czwartek, 22 września 2016

Ciasto marchewkowe z Hogwartu (Harry Potter i kamień filozoficzny - film) // Hogwart's Carrot cake (Harry Potter and the Philosopher's stone - movie)

- Mama! Mama, patrz! Marchewka? Ciasto z Marchewką! Harry je ciasto z marchewkami! Zrobisz? Błaaagam...

I w ten sposób, moi państwo, rodzi się spora część chęci na wykonywanie dań, które odwlekamy w czasie. Bo niby chcemy, ale zawsze coś innego wyskakuje, coś ciekawszego jest do zrobienia, nie ma czasu albo składników, a, bo to, a, bo tamto. Starczy jednak by dziecię, które pierwszy raz z otwartą buzią ogląda najmniej straszną część Harry Pottera, zakwiliło na widok niezwykłego wypieku, który widać w filmie jedynie przelotnie (Domiś ma niesamowite oko, muszę przyznać), mobilizujemy się w tempie ekspresowym.

Ten cytat powyżej to właśnie słowa mojej progenitury, która wprawdzie już jest przyzwyczajona do tego, że z maminej kuchni nie wyjeżdżają wyłącznie szarlotki i polskie serniki, częściej jakieś nieopisane, nietypowe szaleństwa, w które się z zaskoczonym mlaskaniem wgryza. Nigdy jednak Młody nie widział ciasta - ciasto z samej swej natury powinno być czymś słodkim - które ma jak byk marchewkę na wierzchu. Z marcepanu, że tak wam cicho zdradzę, ale marchewka to marchewka, sześciolatkowi wsio radno, czy to prawdziwa czy sztuczna, grunt, że sensacja, bo marchewka! Warzywo! Na placku! Tego to jeszcze nie było i tak się tym zafascynował, że uciekła mu połowa filmu, nim przestał gadać o ciastku z marchewką dla Królika Bugsa i upewniać się pięćdziesiąt razy, że mu takie zrobię.
Prośby syna, dzielnie i z zafascynowaniem znoszącego indoktrynację fantasy i sf od najmłodszych lat (najpierw Star Wars, które uwielbił i tylko czeka aż będzie miał więcej lat, by móc obejrzeć Trylogię Jedynie Słuszną, Pierwszą Tego Imienia, potem Opowieści z Narni - wałkujemy obecnie "Podróż Wędrowca do Świtu" codziennie przed spaniem z mojego własnego, pierwszego polskiego wydania książeczki, teraz Harry Potter i wkrótce Hobbit... jestem złą, złą geek-matką, że mu nie podsunęłam wpierw "Tomka Wilmowskiego" i "Pana Samochodzika", a porządne klasyki fantasy i sf... albo raczej najlepszą możliwą. Pozwijcie mnie, jak was to razi:P) stanowią jednak tylko 40% całych chęci, które nagle narosły we mnie w kierunku ciasta marchewkowego. Za następne 40% odpowiada moja kumpelka Kagi, prowadząca zaprzyjaźnionego bloga z recenzjami książek Kag in the Books, która zapłakała ostatnio, zrozpaczona o przepis na ciasto marchewkowe, które nie wyjdzie jej z zakalcem, ani suche, ani nie będzie zawierać ananasów i orzechów. Jak bowiem zrozumiałam, robiła do tej pory ciasto marchewkowe z przepisu z bardzo popularnego bloga kulinarnego i... no, dupa, mości państwo, to nie było to. A skoro ja prowadzę swą skromną działalność geeko-blogową i prośba do mnie dotarła... wiecie, ja dla fajnych, bliskich mi osób potrafię zrobić o wiele więcej niż przetestować i wycyzelować przepis na coś fajnego, więc to była czysta przyjemność.
Mamy więc 80%. A co z resztą? Ano 10% to atak samolubnej ambicji i chęć pokonania własnej niechęci. Tak, tak, pierwsze moje zetknięcie z ciastem marchewkowym, było złe. Gdy zaserwowano mi je lata temu, nie smak marchewek się wybijał, nie jego konsystencja. Tych już absolutnie nie pamiętam. Pamiętam za to smak i zapach zjełczałej śmietany w polewie na cieście, który to był tak obrzydliwy, że skutecznie mnie od tego ciasta odgonił. Na dodatek sprawcą tego koszmaru była cukiernia, która chciała się wybić w Rzeszowie z przepisami z zagranicy. Knajpy, jak łatwo się domyślić, już nie ma od dawna, ale niechęć zaszczepiono głęboko w mej duszy i dopiero żywe chęci bliskich mi osób dały radę mnie zachęcić. No i ta ambicja, że knajpa spartoliła, ale JA dam radę - wspaniały emetyk na humory wszelakie.
A ostatnie 10%? Harry Potter! Nic jeszcze nie robiłam jadalnego z tego uniwersum, chociaż twardo zachowałam resztki domowego sosu butterscotch na Butterscotch Beer - sławne Piwo Kremowe (będzie, będzie, zapewniam, niech tylko dobiorę najwłaściwszy przepis), niemniej czy to nie jest znak od losu, gdy mniej więcej w tym samym czasie, gdy przychodzi prośba od Kag, mój młody ogląda film i wyczaja to ciasto z marchewką na czubku, czym informuje mnie podekscytowaną gadaniną? Nic, tylko machnąć ręką na dreszcze obrzydzenia w stosunku do śmierdzącego kremu ze śmietany, które uparcie towarzyszył każdej mej myśli o cieście marchewkowym, ucieszyć się, że akurat ciasto wpasowało się świetnie w fenomen popkulturowy jakim jest świat stworzony przez J.K. Rowling, a po to ten blog przecież jest - by takich fantastycznych, smacznych bohaterów drugiego planu i tła wyłapać i wysunąć na pierwszy plan - i spoglądając z zachwytem na jesień za oknami, stwierdzić, że czas na przełamywanie lodów i poważne podejście do tematu "ciasto marchewkowe" nie mógłby być lepszy.

