltogether (remember not to burn the onion and garlic, so stir.)

Wash, peel and chop the potatoes for smaller pieces and put them into a medium pot.

Pour the mix from the pan inside and and add just enough water to cover it up. Cook, until the potato pieces are almost soft. Add some more water if necesarry.

Add mushrooms, parsley and cooked lentils. Cook it alltogether until almost ready to serve.

At the end add spinach and sorrel leaves (if they came frozen, first drain the excess of water, then chop a little but not too much; the leaves should be visible in the stew).

Cook it until spinach and sorrel are soft, a few minutes more and the Rootleaf becomes thicker and greenish. If you want to have it more like a soup then like a stew - add water. I added ca. 1 and 1/2 cup of hot water about 10 minutes before end of cooking and I got soup that I wanted, but the next day it appeared like medium thick stew and it was just fine.

Season the dish with salt and pepper or any of the other spices if you do not sense them, but not cayenne. 1/2 a teaspoon is just enough for the whole dish; it is sensible, mixes beautifully with the rest of the tastes. Adding more of this spice could spoil the dish.

If you choose to eat Rootleaf as a thick stew, it tastes great with rice.

Serve Rootleaf hot, in a small, deep bowls, and the day after the cooking for the tastes to achieve its full potential, listening to the Star Wars OST or watching the favourite part of the Saga.

Cheers!

środa, 7 grudnia 2016

Świąteczne Mince Pies Weasleyów - na dwa sposoby (Harry Potter) / Weasley's Christmas Mince Pies - for two ways (Harry Potter)

Zbliżamy się do półmetka grudnia. Już prawie dziesiąty, za chwilę wszyscy zaczniemy myśleć o zakupach i porządkach przedświątecznych, prezentach i urlopach, a firmy dostaną masowej histerii wobec końca roku i zamykania bilansu zysków i strat w dobie, gdy pracownikowi nie cyferki w głowie, a dzwoneczki dzwonią. I dobrze im tak, niech się i oni trochę pomartwią, a my... odpoczniemy i zagramy im na nosie, niech panowie dyrektorowie i kierownicy sami zobaczą jak to jest robić za trzech, być opłacanym za jednego, a odpowiedzialność na barkach waży tyle, że i dziesięciu by miało powód do narzekania.
Znaczy wiecie, kto odpoczywa, ten odpoczywa. Takie mamy jak ja, pracujące w domu to nie miewają urlopów i za chwilę, jak ta zapracowana księgowość w korpo, ruszę do boju na front kuchenno-sprzątający i poskrobać się po głowie nie będę mieć chwili. Dlatego korzystajcie, miśki, teraz z przepisów, które zapodaję, bo nie wiem w sumie kiedy na ten front pójdę. Już za tydzień, czy wcześniej, a wtedy zrobimy sobie świąteczną przerwę na spożywanie tego wszystkiego, co zdążyliśmy upichcić i ponownie widzieć się będziemy po Nowym Roku. Niemniej o tym czasie posuchy na pewno was zawiadomię, a i choć nowe przepisy pojawią się po przerwie w 2017stym roku, to i tak rozpieszczać was będę zapodawaniem przepisów z poprzedniego i obecnego roku, doskonałych na Święta i balangę sylwestrową, jakie ci, którzy nie są z Bantofelkami od początku mogli przepuścić. Udostępnienie to przecież 5 minut roboty, na które znajdę czas między plackiem, a sałatką, a nie dwie godziny z życia poświęcone na napisanie felki i przepisu w dwóch językach i zrobienie godnych uwagi zdjęć.
Niby więc będzie posucha, ale jednak nie tak do końca. Kilka nowości i tona sprawdzonych smakowitości, które naprawdę warto powtórzyć jeszcze raz. I ponownie. Aż w boczki pójdzie, ale mina będzie przeszczęśliwa.

Na razie jednak, zanim zrobimy sobie sesję przypominajek, wyjeżdżam do was z całkowitą nowinką, idealną na stół świąteczny i noworoczny, którą - jak każdy niezwykły smakołyk na świąteczną okazję - najlepiej zacząć przygotowywać ze dwa tygodnie wcześniej.
Nie o samym cieście na spód mówię, które przecież jest szybkie, proste i polecałam je już do rozmaitych wypieków jako sprawdzone na pie: ani kruche, ani zbite, lekkie i jednocześnie mięsiste - po prostu idealne. Mówię tu o nadzieniu do ciasteczek (lub też mini-pies, czyli anglosaskich ciasteczek w kształcie babeczki na jeden, dwa kęsy, napełnionych niezwykłym nadzieniem), które są bohaterem naszej felki. I na dodatek aktywnie występują w świecie Harry Pottera, która to, bijąca rekordy popularności seria książek, obecnie wyrośnięta solidnie na znany na całym świecie franchise kinowo-literacki, jest przecież brytyjskiej produkcji. Tak jak i nasze mince pies, o których zaraz wam to i owo przekażę.
Mince pie lub mincemeat pie, jak brzmi pełna nazwa to tradycyjnie brytyjski słodki smakołyk, serwowany na Wyspach w czasie świątecznym, najczęściej bożonarodzeniowym. Z Anglii wraz z osadnikami przewędrował do Stanów, ale nie zyskał tam aż tak szalonej popularności jak takie apple pie. Może przez smak, który jest absolutnie niezwykły i nie taki jak pomidorówka lub właśnie paj z jabłkami, że każdy polubi? Może przez przekorę i stawanie okoniem na wszystko co pochodzi ze Zjednoczonego Królestwa i mówi z kartoflanym akcentem? Ja tam nie wiem, jednak jeżeli słyszymy lub mówimy o mince pies, na pewno dziać się to będzie w kontekście czegoś zdecydowanie brytyjskiego i świąt.

Mincemeat, stanowiące w tym wypieku główny creme de la creme to wbrew pozorom nie jest mięso mielone. Racja, jakby ten wyraz napisał osobno i dodał "d" po części "mince", jak nic mielibyśmy właśnie "mięso mielone" (minced meat). Nazwa jest więc dziwna dla nas, współczesnych, zupełnie nie pasująca do słodkiego wypieku. Jednakże w czasach króla Henryka VIII, który, wedle przekazów historycznych mince pies uwielbiał, ciasteczka te wyglądały zupełnie inaczej niż teraz. A w nadzieniu mięso wołowe było, jako żywo. Może nie zmielone, ale pokrojone drobno, połączone całkowicie zrozumiale na te czasy z suszonymi owocami, orzechami i miodem, tworząc nadzienie do ciasta, którym potem napełniano pieczony spód. I co ciekawsze, uważano je za całkowicie normalny, typowy dla wysp brytyjskich, przysmak.
Jeśli chodzi o spojrzenie nowoczesne, od, jak udało mi się znaleźć, pewnie ze stu lat gospodynie domowe niemal całkowicie odeszły od robienia świątecznego mincemeat w starej formie, z mięsem, chociaż, jakby się uparł, tradycyjne przepisy również obecnie znajdziemy. Teraz jedyną pozostałością po mięsie jest w tym nadzieniu dodatek w postaci tłuszczu zwierzęcego - wołowego lub wieprzowego (np. smalcu), tudzież ostatecznie masła, na którym macerujemy wszystkie pozostałe składniki. Są też, rzecz jasna, całkowicie go pozbawione przepisy i naprawdę ciężko jest wybrać, który lepszy. Wiem, ponieważ pokusiłam się przy okazji robienia tych tutaj weasleyowskich mince pies, o zrobienie nie jednego rodzaju, tych tradycyjnych z dodatkiem smalczyku (który, zanim zaczniecie się otrząsać z obrzydzenia, nie wierząc, że można robić smaczne nadzienie do ciasta z owoców i... smalcu!, jest zupełnie niewyczuwalny i póki nie powiecie rodzinie, co jedzą, będą się rozwodzić nad niezwykłością wypieku, baranki niewinne, a potem zbierać zęby z ziemi, gdy dowiedzą się, co wsadzili do ust i protest utknie im w pełnych paszczach, którym jednak, bez wątpienia, dogadzają. Działa za każdym razem:D), a i o drugi typ, zupełnie bez tłuszczu, za to mocno alkoholiczny i owocowy. Oba smakują wspaniale, oba są niezwykłe i bez wątpienia stanowić będą ozdobę i rewelację na świątecznym stole. Oba typy dostaniecie również w tym przepisie, by, jeśli obawiacie się tradycyjnego i nie chcecie ryzykować, użyć tego drugiego, który na pewno spełni wasze oczekiwania.
Mincemeat jest też swego rodzaju konfiturą. Powinno poleżeć co najmniej parę dni w zamkniętym słoiku, nabierając smaku, zanim weźmiemy się do napełniania nim ciastek. Najlepiej to dokonać go ze dwa tygodnie przed planowanym wypiekiem, choć wieść głosi, że może stać nawet i kilka lat, nieruszany, w szafce i tylko staje się lepszy w smaku. Można też i od razu, jak nie macie czasu albo nie wytrzymacie z ciekawości... nadzienie wybacza wiele i doskonale obroni się smakiem. Czy jest "odleżane" czy prosto z garnka, ledwie ostudzone.

