niedziela, 7 czerwca 2015

Słowem wstępu...

No i stało się. Z odkrytej jakiś czas temu pasji do gotowania co dziwniejszych rzeczy, inspirowanej rozmaitymi źródłami, od książek, przez filmy, po rozmaite programy kulinarne, oraz z namowy rożnych ludzi, którzy zjadali moje twory i spoglądali z wielkimi z zaskoczenia oczami, że "to" może być nadspodziewanie dobre, i czemu jeszcze tego nie publikuję, założyłam bloga. "Ban-to-felki", które właśnie zaczynacie przeglądać.
Ale to nie tylko to. Zawsze bardzo lubiłam pisać. We wczesnej młodości wiersze białe i rymowane (nadal jeszcze gdzieś na necie można je znaleźć), potem dłuższe opowiadania. Cztery lata temu z kolei zaczęłam pisać książkę (powiedzmy, że science-fiction, chociaż tak naprawdę to pomieszanie różnych stylów), ale wiecie jak to jest. Buchająca, spalająca cię wena - pisze się dnie i noce. Wygasa - nie jesteś w stanie napisać ani literki, a to, co napiszesz z musu jest co najmniej denne. Dlatego wdzięcznie uległam bezweniu, a zaczątek mej książki zimuje gdzieś w otchłaniach pamięci komputerowej i czeka na lepsze czasy.
Doczeka się. Możecie być pewni, bo ostatnio coraz częściej o niej myślę. Bohaterowie się ponownie budzą w mej wyobraźni, domagając się ożywienia. Chyba im w końcu ulegnę.
Jednakże teraz mam dwie inne pasje, które, poza rodziną, zajmują mi czas wolny. Gotowanie i tworzenie z przyjacielem nowej gry TGF. I obie, śmiem powiedzieć, rozwijają się wspaniale. Co ciekawsze wszystko to, czym się interesuję, łączy się ze sobą. Fantasy we wszelkiej postaci, które kocham, role-play (który uskuteczniam), pisanie, bez którego nie potrafiłabym żyć i książki... te książki, które leżą u podstaw wielu mych innych zainteresowań i inspiracji... a skoro wszystko się tak pięknie łączy, grzechem byłoby pisać o jednym, a zapominać o drugim.
Oto więc macie: Bansheekowy blog o gotowaniu... i nie tylko.
Zapraszam do czytania i komentowania. W końcu po to to robię: by te wszystkie teksty nie lądowały "w szufladzie", a cieszyły czyjeś oczy:)
Gosia D. vel Banshee

PS: zapomniałabym o najważniejszym, co zawsze obiecywałam sobie napisać, w przypadku takiego bloga. Wszystko to co piszę i jak piszę, istnieje dzięki kilku mentorom, ludziom wybitnym, którzy w pewnych momentach mego życia nieświadomie wywarli na mnie i mój styl ogromny wpływ. Nie są świadomi mego istnienia (w jednym przypadku nigdy się to nie stanie, rzecz jasna) i pewnie nigdy nie będą, ale to nie uwalnia mnie od ogromnej wdzięczności, jaką żywię za to, że mogłam ich czytać:
Kornel Makuszyński - autor mych ukochanych książek z dzieciństwa, bez którego nigdy nie poznałabym jak się pisze zabawnie, ale i mądrze;
Jerzy Iwaszkiewicz - genialny dziennikarz i felietonista, którego artykuły czytam od lat. Niedościgły wzór pisania, któremu nieśmiało staram się dorównać ze swoim stylem. Polecam zbiór felietonów pana Iwaszkiewicza  - książkę "Kot w pralce" . Tylko on potrafi pisać o sprawach poważnych tak lekkim stylem, że nawet pogrzeb wydaje się chwilą bardziej pełną zadumy nacechowanej nadzieją, niż smutku;
Nigella Lawson - Domowej Bogini polecać nie trzeba nikomu, kto lubi gotować.

Należałoby dodać, że jestem autorką nie tylko wszystkich tekstów nie cytowanych w tym blogu, ale i zdjęć. Te pewnie nie zawsze zachwycą (lepiej piszę niż robię zdjęcia), ale są potrzebne, by pokazać, jak dana potrawa powinna wyglądać finalnie.
No i wszystkie dania bez wyjątku, które tu lądują, zostały zrobione przeze mnie osobiście i wypróbowane. Słowo pisane zobowiązuje, a dobry kucharz zawsze wie, jak smakuje to, czym się dzieli.
No, a teraz, skoro kończę już wstępniaka, a blog zaczyna przypominać swoją ostateczną wersję graficznie, czas zabrać się za właściwe pisanie.

Czytajcie, komentujcie, krytykujcie (czemu nie, to też się przydaje).
Zaczynamy!