Skoro więc już się napaliłam jak szczerbaty na suchary, przyszedł czas by zaciągnąć cugle ekscytacji i zająć się na poważnie tematem - zaczęłam research nad ciastem marchewkowym. Najpierw w temacie, z czym tak właściwie mamy do czynienia i co to jest.
Ano, ciasto marchewkowe pochodzi najprawdopodobniej ze Szwajcarii, chociaż koledzy amerykanie mają inne zdanie na ten temat. Jednakże w sporej ilości źródeł widnieje jego niemieckojęzyczna nazwa - "Rüeblitorte", więc i tym razem obejść muszą się smakiem. Jeśli chodzi o konsystencję, blisko mu troszeczkę do piernika. Troszeczkę do wilgotnych babek. Ledwo, ledwo do biszkoptu. Ogólnie carrot cake to trochę ma wspólnego z keksami, ale też nie do końca. Marchewki zmieniają konsystencję ciasta w taki sposób, że właściwie ciężko określić, czym ciasto marchewkowe jest. Z całą pewnością jednak nie jest ciastem typu pie. Żadnego nadzienia i osobno przygotowywanych spodów i wierzchów. Rośnie, ma jednolitą masę od spodu do samej góry i właściwie to nie jest za bardzo słodkie. Marchewki jako warzywo, nie zapewnią niezwykłych sensacji, bo same w sobie są... no, pospolite. Ale spróbujcie je połączyć z przyprawami korzennymi i obrobić termicznie... ulalaaaaa... mamy tu do czynienia z fenomenem, miśki, ponieważ ciasto marchewkowe to coś absolutnie jedynego w swoim rodzaju. O ile tylko przełamiemy swe opory przed zrobieniem ciasta z jarzyny.
Jako tak niezwykły wypiek, szybko znalazło swych amatorów na całym świcie i ze Szwajcarii w Europie dotarło, a jakże, do Stanów. Stamtąd, niestety, przywlekł się zwyczaj ozdabiania go polewą z serka kremowego lub śmietany, który tak skaszanił sprawę przy moim pierwszym kontakcie z carrot cake. A zupełnie nie tak powinno być. Oryginalnie, europejska wersja prawdziwego carrot cake, jaką postanowiłam zrobić, posiadała śnieżnobiały lukier z cukru pudru i soku cytrynowego, albo jeszcze lepiej: z cukru i gorzkiej odmiany wiśniówki. Przyznam się, ta wiśniówka mnie kusiła, ale, kurczę, barek mam pusty, no i takiej właściwej bym nie dopadła u siebie w monopolowym. Wszystko tam chyba słodkie, a szwabskiej "Kirsch" to na internetach tylko szukać. A zatem, ponieważ za nic w świecie nie przełamałabym się, by walić polewą z sera lub śmietany na ciasto marchewkowe, pozostało mi zrobić lukier z aromatem cytrynowym. Tak, zupełnie niepewna, jak to zagra.
Ulalalaaaaaa...
Strzał w dziesiątkę, alleluja i masło orzechowe, jak powiada mój przyjaciel. A jeszcze ta marchewka z marcepanu (brońcie bogowie masa cukrowa... ja wiem, że to wygodniej, ale Kag, jeden ze zleceniodawców carrot cake'a, nie lubi jej, a to w końcu jej zamierzam czynić dobrze...(sic!)), która wygląda wprost ślicznie na białym tle... wiecie... dobrze jest jednak czasem przestać się bać.
Kiedyś zjem pająka w panierce i zakrzyknę po tym posiłku, z pięścią, triumfalnie wzniesioną w górę: "Nie będzie pająk snuł nam w twarz!"
Po czym się wyrzygam...