To, że mince pies są tradycyjnym, brytyjskim wypiekiem, tylko utorowało im drogę do książek J.K. Rowling, która nie odmawia sobie nigdy w akcji wtrętów dotyczących tak zwyczajnej rzeczy jak opisywanie tego, co spożywają bohaterowie. Jak nasze pierogi w polskich książkach, pomidorowa, kanapka z serem, kiełbasa, naleśniki  - mince pies pojawiają się tam w sposób zupełnie naturalny, ponieważ akcja powieści dzieje się wyłącznie w Wielkiej Brytanii. Nowa odsłona świata potterowsskiego - "Fantastyczne Stworzenia i gdzie je znaleźć" została przeniesiona do Stanów i tam nie zobaczymy już mince pies. Zobaczymy za to hot-dogi oraz... strudel jednej z głównych bohaterek, z którym wezmę się za bary już nie długo. A ponieważ większość tomów Pottera idzie zgodnie z upływem czasu, po lecie przychodzi nam jesień, ciasto marchewkowe i Halloween, a po nim jak nic nadchodzą Święta, które widzimy w towarzystwie nierozłącznych mince pies. I to nie tylko w jednym tomie. O ile dobrze policzyłam, autorka wspomina o tych ciastkach świątecznych, podkreślających ciepło i domową atmosferę oraz tradycję nie w jednym, a w trzech tomach swej opowieści o Harrym Potterze.
1. W "HP i Więzień Azkabanu" pojawiają się po raz pierwszy jako prezent dla Harrego od Pani Weasley, co wyraźnie powiada nam poniższy cytat: 

"Mrs Measley had sent Harry a scarlet jumper with the Gryffindor lion knitted on the front, also a dozen home-baked mince pies, some Christmas cake, and a box of nut brittle."
(Pani Weasley wysłała Harremu szkarłatny sweter z lwem Gryffindoru wyszytym na przodzie, a także tuzin domowych mince pies, nieco ciasta świątecznego i pudełko mieszanki orzechowej).
                                                                                                                          J .K.Rowling - Harry Potter i Więzień Azkabanu

2. W "HP i Czara Ognia" ponownie Potter zostaje nimi obdarowany na Święta przez tę przemiłą nestorkę domostwa pełnego rudzielców
3. W "Księciu Półkrwi" z kolei widzimy je jako część przysmaków na przyjęciu u profesora Slughorna, oraz w może najsławniejszej scenie, gdzie występuję i możemy je porządnie obejrzeć, ponownie na świętach u Weasleyów, gdy Harry'ego częstuje nimi Ginny. 


A oto jak wyglądają weasleyowe Mince Pies na pierwszy rzut oka.



Fajne, nie? Aż się proszą o to, by je zrobić.

A zatem na co jeszcze czekamy! Święta za pasem, mince pies ze świata Harry Pottera nawołują wieloma głosami, polecając się jako alternatywa dla nieśmiertelnych pierniczków, uczyńmy więc nasze święta tak geekowymi, jak się tylko da.
Przepis na Mincemeat I wzięty stąd, poddany modyfikacjom.
Przepis na Mincemeat II wzięty stąd, zmodyfikowany tak mocno, że jest to już ledwie cień tamtego, jednak Nigelli oddajmy to, co nigellowate:)

Please scroll below for the "red" recipe in English version:)



 Składniki:

Ciasto na babeczki (12-14 sztuk):
Używamy tego znakomitego przepisu na ciasto z posta o Apple Pie.

Nadzienie:
Mincemeat I (tradycyjne) - na około 2 szklanki czyli 450-500g
220g  rodzynek (większość angielskich przepisów dzieli w tym miejscu tę właśnie ilość rodzynek pół na pół: na "koryntki" - currants - odmianę słodszą, drobniejszą i ciemniejszą niż zwyczajna, które, siłą rzeczy, bardzo ciężko dostać w sklepie spożywczym w Polsce, oraz na zwykłe, ciemne rodzynki. Różnicy w smaku większej nie będzie jeżeli koryntki zastąpimy zwykłymi rodzynkami, więc tak właśnie zrobiłam. Oczywiście ci, którzy mają dostęp do prawdziwych "currants" powinni ich użyć.)
55g rodzynek sułtanek
1/2 kwaśnego, twardego jabłka, pokrojonego na kawałki, umytego, nieobranego (uwaga! w ten sposób wyciągamy więcej aromatu z jabłka), pozbawionego gniazd nasiennych
30g kandyzowanej skórki pomarańczowej, drobno krojonej
1 i 1/2 łyżki smalcu, łoju wołowego, masła lub innego tłuszczu pochodzenia zwierzęcego
108g brązowego cukru
1/4 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki zmielonych goździków
1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
sok i skórka otarta z 1/2 cytryny
sok i skórka otarta z 1/2 pomarańczy
1 i 1/2 łyżki rumu lub brandy

Mincemeat II (beztłuszczowe, żurawinowo-orzechowe) - na około 2 i 1/2 szklanki czyli 500-600g
60ml soku wyciśniętego z pomarańczy
75g brązowego cukru
200g świeżej lub mrożonej żurawiny (można ją zastąpić mrożonymi wiśniami)
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka imbiru
1/2 łyżeczki mielonych goździków
100g rodzynek
100g posiekanych drobno orzechów (mieszanki ulubionych lub jednego typu)
30g suszonej żurawiny
sok i skórka otarta z 1 klementynki
30ml rumu lub brandy
3 krople olejku migdałowego
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
2 łyżki miodu


Wykonanie:

Najpierw zabieramy się za nadzienie Mincemeat. Oba rodzaje robimy ok. 2 tygodnie przed spodziewanym terminem pieczenia, dla uzyskania najlepszego smaku. Można jednak użyć i świeżego, tuż po wystudzeniu.

W obu rodzajach Mincemeat działamy bardzo podobnie.

Składniki odpowiednio do każdej z wersji umieszczamy w garnku - poza alkoholem, który dodawać będziemy na sam koniec.

Podgrzewamy wszystko razem aż cukier w obu przepisach (oraz tłuszcz w tradycyjnej wersji) rozpuści się i połączy z resztą składników.

Na małym ogniu gotujemy około 20 minut, mieszając od czasu do czasu, aż owoce rozpadną się, a następnie składniki wchłoną większość soku z mieszaniny i zaczną przypominać wyglądem konfiturę.

Dosmaczamy cukrem lub miodem, jeżeli wyszło za mało słodkie, dodajemy alkohol, mieszamy i zdejmujemy z ognia.

Następnie, jeżeli mamy zamiar je przeleżakować, pakujemy gorące Mincemeat do wysterylizowanych, szczelnych słoików i przechowujemy w lodówce. Jeżeli będziemy używać
świeżego od razu - ochładzamy zupełnie.

Robimy ciasto według podanego przepisu. Na Mince Pies spokojnie wystarczy nam 2/3 otrzymanego ciasta. Możemy je również wykonać wcześniej, zamrozić i potem mieć znacznie mniej roboty.

Ciasto dzielimy na dwie połowy. Jedną część wkładamy do lodówki. Drugą rozwałkowujemy na lekko namączonej stolnicy do średniej grubości.

Przygotowujemy blaszkę do pieczenia mini-babeczek lub malutkie foremki na babeczki, maśląc ich wnętrze.

Nastawiamy piekarnik na ok. 180 stopni Celsjusza.

Wycinamy z ciasta kółka nieco większe niż średnica "dołków" w blaszce, przy pomocy szklanki lub wycinarki do ciastek.

Każde kółko ostrożnie wkładamy do "dołków" w blaszce, przylepiamy do dna i boków tak, by Mince Pies miały się jak upiec. Pilnujemy, by w powierzchni spodów do babeczek nie było dziur, przez które nadzienie zechce uciekać.

Do każdej babeczki nakładamy solidną łyżkę lub półtorej Mincemeat, ubijamy lekko, w razie potrzeby dokładamy nieco więcej tak, by nadzienie wypełniało babeczkę do samej góry.

Wyciągamy z lodówki drugą część ciasta. Rozwałkowujemy na mniej więcej tę samą grubość co miały spody, a następnie za pomocą foremki do ciastek w kształcie gwiazdki, wycinamy tyle gwiazdek, ile wyszło nam spodów do Mince Pies (w tym przypadku 12, ale jeżeli robić będziecie wielokrotność Mince Pies, liczba ta będzie, rzecz jasna, większa).

Każda gwiazdkę luźno kładziemy na wierzchu napełnionej Mincemeat babeczki, starając się, by końce pozostały na ciastku, a nie poza nim.

Blaszkę lub mini-foremki z Mince Pies wkładamy do piekarnika na 10-15 minut i pieczemy do momentu aż gwiazdki i ciasto spodów lekko się wyzłocą.

Wyciągamy z piekarnika i zostawiamy na kwadrans by się ochłodziły. Następnie ostrożnie podważając nożem wydobywamy Mince Pies z blaszki i przenosimy na kratkę, by ostygły zupełnie.

Jeszcze ciepłe posypujemy cukrem pudrem.

Możemy zjadać od razu, jednak radzę po ochłodzeniu w pokojowej temperaturze wsadzić je do lodówki. Ochłodzone, nie będą wymagać talerzyka, a ryzyko rozpadnięcia się po kilku gryzach będzie znacznie mniejsze, zaś ciastka nic nie stracą na smaku.

PS. Jeżeli zdecydujecie się użyć obu rodzajów Mincemeat do Mince Pies, na 12 sztuk zużyjecie akurat po połowie każdego z typów. Użycie jednego rodzaju na 12 sztuk zaskutkuje wyczerpaniem całego zapasu jednego rodzaju Mincemeat.

Smacznego!
------------------------------


Ingredients:

For the pies (12-14 pcs):
Use this fantastic recipe for the pastry from Lattice-top Apple Pie recipe.

Filling:
Mincemeat I (traditional) - for about 2 cups, 450-500g
220g of raisins (most of the english recipes for Mincemeat divides this amount fifty-fifty for: "currants" - smaller, darker and sweeter type of raisins, hard to buy in an average grocery store in Poland, and for the regular raisins. There is not such a big difference in taste between them, so I used a regular raisins for the whole amount and it turned up fine. For some of you, who can buy "currants" anywhere - do use them.)
55g of golden raisins (sultanas)
1/2 of a hard, large apple, quartered, cored, and diced, unpeeles (attention! unpeeling will help to drain more of the aroma of the apple)
30g of candied orange peel, chopped
1 and 1/2 tblspn of lard, beef suet, unsalted butter or any other fat of animal products
108g of a light brown sugar
1/4 tspn of a ground cinnamon
1/4 tspn of ground cloves
1/4 tspn of nutmeg
zest and juice of 1/2 lemon
zest and juice of 1/2 orange
1 and 1/2 tblspn of rum or brandy

Mincemeat II (fat-free, cranberries and nut studded) - for about 2 and 1/2 cup, 500-600g
60ml of orange juice
75g of brown sugar
200g of fresh or frozen cranberries (you can swap cranberries for the frozen cherries)
1 tspn of ground cinnamon
1 tspn of ground ginger
1/2 tspn of ground cloves
100g of raisins
100g of nicely chopped nuts (use mixed types of nuts for the best taste, of one of your favourite kind)
30g of dried cranberries
zest and juice of 1 clementine
30ml of rum or brandy
3 drops of almond extract
1/2 tspn of vanilla extract
2 tblspns of honey 


The making of:

First prepare yourself a Mincemeat. Both variants should be prepared about 2 weeks in advance before making Mince Pies, for the best taste of the filling. However if you are unpatient or have no time - you may also use cooled, freshly made Mincemeat.

The making of both kinds of Mincemeat is almost identical.

The ingredients for both kinds mix in their pots - all except the alcohol, which will be added in the end.

Heat it up alltogether until the sugar in both variants (and the fat in the traditional one) melts and joins with the rest of ingredients.

Cook it for about 20 minutes on a small fire, stirring from time to time, until the apples dissolve and the most of the juice produced while cooking it, was absorbed by the mixture, which should resemble a thick marmelade.

Check the taste. If the Mincemeat is too sour - add some honey or sugar. Then add the alcohol, mix it once again and remove from fire.

The next step is different, depending what you want to do with a Mincemeat. If you want to let it rest for a while in a fridge, to catch a deeper taste, put the Mincemeat, still hot, into the sterilized mason jar, close it and when it cools down in a room temperature, put in a fridge. If you want to use it instantly as fresh to the pies - just let it cool completely in a room temperature.

Now, make a pastry, according to the recipe. For the shown amount of Mince Pies, the 2/3ds of the whole amount should be just enough. You can also make it fresh, or make it in advance, freeze it and spare some time while doing the Mince Pies.

Divide the dough into two parts. Put one of them into the fridge. Roll the second one on a slightly floured surface until it is medium thick.

Prepare a tin for mini-tarts, or an individual forms for a mini-muffins. Butter lightly the insides from bottom to the top.
 
Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit. 

Cut out circles a little wider than the indentations in the tart tin or the diameter of an individual mini-miffins forms, using a cookie cutter or a glass.

Put every circle into the indentation, pressing it gently to the bottom and sides and check if there is no holes or torns in the surface of the dough, so the filling did not flown off.

Put a full tablespoon of a Mincemeat into the prepared shells, press it gently, if necesarry to fill the shell full, put some more of the filling.

Remove the other part of a dough from the fridge. Roll it as thickly as the first part, and using a star-shaped cookie cutter, cut as many stars as you have prepared Mince Pies (in this case - 12, but if you have multiplied the amount to have more then 12 Mince Pies - the amount of stars also is bigger).

Put each pastry star on the surface of each rough Mince Pie, remembering for the pointy ends of star to lay on a cookie, not on a tin (otherwise they may burn).

Put a Mince Pies into the oven and bake for 10-15 minutes, until the star tops and shells are slightly golden but still bright. 

Remove the pies from the oven and let it cool for a 15 minutes in a tin. Then carefuly remove the Mince Pies from a tin (using a small, sharp knife to pry it a bit, if necesarry) and let them cool in a room temperature.

Sprinke it with a caster sugar while still warm.

You can eat it right away, although I suggest to put it for some more minutes into the fridge to harden it. When cooled, it can be eaten not using a plate, and the risk of falling appart of the cookie, when you start bitting it is really reduced to minimum. And it does not affect the taste in anyway.

PS. If you decide to use both variants of Mincemeat for your Mince Pies, you will use up about the half of the amount of each kind od Mincemeat for the 12 pies. If you use just one kind - you are out of the whole batch of the filling.

Cheers!


sobota, 3 grudnia 2016

Ciasteczka kucyków-przewodniczek z My Little Pony: Przyjaźń to magia / Filly-guide cookies from My Little Pony: Friendship is magic

Początek grudnia nadszedł! Jak powiada kalendarz adwentowy mego Młodego, jeszcze tylko dwadzieścia dwa czekoladowe króliczki do Wielkiego Bum!. W końcu, zapowiadany pseudo-promocjami w supermarketach, nieodłącznym "Last Christmas" Wham! i przebojem Mariah Carey oraz ka-ching! w kasach bogacących się producentów zabawek, sezon świąteczny zbliża się wielkimi krokami. Potem Sylwester, potem znowu ferie, a w otoczeniu tego wszystkiego pichcenie smakołyków, jakich się w ciągu roku zwykle nie jada i radocha eksperymentowania... nie ma co, bardzo lubię Boże Narodzenie. I jak zwykle czekam na nie z niecierpliwością.
Gdyby chociaż w TV było tak radośnie jak w kuchni u mnie będzie przez najbliższe trzy tygodnie... marne szanse. Znowu zapodadzą "Kevina..." jak od z górą dwudziestu lat, bo "tradycja". Nosz kurde... jak tradycja, jak się aż smutno robi, że przez kutwienie kasy przez sieci telewizyjne, które przez tyle lat z rzędu zapewne dla oszczędności puszczały ten film na licencji za marne grosze, że się Polacy przyzwyczaili, zrobili z nas psy Pawłowa. I teraz słysząc coraz bardziej wkurzający zwrot "Nie ma Kevina, nie ma Świąt", mam ochotę drzeć włosy z głowy. Przecież tyle fajnych filmów mogliby puszczać, tyle wspaniałych seriali zamiast kolejnej powtórki tego samego badziewia... to nie... Ale koledzy Amerykanie też nie są lepsi. Oni z kolei od jakiegoś czasu kultywują zwyczaj urywania seriali przed Świętami i reaktywacji w lutym. Jak było to do zniesienia jeszcze parę lat temu, gdy dotyczyło niewielkiej ich liczby, tak teraz niemal każdy jest urywany w grudniu, tradycyjnie już planuje się tzw. mid-season finale - jakiś odcinek końcowy na półmetek ze wstrząsającą zawiechą akcji i niech sobie ludzie czekają na resztę.
Właściwie to nawet nie wiem z jakiej przyczyny tak się robi. Wiem natomiast, że mnie to wkurza. Właśnie przez to, że nie ma alternatywy, bo u nas w kółko "Kevin...".
I tak doskonały "Westworld" - nowy blockbuster HBO - ostatni odcinek pierwszego sezonu puszczają w najbliższą niedzielę, aczkolwiek nie jestem teraz pewna, czy to nie właśnie tymczas przez przerwą świąteczną. Coraz nudniejsze "Once Upon a Time", które oglądam już tylko z przyzwyczajenia, tradycyjnie urwie się w połowie. Rekordy bije serial "Vikings", którego przerwa świąteczna wynosi ponad rok! Masakra! Co ma zrobić człowiek, który obejrzał już wszystko, a nowych odcinków nie ma, bo Święta? Niby jest odpowiedź... powtórki od początku, ale na dłuższą metę to nudne. Jedyny wyjątek od tej reguły stanowi bajka "My Little Pony: Przyjaźń to magia", którą mój synek namiętnie ogląda, a ja wraz z nim.
Nie zamierzam się tego wstydzić absolutnie. Społeczność takich jak ja, "brony", czyli dorosłych miłośników kucyków, jest już tak znacząco duża, że wszelkim kpiarzom zamyka się dosyć szybko ryjki na widok tej liczby. Żyjemy wśród was od tysięcy lat... zaraz, zaraz, to nie "Nieśmiertelny", żeby go cytować. Niemniej fakt pozostaje faktem... oglądanie kucyków się nie nudzi.