Nie, nie! Nie sugeruję, że zwrócicie ciasto od razu po spróbowaniu. To była wolna dygresja w moim stylu na temat: pożryj to, czego się boisz lub co cię obrzydza, by zaprzestało. Nie cierpię pająków! A skoro przemogłam niechęć i odwlekanie w nieskończoność zrobienia tego ciasta, kto wie, czy nie uznam pajęczych kończyn za smaczne...

Tfu!

A zatem doszliśmy do tego, że ciasto marchewkowe będzie oryginałem. Klasykiem w swym wydaniu, czyli żadnych serów i śmietan na górze i żadnego przekładania tymże paskudztwem w postaci kremu w środku. Dodatki typu ananas, który z jakiejś przyczyny pasuje do marchewki, ale jest dodatkiem stricte amerykańskim, oraz orzechy - zapewne z tego samego źródła - również nie dostąpiły zaszczytu stania się częścią mego ciasta marchewkowego wersji oryginalno-europejskiej. Oryginał wprawdzie powinien być pieczony w blasze okrągłej, ale jedynie tu odeszłam od tematu, tym razem składając ukłon w stronę ciasta marchewkowego, które w filmie było jak nic w kwadratowych kawałkach. Więc blacha - standardowy prostokąt i tyle. Lepiej go kroić i o wiele korzystniej przedstawiają się kawałki ozdobione marchewką na górze, umieszczoną zgrabnie pośrodku pola idealnie gładkiego, klasycznego lukru.
Zresztą filmowcy w "Harrym Potterze i Kamieniu Filozoficznym" również poszli w tę stronę i zaserwowali w filmie klasyk. Niestety w książce niezwykle ubogo wygląda opis uczty na Halloween, ciasto marchewkowe się tam nie pojawia, ale w filmie - owszem, chociaż, jak wspomniałam wyżej, trzeba mieć oko, by je wyczaić. Spójrzcie na ten filmik i dokładnie 13 sekundę z 4 minut i 26 sekund:

Ciasto marchewkowe z Hogwartu

Jest! Nieco rozmazane, ale bez wątpienia wyraźnie w kadrze godnie siedzi cała taca kwadratowych kawałków ciasta, wyrośniętych, nie muśniętych w środku kremami, z bielą lukru na górze i marchewką-gigantem na łbie:) Wygląda kozacko i nietypowo - nic dziwnego, że Młody się zainteresował. A co najważniejsze - wygląda dokładnie tak, jak chciałam je robić (minus wielkość marchewek, które ja zrobiłam mniejsze i zgrabniejsze). Nie ma się więc co dziwić, że wobec tak przytłaczających mrugnięć oka losu w moją stronę, musiałam się za to wziąć i to z ogromnymi chęciami. Nic bowiem, w jesiennej dobie nie woła tak bardzo o upieczenie, jak właśnie ciasto marchewkowe, jak stwierdzam po fakcie, ale już wyedukowana pierwszą i na pewno nie ostatnią w tym roku blachą tego placka. Nieco później, bliżej Halloween, na stołach będzie królować Pumpkin Pie - tarta dyniowa (której wersję Bantofelkową mój ślubny uwielbia i gada o niej od miesiąca; wkrótce zapewne ulegnę jego prośbom i dokonam tego wypieku ponownie:)) i wszelakie muffinki z użyciem obu tych warzyw. Jednak umówmy się: 1 dzień jesieni już jutro - 23 września. Akurat będziecie mieć czas, by na cześć tej daty zrobić ciasto marchewkowe i uczcić koniec pory upałów i kataru siennego, a powitać bogatą w piękne barwy porę roku, ukochaną przez grzybiarzy, alergików (odroczenie kichających tortur do przyszłej wiosny!) i miłośników długich spacerów i zbierania kasztanów i liści. Tak jest, kocham jesień i zamierzam się nią cieszyć tak bardzo, jak to tylko jest możliwe.
Tyle sposobów by ją uczcić, ale w końcu jedzenie ciasta marchewkowego to chyba najlepszy z nich.

Oto więc ono: klasyczne ciasto marchewkowe, cudownie smaczne w swej prostocie, bez kombinowania i niepotrzebnym dodatków, wilgotne i absolutnie zakalco-odporne, o ile, rzecz jasna, będziecie się trzymać przepisu. Magiczne, jak przystało na coś, co podaje się na uczcie w szkole czarodziejów. Przepis zaś wzięłam stąd, ale zmodyfikowałam co nieco. Teraz jest troszkę bardziej aromatyczne, bez mogącego je popsuć nabiału na górze i bardziej jesienne. Ładne? Zachęceni? No, to marchewki w dłoń i lecimy:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki:

Ciasto:
2 szklanki mąki (300g)
1 i 1/2 szklanki cukru (290g)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka soli
2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki imbiru
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki kardamonu
3 szklanki startych na średnich oczkach tarki marchewek (ok. 6 sztuk średnich, całych marchewek)
1 szklanka oleju rzepakowego lub słonecznikowego
4 jajka

Lukier:
10 łyżek+ cukru pudru
1-2 łyżeczki soku wyciśniętego z cytryny
gorąca woda

Marcepanowe marchewki:
100g domowego marcepanu (albo kupnej masy marcepanowej)
Cukier puder do podsypywania podczas ugniatania marcepanu
Barwniki spożywcze: żółty, czerwony, zielony


Wykonanie:

Standardową blachę na ciasto wykładamy papierem do pieczenia.

Nastawiamy piekarnik na 162 stopnie Celsiusza.

W misce mieszamy ze sobą wszystkie suche składniki.

Do suchych składników dodajemy wszystkie mokre wraz z marchewkami (świeżo startymi; nie wolno dopuścić, by pod wiórkami zebrała się woda, gdyż za dużo wilgoci w cieście może nam spowodować później zakalec).

Ręcznym mikserem ubijamy wszystko razem aż składniki się połączą.

Masę przelewamy na blaszkę i wsadzamy do rozgrzanego piekarnika.

Pieczemy ciasto ok. 50-60 minut, jednak jeżeli chcemy by było nie wysuszone, po 50 minutach testujemy patyczkiem gotowość. Jeżeli wychodzi ze środka suchy, wyciągamy ciasto z piekarnika.

Pozwalamy ciastu marchewkowemu ostygnąć całkowicie, w tym czasie szykując marchewki marcepanowe i lukier.