Jak doszło do tego, że i ja zostałam "brony", poczytać możecie w felcie poświęconej Chimiwiśni Pinkie Pie, nie ma więc sensu wracać ponownie do tego faktu. Natomiast moje i młodego zainteresowanie rozciągnęło się ostatnio i na filmy kucykowe z cyklu "Equestria Girls", czyli jak Młody powiada "filmy o kucykach z nogami". Skoro skończył się 6 sezon bajki, a siódmy dopiero dynda gdzieś na horyzoncie, nadrobiliśmy zaległości i w tym i w zagubionych odcinkach z poprzednich sezonów. A poza tym zaczęliśmy kolekcjonować mini-figurki, jesteśmy nimi zachwyceni, a z tego bagna nie ma już dla nas wyjścia.

Co takiego jest w tej bajce, że tak fascynuje dorosłych? To tylko moja subiektywna opinia, ale ze swojej strony mogę powiedzieć, że nie akcja. Akcja, której przesłaniem jest szerzenie przyjaźni i naukowanie dzieciaków o podstawach kontaktów międzyludzkich, trafia tylko do dzieciaków. Ja jej nawet nie śledzę na tyle, by cytować z pamięci co się kiedy stało. Natomiast namiętnie uprawiam grę "w szukanego" na każdym odcinku, posuwając się nawet do powtórnego obejrzenia, jeżeli mam wrażenie, że coś mi umknęło. Ponieważ ta "bajka dla małych dziewczynek" w ciągu ostatnich sezonów tak została napakowana "Easter Eggami" dla dorosłych, odniesieniami do popkultury i obecnych czasów, że poszukiwanie właśnie ich tak cholernie wciąga i raduje.
W samym 6 sezonie, to jest ostatnim, pojawiły się na przykład kucykowe wersje Patricka Swayze i Jennifer Gray z "Dirty Dancing" w słynnej scenie z podnoszeniem, Sherlock Holmes i Doctor Watson na kopytach brali udział w odcinku z akcją żywcem przeniesioną z "Opowieści Wigilijnej" Charlesa Dickensa, a w jednym z dalszych odcinków końska wersja J. Jonah Jamesona, który miłośnikom Spider-Mana kojarzy się bez wątpienia jako wydawca w "Daily Buggle", gazety dla której Peter Parker cyka fotki, przeprowadza wywiad z kucykami. Pozwólcie mi jeszcze wspomnieć, że jest cały odcinek poświęcony konwentom fantasy, i tak cudownie nawiązujący do podziału fanów danego franchisu na tych co wielbią "oryginalny cykl" i tych co lubią wszystko, włącznie z rebootami, że słysząc kucykowe pogwarki w tym temacie, czuję się jakbym widziała nasz rodzimy fandom Star Wars i ciągłe kłótnie o to, co jest lepsze, a co nie powinno wogóle zaistnieć (na stos z "nową" trylogią!):D Jest również cały odcinek poświęcony grom role play, tak konkretnie Dungeons & Dragons (o innej nazwie, zrozumiałej z powodu praw autorskich, ale i tak kto ma skapować o co chodzi, to skapuje), który w sposób świetny zachęca dzieciaki do zapoznania się z grami na role. No i jeszcze typowe dla amerykanów, wszechzrozumiałe dla nich części składowe codzienności jak choćby Halloween, zaadoptowane do świata kucy. Czy też popularna w kręgach skautowskich w stanach akcja sprzedaży ciastek na cele dobroczynne? Też są! Tytuły odcinków bez wątpienia stanowią creme de la creme tej całej zabawy. W co najmniej połowie z nich jest nawiązanie do jakiegoś znanego filmu lub książki. "Hobbit: Czyli tam i z powrotem" ma swoją kucykową wersję, nie inaczej jest z "28 dni później", "Gwiazd naszych wina" czy też nazwą kultowego kawałka ZZ Top "Viva Las Vegas" przerobioną na sposób kucykowy.
Wiecie, że nawet i zombie udało im się włączyć w "My Little Pony"? Powiem wam tyle... Lauren Faust, odpowiedzialna za najnowszą odsłonę MLP to geniuszka w przemawianiu zarówno do młodszej, jak i starszej publiczności. Dzieciaki cieszą się jednym, dorośli drugim, a franchise rośnie w siłę.

Wróćmy jednak do tematyki, która nas najbardziej interesuje. Jedzenie w tej bajce jest, a jakże, odzwierciedleniem codziennych diet amerykańskich. Czyli bez wątpienia wszędzie tam zobaczymy apple pie, donuty i hamburgery, spokojnie wspomina się o quesadillas czy tortillach. Karmelowe jabłka widzimy w ilości mnogiej w odcinku halloweenowym i nie tylko. Dziwniejsze od tego, że kucyk zjada lody byłoby jedynie, gdyby serial tak napakowany mrugnięciami realowymi w stronę widza, w ogóle ich nie zawierał. Chociaż w sumie, Polak nie zawsze wyłapie to, co dla Amerykańca jest typowe. Taka na przykład wspomniana wyżej kwesta skautek ze sprzedażą ciastek. Ci z nas, obcykani w rozmaitych serialach amerykańskich, skojarzą od razu kucyki przebrane w mundurki, pukające do drzwi obcych ludzi i oferujące pudełka z ciastkami, z amerykańskimi skautkami robiącymi w filmach fabularnych dokładnie to samo. Nie obce będą im również nazwy ciastek, bo o tych też słyszymy: Thin Mints czyli czekoladowo miętowe, którymi opychała się na przykład Monica z "Przyjaciół", czy też Samoas - kokosowo-karmelowo-czekoladowe z dziurką, które od dawna stanowiły przedmiot mego zainteresowania. Są też i inne rodzaje, znane prawdopodobnie wszystkim amerykanom, jednakże ja zapamiętałam tylko te dwie nazwy, prawdopodobnie dlatego, że są najpopularniejsze.

Samoas lub też Caramel DeLights trafiły pod mój celownik już za czasów oglądania "Friends", gdy pokazano nam przelotem jedno z tych ciasteczek: okrągłe, malutkie, z dziurką, najeżone kawałkami kokosa unurzanego w karmelu, z czekoladą na spodzie i charakterystycznym, czekoladowym zygzakiem na górze... ah, mniam! Już wtedy dopadłam obiecujący przepis i gdzieś go zapisałam, by zgubićw powodzi innych linków, zaginionych po formacie komputera. Ale dopiero, gdy całkiem niedawno przed me oczy trafił odcinek MLP o wiele mówiącym tytule "28 pranks later" w którym trafia się akcja z zombie-kucami (już po tym większość z was powinna zakojarzyć odniesienie do filmu o zombie "28 dni później"), to coś, odpowiedzialne za nagły napływ potrzeby zrobienia potrawy oglądanej w filmie, nagle zaczęło iskrzyć.
Pozwólcie, że w ogromnym skrócie przedstawię o co chodzi w odcinku. Jako jedyny poświęcony jest właśnie akcji ze sprzedażą ciastek przez kucykowe skautki, nazywane tam kucykami-przewodniczkami (w tej roli trójca ze Znaczkowej Ligi). Koniki przebrane w zielone mundurki sprzedają ciastka, które już na pierwszy rzut oka skojarzyłam jako ichnią wersję Samoasów. Co prawda nie miały dziurki w środku, ale wszystko inne zdawało się zgadzać. Obczajcie link. Zresztą sądzę, że tak czy siak nie mogłyby żywcem wyglądać jak ciastka Samoas, bo ktoś w Stanach na pewno ma prawa autorskie do tych ciach. Ale i tak wyglądają tak charakterystycznie, że nie poznać i być jednocześnie amerykańskim dzieckiem (lub namiętnym widzem amerykańskich seriali), byłoby hańbą:) A ponieważ mój ulubiony kuc - Rainbow Dash - właśnie cierpi na napad jednego z ataków robienia wszystkim dowcipów, postanawia zamienić przewodniczkom ciastka na wersję dowcipną, barwiącą pyszczki kucy na tęczowo. Sęk w tym, że wszyscy mają już dość wkręcającej ich Dash i dla odmiany postanawiają wkręcić ją.... Jak to zrobili, przekonacie się sami, oglądając ten odcinek. Mnie co prawda spoilery nigdy nie przeszkadzały, zachęcając tylko do obejrzenia filmu lub serialu, inni mają na ten temat jednak odmienne zdanie, które uszanuję.

Niemniej temat tych ciastek, Samoasów w wersji kucowej, tak utkwił mi w głowie, że opędzić się nie dałam rady. Od syna też, który zaczął za mną chodzić, ledwie usłyszał o planie zrobienia "kucykowych ciastek" i mękolił. Krótko dosyć. Banshee do eksperymentów kulinarnych namawiać nie trzeba za długo, i choćby dlatego, że zawsze chciałam spróbować ciastek skautowskich Samoas, a nie miałam nigdy jak, zakasałam rękawy i wzięłam się za szukanie przepisu na wersję domową.

Kucykowe czy nie, ciastka Samoas a.k.a Caramel DeLight składają się zawsze, jak głosi większość przepisów, z podstawy z typowego, szkockiego ciasta shortbread, na które wykłada się drobinki kokosa unurzane w domowym karmelu. Następnie dół ciastka zanurza się w roztopionej czekoladzie, a górę zdobi charakterystycznym zygzakiem. Tak też i ja zrobiłam, pomijając fragment o wycinaniu dziurki. W końcu te Samoas to ma być wersja kucykowa, więc trzymamy się wyglądu. Nawet i nad pudełkiem popracowałam, co zobaczycie zapewne na zdjęciach.
Co do smaku... słodkie! I to bardzo. Od razu się na to przygotujcie, ponieważ wersji light na te ciastka nie ma. Jednakże ta słodycz jest taka fajna. Niby ciężkie, ale nie zamulają, chrupią, ale się nie kruszą w rękach. Proporcje wszystkich składników są na tyle fajnie dobrane, że mimo słodyczy, spożywa się te ciastka z przyjemnością i wcale już nie dziwi fakt, że ci w Stanach, co kupili sobie pudełka od skautek, nie zjadają ich wszystkich naraz i zostawiają z bólem na później, gdy sezon na ich sprzedaż się skończy. Właściwie to wiele bym dała, by spróbować oryginalnego Samoasa sprzedawanego przez skautki w Stanach, dla porównania smaku, ale autorka przepisu, z którego skorzystałam, twierdzi, że są nawet lepsze niż maszynowo robione. Zaufam bo przecież nie mam innego wyjścia. A te ciastka, na dosłownie jeden lub dwa gryzy zdecydowanie jeszcze będę robić.

Tak więc, bez dalszych przeciągań tematu, przedstawiam ciasteczka kucyków-przewodniczek a.k.a kucykowe Samoas w wersji domowej.
Przepis wzięty stąd. Modyfikowany.

Please scroll below for the "red" recipe in English:)


Składniki (na ok. 36 ciastek):

Spód ciastek:
220g masła w temperaturze pokojowej
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki domowego ekstraktu z wanilii
1/2 szklanki cukru
1/2 łyżeczki soli
2 szklanki mąki
2 łyżki mleka


Karmelowo-kokosowy wierzch:
200g wiórków kokosowych (szczęśliwcy, mając dostęp do kokosa rozdrobnionego, o kawałkach większych niż wiórki tzw. shredded coconut powinni użyć właśnie jego. Wiórki jednak także ujdą)
2 tabliczki czekolady
1 szklanka śmietany kremówki 36%
1 i 1/2 szklanki cukru
5 łyżek masła
1/4 szklanki domowego syropu złocistego
1/4 szklanki wody


Wykonanie:

Na początek robimy spody do ciastek.

W misce od miksera miksujemy razem cukier z masłem aż utworzą puszystą masę.

Mąkę, proszek do pieczenia i sól mieszamy razem, a następnie dodajemy do ubitego masła z cukrem na trzy razy, starannie miksując po każdym dodaniu, od czasu do czasu skrobiąc dno i boki miski.

Dodajemy mleko i ekstrakt z wanilii i miksujemy wszystko razem do momentu aż luźne ciasto zacznie się zbrylać w większe kawałki.

Następie ciasto dzielimy na dwie części, podsypując lekko mąką formujemy je na kształt dwóch dysków i owijamy każdy dysk w folię aluminiową. Pakujemy do lodówki na co najmniej godzinę.

Nastawiamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.

Blachę wyścielamy papierem do pieczenia.

Wyjmujemy z lodówki najpierw jeden dysk ciasta, rozwałkowujemy na ok. 1,5cm grubości, a następnie za pomocą szklanki (lub wycinacza do ciastek) o średnicy 5-6cm (nie większej! Ciastka muszą być małe) wycinamy kółka, które układamy na blasze. Tak samo postępujemy z drugą częścią ciasta.

Ciastka wkładamy do piekarnika i pieczemy ok 10-15 minut, po około 7 wyjmując blachę i wsadzając ją tyłem na przód, by wszystkie ciastka upiekły się równomiernie. Upieczone będą bardzo jasne z delikatną, złotawą obwódką dookoła. Należy ich pilnować, bo łatwo można przegapić moment gotowości wypieku.

Gotowe ciastka wyciągamy z piekarnika i przekładamy na kratkę by zupełnie ostygły.

Wiórki wysypujemy na blachę wysłaną papierem do pieczenia i wsadzamy do piekarnika na około 10 minut, by się wyzłociły. Trzeba ich bardzo pilnować, by się nie przypaliły. Gotowe, wyciągamy z piekarnika i pozwalamy im przestygnąć.

Teraz przygotowujemy karmelowo-kokosowy wierzch.

W garnuszku mieszamy śmietanę i masło, stawiamy na ogień i doprowadzamy do zmieszania składników i wrzenia. Potem ściągamy z ognia i odstawiamy na bok.

W drugim garnuszku mieszamy cukier, syrop złocisty i wodę. Stawiamy na średni ogień i doprowadzamy do wrzenia, obracając garnkiem co jakiś czas by mikstura gotowała się równomiernie. Doprowadzamy do stanu aż będzie złoto brązowego, karmelowego koloru. Nie mieszamy!

Ostrożnie dolewamy miksturę maślano-śmietankową do karmelu, tym razem mieszamy porządnie, do dna i gotujemy dalej przez około 12 minut, mieszając od czasu do czasu. Gotowość sprawdzamy patrząc na konsystencję karmelu na łyżce. Jeżeli po 12 minutach jest gęsta i przejawia chęć do zastygania - karmel jest gotowy.

 Ściągamy garnek z ognia i wsypujemy do niego przypieczone wiórki kokosowe. Mieszamy bardzo dokładnie by absolutnie każda drobina kokosu była oblepiona karmelem.

Następnie bierzemy wystudzone ciastka i nakładamy gorącą, plastyczną masę karmelowo-kokosową na wierzch, przyciskając do spodu. Ważne jest by była plastyczna i lepka, by się trzymać ciastek. Jeśli wystygnie i zacznie twardnieć, dolewamy łyżkę lub dwie mleka do garnka, stawiamy ponownie na ogień i podgrzewamy mieszając, a następnie ponawiamy nakładanie ponownie ciepłej masy na ciastka.

Ciastka już udekorowane, kładziemy na płachtę papieru do pieczenia by karmel z kokosem ostygł i zesztywniał.

W międzyczasie w kąpieli wodnej topimy połamaną na kawałki czekoladę.

Następnie bierzemy każde ciastko po kolei, zanurzamy spodem w czekoladę tak, by oblepiła dno i boki i okładamy ponownie na papier do wyschnięcia czekolady. Bez obawy, potem ciastka dadzą się odlepić bez najmniejszego problemu wraz z czekoladą. Proces powtarzamy dla wszystkich ciastek.

Resztką czekolady rysujemy esy-floresy na ciastkach, by przypominały kucykowe ciastka i zostawiamy do całkowitego ostygnięcia w temperaturze pokojowej. Potem doradzam włożyć je jeszcze do lodówki na parę godzin, by stężały mocniej.

Spożywamy, ciesząc się, że jedyne, czym się usmarujemy to czekolada, a nie kucykowe tęcze:)

Wszystkiego kucykowego!
----------------------------------------------------


Ingredients (for about 36 cookies):

Cookies:
220g of butter, room temperature
1/4 tspn of baking powder
1/2 tspn of homemade vanilla extract
1/2 cup od sugar
1/2 tspn of salt
2 cups of flour
2 tblspns of milk
 
Coconut-caramel topping:
200g of shredded coconut
2 bars(200g) of chocolate
1 cup of heavy cream 36%
1 and 1/2 cup of sugar
5 tblspns of butter
1/4 cup of homemade golden syrup
1/4 cup of water


The making of:

First prepare a cookies.

In a bowl of standing mixer cream together butter and sugar until light and fluffy.

Mix together flour, baking powder and salt, and add in three increments to a butter-sugar mix mixing between each addition and scraping down the sides of the bowl as necessary.

Add milk and vanilla extract and mix it all together until the dough begins to come together into a larger pieces.

Divide the dough on two parts, and form each part in a disk. Wrap every disk in a tin foil and put into the fridge for at least 1 hour.

Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit.

Put a sheet of baking paper on a baking tin.

After the hour passes, remove the first dough disk from the fridge, roll it until it is 1/8 inch thick. Using a cup or cookie cutter cut the circles not larger then 2-3 inches (the cookies have to be small), then put the raw cookies on the baking tin. Repeat the proces with the secon dough disk.

Put the cookies into the oven and bake about 10-15 minutes, rotating the baking tin half-way through. They are ready when stil pale but with a delicate golden circle around the edge. It is better to be careful with the, though.

When the cookies are ready, remove from the oven and let the cool completelly on a wire rack.

Pour the shredded coconut onto another tin and put into the oven to bake it till golden, around 10 minutes. Be careful with them, they like to burn. When the coconut is baked is it is desired, remove the tin from the oven, and let it cool.

Now prepare the coconut-caramel topping.

Combine heavy cream and butter in a small pot, start heating it and let it boil. Then remove it from the fire and set aside.

In the other pot combine sugar, golden syrup and water. Start heating it on a medium fire and boil, swirling from time to time, until it is golden brown. Do not stir it.

Carefull pour the cream-butter mixture into the caramel, stir it throughly and continue cooking for another 12 minutes, stirring from time to time. Check if the caramel is ready, lurkin at the spoon you were stirring it. If after 12 minutes of cooking the caramel is thick and starts to harden after a few minutes - it is ready. 