Kawałek marcepanu dzielimy na dwie części, z czego jedna powinna być nieco większa od drugiej.

Na płaskiej powierzchni, lub w rękach, ugniatamy obie części masy, aż będą plastyczne, podsypując cukrem pudrem, jeśli marcepan zacznie się lepić do palców lub stolnicy.

Do mniejszej kulki marcepanu dodajemy zielony barwnik w takiej ilości, jak intensywną pragniemy mieć barwę "naci marchewkowej"i zagniatamy tak, by ten kawałek marcepanu zabarwił się w całości na zielono.

Do większej dodajemy czerwony i żółty barwnik, by w ten sam sposób zabarwić kawałek marcepanu na pomarańczowo.

Od pomarańczowej kulki odrywamy kawałeczki marcepanu i robimy marchewki, w których na szerszym końcu nożem robimy dziurę na "nać". Z kawałków zielonej rolujemy nitki, które potem przycinamy tak, by otrzymać po 3 krótkie, równe kawałki. Zielone kawałeczki o równej długości sklejamy na jednym końcu i tym końcem pakujemy "natkę" w "marchewki", zalepiając potem ostrożnie wolną przestrzeń, by cała marchewka trzymała się razem. Końcem noża robimy na gotowych marchewkach krótkie nacięcia, imitujące te na powierzchni prawdziwych marchewek.

Gotowe marchewki wkładamy do lodówki. Nie stwardnieją co prawda, ale też nie zmiękną bardziej, podczas gdy będziemy zajmować się lukrem.

Do miski wsypujemy cukier puder, dolewamy sok z cytryny i tyle gorącej wody, by otrzymać biały lukier o gęstej konsystencji, jaka nam nie spłynie z ciasta.

Obficie pokrywamy nim całą powierzchnię zimnego ciasta marchewkowego, a na wierzchu rozkładamy marcepanowe marchewki, jak mam ochotę. Możemy je rozłożyć równo, po jednej na kawałek, planując zawczasu, jak ciasto zostanie pocięte, możemy rozrzucić swobodnie po powierzchni. Polukrowane i ozdobione marchewkami ciasto wkładamy do lodówki, by lukier porządnie stężał.

Serwujemy z gorącą herbatą, ciesząc się jesienną aurą za oknem.

Smacznego!:)

---------------------------------

Ingredients:

Cake:
2 cups of flour (300g)
1 and 1/2 cups of sugar (290g)
1 tspn of baking powder
1 tspn of baking soda
1 tspn of salt
2 tspns of ground cinnamon
1/2 tspn of ginger
1 tspn of nutmeg
1/2 tspn of cardamom
3 cups of grated on medium thick side carrots (about 6 whole medium carrots)
1 cup of vegetable oil
4 eggs

Icing:
10 tblspns (or more) of caster sugar
1-2 tspns of fresh lemon juice
hot water

Marzipan carrots:
100g of homemade marzipan (or a piece of marzipan bar, bought in a shop)
Handfull of caster sugar necesarry for kneading
Food colouring: yellow, red and green


The making of:

Put a sheet of baking paper into a 9x13 baking dish.

Heat the oven to 325 degrees Fahrenheit (162 degrees Celcius).

Stir dry ingredients together in a bowl.

Add all the wet ingredients, including grated carrots (they have to be freshly grated, without the juices that might gather on the bottom if grated carrots were left standing for too long; too much juices in the cake might result in sad layer during cake baking).

Mix it alltogether using a hand mixer.

Pour the mixture into a baking dish and put it into the preheated oven.

Bake the cake for about 50-60 minutes, however if you want it moist, use a toothpick to check if it is ready after 50 minutes of baking. If the toothpick comes out clean - remove carrot cake from the oven.

Let the cake to cool completely in a room temperature, and in the meantime prepare marzipan carrots and icing.

Divide a piece of marzipan in two; one part should be bigger then the other.

Knead both parts in hands or on a flat surface until they are plastic. If marzipan is too sticky, dust the surface or your hands with caster sugar.