Remove the pot from fire and add the coconut to a caramel. Mix it, so every bit of coconut was covered in caramel.

On every cooled cookie put a heaped spoon of cocnut-caramel mixture, cover the whole top, and press it gently so the topping sticked to the cookie. If  the mixture starts to harden too quickly, just add a tablespoon or two of milk and heat it a little. This should loosen it a bit a make plastic again.

When you are out of topping and the cookies are covered with it, put the cookies on a sheet of baking paper and let the topping to harden.

In a meantime, melt the chocolate in a double-boiler or microwave.

Dip every cookies downside (without the topping) in the chocolate then put it again on a baking sheet to harden. When the chocolates dries you will easily remove the cookies out of a paper, so no worries. Repeat the proces with all the cookies.

Draw a swirly pattern on a top of cookies with the rest of a chocolate, so it looked like a filly-guide cookies and leave it to harden in a room temperature. Then I suggest to put it to the fridge for couple of hours for better consistence.

It it all up, glad, that all you may smear yourself is a chocolate and not a pony rainbows:)

Cheers, every pony!


wtorek, 29 listopada 2016

Cheysulski napitek miodowy (saga "Kroniki Cheysuli") / Cheysuli Honeybrew ("Chronicles of the Cheysuli" saga)

Please scroll below for the "red" English version of the post:)

Pod kilkoma względami post, który będziecie zaraz czytać jest absolutnie unikalny na skalę bantofelkową. Nie było jeszcze takiego, ale, kto wie, jeżeli taka forma spotka się z pozytywnym odzewem, może zechcę ją jednak wprowadzić na stałe. Chociaż, nie ukrywam, będzie to cholernie pracochłonne.
Niezwykłość tego posta leżeć będzie w dwóch podstawowych rzeczach. Po pierwsze: będzie od początku do końca dwujęzyczny, w języku polskim i angielskim, jak zresztą widzicie już po charakterystycznym zdaniu na samej górze, pisanym czerwoną czcionką. Jestem w stanie to zrobić całkiem sprawnie, przyznam nieskromnie, jednakże im dłuższa będzie felka, tym więcej polonizmów i wstydliwych byków wkraść się może, a tego chciałabym wszystkim oszczędzić. Dlatego też postaram się skrócić te dwujęzyczną felkę tak bardzo jak to tylko możliwe, zachowując jednak całość treści, jakie chcę w niej wam przekazać.
Drugi powód ściśle powiązany jest z pierwszym. Jak widzicie w tytule - napitek, który wam tym razem zaproponuję, pochodzi z serii książek "Kroniki Cheysuli" autorstwa amerykańskiej pisarki Jennifer Roberson. A ta seria to praktycznie jeden z dwóch  "kamieni z Rosetty" - podwalin pod moje umiłowanie fantasy. Jest też bezpośrednio odpowiedzialna za moje absolutne uwielbienie tematu ludzi zmieniających się w zwierzęta i rozmawiających z nimi w fantasy, zanim jeszcze dokopałam się do systemu RPG "Wilkołak: Apokalipsa" i oddałam mu serce. Rozumiecie: jedni najbardziej lubią czytać o magach, inni o barbarzyńcach; ja w ten sam sposób łapię się na ślepo za wszystko, co traktuje o zmiennokształtnych rasach.
"Kroniki Cheysuli" były pierwszymi, które zdobyły mnie tak do samego końca i absolutnie. Nawet "Światu Czarownic" Wielkiej Mistrzyni Andre Norton się to nie udało aż w takim stopniu. Ta niezwykła opowieść o magicznej rasie zmiennokształtnych wojowników i ich niezwykle inteligentnych zwierzętach zwanych lirami, z którymi dzielą umysły i dusze, o ich sojusznikach i zajadłym, magicznym wrogu, walce o spełnienie się starożytnego Proroctwa, zdradzie, prawości, polityce, wojnie i miłości (w rozsądnej dawce, w porównaniu z resztą wątków) jest moją ukochaną serią książek odkąd w 1996 roku przeczytałam "Zmiennokształtnych" dosłownie w kilka godzin i przez ten czas ani razu nawet nie pomyślałam, by strącić je z zaszczytnego pierwszego miejsca wśród najukochańszych na świecie książek. W ciągu 20 lat nie zjechały nigdy na drugie miejsce, o trzecim nie wspominając, gdzie spokojnie tasowały się przez lata historie o czarownicach Wielkiej Mistrzyni, opowieści o smokach z Pernu, Pani Smoków Anne MacCaffrey i anielska saga "Samaria" od Sharon Shinn. "Kroniki Cheysuli" są... moje. A ja jestem ich. I tego absolutnie żadna inna książka już nigdy nie zmieni.

Dlatego przepisowi z tej serii poświęciłam naprawdę wiele, wiele serca i wysiłku. Jakżebym też mogła chociażby gdybać na temat napitku cheysulskiego, który wybrałam sobie do powołania do życia na blogu, bez konsultacji z jego twórczynią, panią Roberson? Tak jest... jako do tej pory dzielnie męczyłam pytaniami Kubę Ćwieka i Anetę Jadowską o potrawy z ich książek, tak ośmieliłam się potuptać w ten sam sposób do tej, która... uczyniła mnie taką miłośniczką fantasy, jaką jestem teraz (inaczej się tego nie da określić) i z lekką tremą ośmieliłam się ją zapytać, czy rozważyłaby udzielenie paru informacji największej fance Cheysuli jaką ma w Polsce. Wiecie, że się zgodziła i cudownie ciepło i z entuzjazmem przyjęła moje pomysły odnośnie odtworzenia napitku? Oraz, że dostałam od niej tonę naprawdę przydatnych info, które mnie jednocześnie zachwyciły i sprawiły, że wyklinałam na polskich tłumaczy sagi w żywy kamień za kolejne przekłamania oryginału jeszcze bardziej niż dotychczas? Bo, kurcze to, jakich ludzie ten przeklęty Amber zatrudnił do tłumaczenia książki, to woła o pomstę do nieba. Nie dość, że wydali tylko połowę serii, swoim obrzydliwym zwyczajem olewając fakt, że w Polsce ktoś pragnie poznać te historie do końca, (ale nieee... kasa liczy się najbardziej!), to wzięli do tłumaczenia ludzi dla który cheysulskie nogawice - "Cheysuli leggings" - są tym samym co polskie skarpety! Którzy spowodowali kompletny zamęt w kwestii  charakterystycznej cheysulskiej ozdoby - złotych obręczy - bransolet z lirem, noszonych tuż pod bicepsem - tłumacząc "Lir arm-bands"  na naramienniki z lirem, które, kurwa mać, wybaczcie słownictwo, są zupełnie czym innym niż opisane ozdoby i gdzie indziej się je nosi! I którzy wreszcie najbardziej charakterystyczny napitek mojej uwielbianej rasy zmiennokształtnych Cheysuli, noszący oryginalnie dźwięczną nazwę "Cheysuli Honeybrew" - przetłumaczyli na Cheysulskie piwo miodowe, każąc każdemu w Polsce sądzić, że ta rasa spożywa chmielony napój z pianką na dwa palce. Włącznie ze mną.
Akurat to "honeybrew" i przetłumaczenie go jako piwo mogłabym wybaczyć i nie wkurzam się o to jak o poprzednie koszmarki translacyjne, ponieważ "brew" to faktycznie slangowa, stara nazwa piwa, ale też nie wyłącznie. Pod tą nazwą kryją się również wszelakie, robione domową metodą napoje alkoholowe, a tłumacz też nie siedział w głowie Jennifer, by się domyślić, czy chodzi o piwo czy inny napitek, więc wziął najprostszą formę i osiadł na laurach.

Jako się rzekło (nim się znowu rozpisałam, w swym słusznym gniewie grzmiąc na niedouczonych tłumaczy), przyjemnie pogawędziłam sobie e-mailowo z Jennifer Roberson, co zaowocowało wyjaśnieniem podstawowej kwestii, czyli tego czym jest, a czym nie jest "Cheysuli Honeybrew". Jest, jak się okazuje, cheysulskim napitkiem na bazie miodu pitnego, tylko mocniejszym, słodszym, ciemniejszym i bardziej korzennym, niż nasze zwykłe sklepowe lub pędzone w domu miody. Jako wyrób domowy, a raczej namiotowy:) nie zalatuje też spirytusem i siarczynami konserwującymi, bo cała jego moc idzie prosto z przefermentowanego miodu. Ze względu na moc, serwuje się go w niedużych, drewnianych kubkach, mniejszych niż typowa szklanka (powiedziałabym, że 200ml max.) najlepiej z grubymi ściankami, bo prawidłowa forma podania cheysulskiego napitku miodowego jest na ciepło, czy wręcz na parująco, by rozgrzać i wlać w kości podróżnego ciepło domowego ogniska i powitania. Rzecz jasna na zimno też można go podać i taki też Cheysuli i ich goście popijali w książkach, ale w mojej opinii ciepło dodaje mu kopa i sprawia, że te wszystkie przyprawy korzenne i miód, zawarty w napitku, parują najcudowniejszym na świecie, dzikim charakterem, z którego przecież słyną Cheysuli.