To a smaller ball of marzipan add a green food colouring, as much as you want the "leaf stalks" green, and knead it again, so the whole piece had the same colour.

Add red and yellow food colouring to the bigger piece of marzipan the same way as with the green one, so to have an orange piece of marzipan.

Now, rip small pieces of an orange piece od marzipan, and fashion them into small carrots, making a small hole on the wider end for "leafs" with a knife tip, as an ending touch. Create a long, thin threads of a green marzipan, and then cut them to achieve a small pieces of the same lenght. Stick together 3 short pieces on the one side, creating a small "leaf stalk", put it into a hole in a "carrot", and then carefully stick it together, so the marzipan carrot held together nicely. Finally, using a tip of a knife, make on the carrots some marks, similar to the one, the real carrots have.

Put all the marzipan carrots you created this way into the fridge, while you prepare the icing. They will not become harder, but won't melt either.

Put caster sugar into a bowl, add the lemon juice and as much hot water as you need to reach the approproate consistence of icing. Thick, and not to flowy, but still possible to smear on the cake surafce.

Smear the icing generously on the whole carrot cake surface, then put the marzipan carrots in the way you like the most. In the straight lines and equal distanced one from another, so after cutting the cake into the pieces, each have a small carrot on the center; or you can just throw them artisticaly on the cake. It will look nicely too. When the cake is ready, put it into the fridge, to allow the icing to harden.

Serve the carrot cake with a cup of hot tea, enjoying an autumn weather outside.

Cheers!

wtorek, 20 września 2016

Pigułki z Suszonej Żaby (Świat Dysku)/ Dried Frog Pills (Terry Pratchett's Discworld)

W 1983 roku pewien Anglik o ciętym poczuciu humoru, w jakie wyposażył swoje pióro i jedynym w swoim rodzaju zmyśle obserwacji świata i rozmaitych spraw toczących się wokół niego, oraz cudownej zdolności przekuwana tej, niekiedy nudnej i pospolitej rzeczywistości w iskrzącą dowcipem i pomysłami fikcję, stworzył pewną książkę. Książka ta traktowała o bohaterach fantastycznego świata, niesionego przez wszechświat na skorupie Wielkiego A'Tuina, który był żółwiem. Żółwicą, jak utrzymywali niektórzy, ale nikt płci sprawdzić nie dał rady. Osobiście sądzę, że była to baba, bo tylko baba, nawet żółwia, miałaby powód by latać bez celu przez kosmos ze światem na grzbiecie. I słoniami, które ten świat podtrzymują. Z czystej przekory, że może to zrobić i żaden zasmarkany samiec dowolnej rasy nie będzie jej udowadniał, że jej na to nie stać.
Książka nosiła tytuł "Kolor Magii", a Anglik zwał się Terry Pratchett i z miejsca zyskał uwielbienie i miłość fanów, których ilość rosła z każdą kolejną książką z cyklu "Świat Dysku", jakie Kreator raczył nam dawać w prezencie. Zaś świat, dysk na żółwiu i słoniach bawił i zachwycał czytelników przez ponad dwadzieścia lat. Pratchett stał się Sir Pratchettem, co tylko podkreśliło jak ważną pełni rolę w świecie tych, którym za chleb powszedni literacki nie wystarczają Greye, codzienne gazety i Harlequiny, ale i ta jedyna w swoim rodzaju fantazja, która magicznym sposobem zabiera od ciebie całe zło nawet na ten krótki czas lektury.