I właśnie z tego względu, że Jennifer wie, że napitek jest w produkcji, że to jest jej dzieło, które okazało się tak fantastyczne w smaku, że moi znajomi już żądają go ode mnie za każdym razem, gdy przyjdą z chłodnej, zimowej aury w odwiedziny i że z takim ciepłem przyjęła mój pomysł i że, do cholery, jest to jedyny sposób w jaki mogę jej podziękować za stworzenie sagi o Cheysuli - przetłumaczę cały ten post na angielski, by i ona mogła go zrozumieć i uśmiechnąć się na myśl jaką to die-hard fankę ma w tym kraju turów, po z górą 30 latach od stworzenia serii "Kroniki Cheysuli". A także, kto wie... może zechce spróbować dzieła swego umysłu i moich rąk i zasmakuje?

A skoro tak, należałoby się już zabrać do pracy z odtwarzaniem cheysulskiego, miodowego napitku, nie? Szczególnie, że tak właściwie to jest to niezwykle szybkie, jeżeli idzie się na skróty.

Miodowy napitek Cheysuli stworzyłam, zgodnie z informacjami od Jennifer, z domowego miodu pitnego, którego pierwszą, chwalebnego smaku partię nastawił mój własny mąż na początku tego roku. Miód odstał i przefermentował swoje, przeniósł się kilkakrotnie do różnych butli i praktycznie w tym momencie jeszcze miesiąc i będzie lądował w butelkach na leżakowanie. Im bowiem miód dłużej leży, tym lepszego nabiera smaku i mocy. Jak jednak widzicie - czeka się co najmniej pół roku  na bazę dla napoju. Jest to więc dłuższa ale i najlepsza możliwa smakowo wersja Honeybrew, jaką uzyskamy, jeżeli do poniższego przepisu użyjemy wyrobu domowego.
Niecierpliwi mogą pomodlić się do bogów o znajomych, którzy również sycą własne miody w domowym zaciszu i są skłonni poratować ich szklaneczką. Lub w ostateczności, zakupić sobie butelkę dobrego czwórniaka, trójniaka, lub dwójniaka i (o ile zapach siarczynów i spirytusu nie zepsuje im odbioru) już po kwadransie od powrotu z monopolowego, cieszyć się napitkiem. Ponieważ jedyne, co zrobimy tak naprawdę, to dosmaczymy nasz miód pitny prawdziwym miodem i przyprawami w ilościach, jakie po wielu próbach i degustacjach kolejnych wersji napoju (po których to testach solidnie kręciło się paru osobom w głowie:D) dobrałam tak, by wszystko w napitku idealnie było czuć: od kopa alkoholowego, po rozwijające się w cieple zapachy i aromaty przypraw korzennych, parujące z kubka, po cień aromatu anyżu na końcu języka, gdy napitek już przełkniemy.
Ważne jest również to, by za każdym razem tworzyć sobie świeżą porcję cheysulskiego napitku. Świeży wiadomo, najlepszy. Natomiast na chwilę obecną nie jestem w stanie przewidzieć, co się stanie, jeżeli miód zaprawiony cheysulsko, zapakujemy do butelki i pozwolimy mu stać. Czy nie skwaśnieje? Czy nie skorzysta z dodanej porcji cukrów, drożdże się nagle nie ruszą do życia i nie przefermentuje w ocet (bo i tak się stać może)? To jest kwestia testów... na które niestety nie bardzo możemy sobie z mężem pozwolić, bo po miód, jeszcze nie gotowy, już ustawia się kolejka chętnych, więc marnowanie go nie leży obecnie w naszej sferze zainteresowań:)

Biorę pod uwagę fakt, że jeżeli zechcecie wypróbować przepis już teraz, to na pewno nie zaczniecie od procesu sycenia miodu, by za rok doczekać się efektów, tylko zwyczajnie sięgniecie po gotowy miód pitny z dowolnego źródła. Dlatego przepis obecny zawierał będzie informację, że użyć powinniśmy jako bazy do napoju domowej produkcji miodu pitnego. Wskazówek teraz na tę produkcję nie podam. Nie w tym przepisie. Raz, bo jak napisałam wyżej, nikt czekał nie będzie rok na to, by go popróbować, jeżeli chce napitek zrobić teraz, a dwa, ponieważ mój ślubny mniejszą uwagę zwraca na proporcje składników niż ja, więc gdy go dziś dręczyłam o dokładne ilości drożdży i innych składników, jakie dodawał do miodu na początku sycenia, prawie rok temu, odpowiedział z niezmąconym spokojem (nie zwracając uwagi na moje sfrustrowane sapania): "nie pamiętam, ale jak będę kupował składniki na nową partię miodu, to się dowiem od winiarza i ci powiem".
Cóż więc zrobić: teraz nie wiem na tyle, by podać wam sprawdzony przepis na doskonały domowy czwórniak, jaki zrobiliśmy, co musicie mi wybaczyć. Ale tak czy siak, Bantofelki doczekają się przepisu na miód pitny, pewnie jeszcze w tym roku, to wam mogę obiecać.

A teraz, bez dalszych opóźnień, przystąpmy do stworzenia cheysulskiego napitku miodowego, by rozgrzać się w ten chłodny, wietrzny i śnieżny (przynajmniej w Polsce), listopadowy czas. A potem zalecam z kubkiem w dłoni zwinąć się w kłębek w ulubionym fotelu, okryć ciepłym kocykiem i sięgnąć po pierwszy tom "Kronik Cheysuli" Jennifer Roberson - "Zmiennokształtnych", by w pełni docenić niezrównane walory pierwszego i kolejnych tomów sagi i jakże tematycznego napoju, pasujące do siebie jak Lir i jego Wojownik, w idealnym sul'harai.

Cheysuli i'halla, shansu (Niech ogarnie was spokój Cheysuli)...


Składniki (na 1 kubek Cheysulskiego napitku miodowego):

240ml domowego miodu pitnego np. czwórniaka
2 goździki
1 łyżka naturalnego miodu gryczanego lub spadziowego (powinien być z gatunku ciemnych)
1 kora cynamonowa
szczypta(na koniec łyżeczki) sproszkowanego imbiru
1/3 łyżeczki gałki muszkatołowej
1 gwiazdka anyżu
1/3 łyżeczki zmielonego cynamonu

Wykonanie:

Miód przelać do garnuszka z grubym dnem, połączyć z łyżką miodu i resztą składników, poza sproszkowanym cynamonem.

Podgrzewać miksturę na niewielkim ogniu aż się zagotuje.

Wyłączyć ogień, dosypać sproszkowany cynamon, starannie wymieszać i raz jeszcze podgrzać, nie zagotowując tym razem.

Gdy napitek zacznie ponownie mocniej parować, ściągnąć z ognia i zostawić na moment w garnuszku, by aromaty sie przegryzły a temperatura napoju nieco spadła.

Przelać ostrożnie mocno ciepły cheysulski napitek miodowy do kubka o grubych ściankach, starając się zostawić przyprawy na dnie garnuszka (można i przez sitko) i spożywać z ogromnym zadowoleniem.

Smacznego!

-------------------------------------------


The following post is a really unique one on this blog. There has never been one like this before on Bantofelki, but, who knows, if you like it and request more in the new fashion I am presenting now, maybe it is a beginning of something new and good and stays that way permanently. Though it will be really time consuming, I must say.
The difference between this and all the previous posts is relaying mainly on two things.
One: it will be bilingual from the top to the bottom, in Polish as well as in English, as you might have already noticed, reading the red note on the top of the text. In my humble opinion, having all the translating experience throughout the years of studying English, I am capable of doing this without many problems. Although the longer the original colie is ("colie" - short from "column", which I obviously cannot write yet. But "colies" - a small columns - indeed I do:) "Felka" is the polish translation for "colie"; shortage from "Felieton"), the more possibilities I may have to make stupid grammar mistakes and polonisms, which, of course, should not appeare in any released text if the author wants to be treated seriously. That is why I will try to make it not as long as I usually do, but still conclude all the information I feel are necesarry, in it.
The second reason, which makes this colie so special, is closely connected with the first one, although at first it may not seem this way. As you can see in the title of the post - the beverage which is the main hero of this colie appeared for the very first time and thus was created for "The Chronicles of the Cheysuli" - a fantasy book series of an American author Jennifer Roberson. And this book series is practically one of the two most important "Rosetta stones" in my career as a fantasy fangirl - a basics which made fantasy my main bookwormy love interest. And The Cheysuli series is definitely the one which conquered me for the topic of humans shapechanging into animal form and having with them telepathic contact to the point it became my most favourite thing in all the fantasy verses, long before I became familiar with "Werewolf: The Apocalypse" role-playing game. Are you getting my point? There are the ones that love to read everything they put their hands on  about mages or barbarians or vampires; For me - it is the shapechangers and everything connected with them.
"The Chronicles of the Cheysuli" series was the first one that owned me to the very core of myself. This never happened before, even with "The Witchworld" series by The Grand Mistress Andre Norton, which I also love dearly and read a year earlier. This amazing tale about the magical race of the Cheysuli - shapechanging warriors, and lir - the animals connected with them on a level of spirit and mind, their allies and lethal, magical enemy, the fight to fullfill the ancient Prophecy of the Firstborn, betrayal, righteousness, politics, war and love (in a reasonable amount in comparison to the rest of the story threads) is my beloved book series from the memorable year 1996, when I read for the first time "The Shapechangers" - the first book of this 8-part-saga. In a matter of a few, short, delightful hours spent on reading it I imediatelly put it on the very TOP THREE of my favourite book series and, while the years have passed by, not even once thought about changing their position. The Cheysuli saga was always on the first place, never gone down to a second or the third position, which belonged interchangeably throughout these 20 years to the witch stories of the Grand Mistress, tales about the dragons of Pern created by The Dragon Queen Anne McCaffrey, and angelic saga "Samaria" by Sharon Shinn. "The Chronicles of the Cheysuli" are... mine. And I am theirs. And there is no changing of them or me, like ever.