12 marca 2015 roku ten wielki człowiek, niezwykły pisarz odszedł, ze Śmiercią pod rękę, pogrążając fanów fantasy w żałobie. Pamiętam, że w ten dzień płakał cały fejsbook, płakał cały fandom, a każdy z moich znajomych wiedział co się stało. Ja sama miałam łzy w oczach i do tej pory mi się kręcą, gdy wspomnę, że Pratchetta już nie ma. Że "Pasterska Korona" - ostatnie jego dzieło, ostatnie spojrzenie na "Świat Dysku", jest pożegnaniem. I nigdy już, choćby stawano na rzęsach i pisano najlepsze rzeczy, nikt nie powtórzy tego, co ten białobrody osobnik z długim piórem na zabawnym kapeluszu, osiągnął. Nikt nie zdobędzie aż takiej miłości zupełnie mu obcych ludzi z całego świata i nie spowoduje takiej żałoby jak on. Z papieżami mi tu niech nikt nie wyjeżdża, bo to zupełnie inny temat, inna wariacja smutku i nie na aż tak globalną skalę. Zresztą mówimy tu teraz o Sir Terry'm, którego uważam za jednego ze ścisłej piątki mych ulubionych autorów literackich i chociaż tym razem jemu w hołdzie, spróbuję nie pętać się po zaułkach mej rozkrzewionej na wszystkie strony wyobraźni, dywagując na wszelkie możliwe tematy, chociażby pośrednio z nim związane.

Terry Pratchett odszedł, zostawiając po sobie historie, które nigdy tak naprawdę nie dadzą o sobie zapomnieć. Dzięki którym będzie żył wiecznie. Za każdym razem gdy otworzymy jedną z jego książek i parskniemy śmiechem czytając przypis u dołu strony, albo jakiś nieprawdopodobny wątek nieludzko żywej postaci, wyglądającej zza literek - autor uśmiechnie się do nas przekornie po raz kolejny. A ja choć raz powiem "A nie mówiłam?" bez ponurej satysfakcji w głosie:) Bo wy to wiecie, wy wszyscy, którzy czytaliście cokolwiek ze "Świata Dysku". On żyje. I nawet jego nieskończona wyprawa w nieznane ze Śmiercią, Pimpusiem i Śmiercią Szczurów, jest tylko dalszym rozdziałem wielkiej opowieści, którego niestety nie dane będzie nam już przeczytać.

Możemy się jednak inspirować nim w nieskończoność, tak przebogaty materiał pozostawił po sobie. 41 powieści samego Świata Dysku - jako jedynotwórca. A jeszcze te pisane z innymi autorami, których też wcale nie jest mało. Do tego historie z innych uniwersów, opowiadania publikowane w zbiorkach i czasopismach, filmy na podstawie jego książek, gry, słuchowiska, przedstawienia teatralne... przypuszczam, że sporo osób próbuje wzorować się na jego stylu pisząc własne, pierwsze opowiadania. I dobre to jest, chociaż to jak próbować sięgać gwiazd, łowiąc ich odbicie w jeziorze za pomocą sieci. Wszystko to jednak to fajny, naprawdę świetny hołd dla tego niezwykłego człowieka.

I ja również chciałam dołożyć cegiełkę od siebie na swój pokręcony sposób. Piszę inaczej niż on, chociaż też dosyć zabawnie ale gdzie mi tam do jego stylu i pomysłowości. Robię jednak co innego, a mianowicie tworzę tego bloga. Już jeden przepis prosto z jego książki wylądował na nim, zresztą jako pierwszy, nieopierzony jeszcze, gdy nie do końca łapałam, jak chcę to wszystko zrobić. Kanapki z jajkiem i rzeżuchą Rincewinda, gdyby ktoś był zaciekawiony, okazały się super smaczne i dały mi pomysł na to jak tworzyć kolejne zjadliwości wyczajone w książkach i nie tylko, by było to inne niż na pozostałych blogach. I choć długość tekstów, jakie towarzyszą obecnie większości przepisów na Bantofelkach, zapewne nie zdobywa mi nadmiaru zachwytów i czytelników - nadal jest to dokładnie tak, jak chcę to robić. Sir Terry'emu też ktoś kiedyś na pewno powiedział, że coś się ze Świata Dysku nie przyjmie, więc powinien pisać to inaczej i zapewne kazał się on mu szlachecko pier... no, robiąc dokładnie to, co uważał za właściwe. I wyszło mu to na dobre. Tedy i ja kontynuuję swoje dzieło. I dziś mam wam zamiar przedstawić jedno ze sławniejszych dań, choć nie jest to danie per se, jakie przewija się w praktycznie każdej książce ze "Świata Dysku", w której wspomina się o magach z Niewidocznego Uniwersytetu (w szczególności o Kwestorze) i ich kuriozalnym polatywaniu na falach magicznego oddechu Ankh-Morpork, jakie inni nazywają życiem.
Miasto i Uniwersytet z zasady są dziwne, więc czemu i kadra magiczna miałaby być normalna? Wszyscy, od Nadrektora Ridcully, po maga Rincewinda zdrowo są szajbnięci, przeto taki doskonały lek (do pary z alkoholem) by rzeczywistość chociaż trochę była im bliższa niż zwykle, to jest Pigułki z Suszonej Żaby, idealnym są sposobem by na moment zdozować sobie ich świat.