Therefore I put a lot of work and heart into the recipe which was based on a beverage from my beloved series. Following this, how could I even think about recreating the traditional Cheysuli beverage without consulting with the author, Ms. Roberson? That is right... till this moment, only the Polish authors: Jakub Ćwiek and Aneta Jadowska had the "pleasure":P to meet with my hurricane of questions concerning the foods and drinks from their books. So, to make it all right and just how it should be, I fought my shyness and allowed myself to contact with the one author who's stories made me... well, me, as fangirly as I am now (there is no other way to describe it) and ask humbly if she would be so kind and answer some Cheysuli based questions to the biggest Cheysuli fan in Poland she has. Can you imagine my wonder when she actually said yes, and approached to the idea of me recreating the Cheysuli beverage in a real life with kind and warm interest? And thanks to Jennifer I got a lot of incredibly important information which, at the same time made me fiery mad for Polish translators! Again! For it is unbearable to read some parts of the Cheysuli saga they translated not paying any attention to what kind of book they translate and even what time period is the whole saga embed if you compared it to the real life history. So, thanks to Amber publishing house it hired them (not to mention about releasing only four of the total eight books of the whole series... how typical for Amber!), we could read in a Polish edition about "Cheysuli leggings" which were translated as "socks", we were misslead that the traditional Cheysuli adornment - "Lir arm-bands" - golden bracelets honouring the lir, worn directly under the biceps by the Cheysulis, are the "Cheysuli pauldrons" - what is a completelly different thing worn in a different part of a body! And who, finally translated the most characteristic Cheysuli beverage called originaly "Cheysuli Honeybrew" as Cheysuli honey beer", making all of us in Poland reading this, including me, to think about this beverage as a typical hop beer with foam, tasting like honey!
Well, ok, in case of  a "honeybrew" I am able not to loose my temper as much as with the other translation mutants they created, for the "brew" is actually an old, slang name for a beer, but not only for a beer. As I researched the topic recently, I found out that the name was used to describe most of home-made alcoholic drinks in the past, not only for a beer, but also for a mead, wine, tincture and so on. Also the translator probably wasn't too interested in explaining this ambiguity with an author, didn't know what kind of drink it was, and what was on Jennifer's mind when she was writing about the honeybrew, so he took the easiest way, translated it as a beer, and closed the case. How typical...

Anyway, as I wrote previously (before I caught fire and started throwing thunders in a direction of those sloppy translators), I shared a pleasant e-mail conversation with Jennifer Roberson, who explained to me what the "Cheysuli Honeybrew" is exactly and what it is not.
It is, as the author explained, the beverage which base is a home-made mead. However it should be sweeter, more powerful, darker and more spicy then the mead we can buy in a shop, or make it at home by ourselves. As a home-made, or a tent-made:) product it also shouldn't have even a hint of added spirit or sulfurs as a preservatives, for all the alcoholic power and the taste of this beverage comes from fermented honey. Also, according to Jennifer and what we can actually read in a books, the Honeybrew should be served in a small cups, wooden preferably, smaller then typical 250ml (200ml is just enough I would say), or in a thick glass cup because of the high percentage of the alcohol. The reason for this is that honeybrew best tastes served warm or even hot, to warm up the guests in a proper way and when you heat up the alcohol it becomes even more powerful so it would be better to serve it in a small amounts at the time, not to drunk a guest with just a one cup. You can also serve it cold, and as far as I remember it was also drunk like that in a books from time to time, but in my opinion, serving it hot makes all the aroma from spices, honey and alcohol vapour straight into your very core and after just one sip, this amazing beverage bites you as wildly as the Cheysuli drink should be capable of.
So there you have it... the reason. The main reason for it all to be translated. Jennifer knows that the Honeybrew was recreated, she was excited about the topic and expressed her interest in trying it out, and it came out so unbelivably great tasting, that my friends are asking every now and then for a cup, especially when they come to visit us from a cold weather, desiring the warm up. And, damn, this is really a good way to express once again my gratitude to Herself for creating this amazing saga, and this real-life Cheysuli Honeybrew makes a great tribute for Jennifer Roberson, thus I translate it all to English, to allow her to read it and understand. Maybe smile a little bit at the die-hard Cheysuli fan she has in Poland still loyal after decades from the moment "The Chronicles of the Cheysuli" was relesed. And who knows... maybe she will actually make for herself the recreated Cheysuli Honeybrew and declares it tasty and just as she imagined?

Then, there is nothing more I can add here, except encourage all of you reading this text, to make yourself a cup of Cheysuli Honeybrew. Especially because it is as easy and quick as one-two-three. And add bits and pieces of useful information about recreating it, so it came out great.

I made my Cheysuli Honeybrew following Jennifer's information, out of a batch of home-made mead, that my husband started making about a year ago. The mead was fermented a few times, it was poured to a different bottles a few times to clear it up and it needs probably another month to achieve the full potential of the taste, though it is possible to drink after the second change of a bottle, about a 7 months after starting the production. Then it should lie some more, bottled, in the dark shelves, like a wine. For the longer you let it rest, the tastier it becomes. So, as you can see - you have to wait at least 6 months for a base of a beverage to be ready. This is probably the longest way of making it right, but also ensuring the best taste results.
However, if you are unpatient, you do not have to wait so long for the mead. If you have a friend that is making his/her own mead - ask nicelly about a cup of this drink, and there you have the necesarry base. Or you can just buy the mead in a supermarket (just choose it carefully, for it should be the best possible quality to achieve the best results) and about 15 minutes after coming home with it, you can sip your own glass of Cheysuli Honeybrew. Because the only thing that you will be doing with it is seasoning it with a real honey, and spices that I carefully selected and measured the amount and after a lot of taste checkes (which resulted sometimes in a, well... a small hangover:P) decided that everything is tasting perfectly in it: you can smell the rising aroma of honey and spices while the hot honeybrew is vapouring and feel the power of alcohol burning in your stomach and warming you at the same time after just one sip. It is also important to make a fresh batch every time for the sake of the best taste, but also because I am not sure now what will happend if you make more then just one cup, bottle the Honeybrew and let it rest. It may become even better, or become a vinegar. I guess it is the matter of time... and more mead to tests, which we do not have as much as we would like now, therefore this kind of tests will take place some time in a future, when there is enough bottles of mead in a cupboard:)
Now, as you supposedly will not start making the Chesyuli Honeybrew creating the home-made mead for the base, and you just grab a cup of this alcohol bough or offered from your friend, I will only hint you in a recipe about the mead base, necesarry to make this beverage. However I will not give you the recipe for creating it, not yet at least. It will appeare on the blog for sure, but as it is not critically necesarry now (and my husband just do not remembers a proper amounts of ingredients that he mixed like a year ago and never wrote it down), you will have to wait patiently for it till the moment my hubby starts making another batch of home-made mead. And this time I will write down the recipe for you as well as for us, for the future use.

So... there you go. Here is a recreated Cheysuli Honeybrew, which you can made from a good quality mead and a mix of spices and honey, and while there is now snowy, cold and winter weather here in Poland, grab a cup of this fantasy beverage, cover yourself with a warm blanket, and drink it while reading the "Shapechangers" by Jennifer Roberson to fully understand why I loosed my mind over it so completelly and to appreciate the story together with a warm beverage matching it so perfectly like a Warrior and his Lir in a union almost like a sul'harai...

Cheysuli i'halla, shansu (May the peace of Cheysuli lie upon you)...


Ingredients (for 1 cup of a Cheysuli Honeybrew): 

240ml of home-made mead (or the best quality store-bough one)
2 cloves
1 tblspn of a natural buckwheat or honeydew honey (it should have a dark brown colour)
1 pce of a cinnamon bark
a pinch (tip of a tspn) of powdered ginger
1/3 tspn of nutmeg
1 anise star
1/3 tspn of a ground cinnamon


The making of:

In a small, heavy pot mix together the mead with a honey and spices, all except ground cinnamon.

Start heating the mixture on a small fire until it starts boiling.

Remove the pot from a fire, add ground cinnamon, mix it all up, and heat it up once again, this time only till it starts simmering. Do not boil it again.

When it start vapouring heavily, giving up the greatest aroma, remove it from fire and leave it to cool a bit for all the tastes to mixed properly.

While still very warm, carefully pour the Honeybrew into the small cup, trying to leave all the spices in a bottom of a pot (you can use a small strainer for this step) and serve it to your guests or to yourself enjoying the amazing taste of this fantastic beverage.

Cheers!