Emetyk ten cudowny został wynaleziony na Niewidocznym Uniwersytecie przez Myślaka Stibbonsa i stosowany jest jako lek na szaleństwo, po którym szaleniec ma halucynacje, że jest normalny. Zbzikowanemu Kwestorowi - głównemu użytkownikowi tych pigułek - do pewnego stopnia pomagają. O ile spożywa je w ilości liczonej na łyżki, a nie na pigułki.
Wedle tego, co powiadają nam książki, pigułki te produkowane są z pewnej szczególnie trującej odmiany żab, hodowanych na NU. Gdy magowie zabierają się za ich produkcję, jedną z żab uszczęśliwiają do stopnia, w której jej dusza ulatuje do wielkiej dżungli na niebiesiech, natomiast szczątki doczesne są suszone i wraz z innymi składnikami ukręcane w małe pigułki. Niestety nie powiedziano nam, co robią tej żabie, ale skoro jest uszczęśliwiana...
W sumie to chyba nie chcę wiedzieć...

Wracając do pigułek. Całkiem dobrze opisuje je poniższy cytat z "Wiedźmikołaja" (tłumaczony własnołapnie z angielskiego, ponieważ nie mam pod ręką książki):

"- Tak czy siak wydaje się być bardzo szczęśliwy.
- To przez pigułki z suszonej żaby; spożywa je garściami. - oświadczył z lekceważeniem Pierwszy Prymus. - W sumie czemu nie miałby tego robić...
- Oh, mam nadzieję, że nie uzależniają.
- Jestem pewien, że nie jadłby ich w takiej ilości, gdyby były uzależniające. - powiedział Pierwszy Prymus."
Terry Pratchett - Wiedźmikołaj

No, ja tam bym się kłóciła, ale w sumie jako czytelnik niewiele mam do powiedzenia.
Jako geek-food blogerka jednakże powiem wam: zrobiłam, spróbowałam jedną i za tą jedną poleciały kolejne... uzależniają!

Ale skoro już jestem przy tym, że zrobiłam, należy wyjaśnić pewną kwestię. Nie z żaby. Żaby są pod ochroną. Żadna żaba nie ucierpiała w wyniku moich eksperymentów z Pigułkami z Suszonej Żaby, co zresztą zaleca cudowna " Książka kucharska Niani Ogg", z której wzięłam humanitarny i bardzo smaczny przepis na nie. Nie jest zresztą jedynym, z jakim mam zamiar się zmierzyć, zawartym w tym dziele. Teraz jednak ponownie skupmy się na pigułkach, które przecież są głównym bohaterem tej felki.

Ponieważ nie używamy żaby, trującej czy nie, należy pamiętać, że coś musi sprawiać, że pigułki te powinno się zjadać łyżkami. Muszą być smaczne, wręcz zaginające rzeczywistość swoją niezwykłością. I na szczęście takie są, zgodnie z przepisem zapodanym przez frywolną wiedźmę z Lancre. Ja go tylko nieco podrasowałam, bo pewne wartości z tekstu nie zgadzały się z rzeczywistością. Ale smak jest absolutnie autentyczny i jestem skłonna przyznać, że nawet jeśli spożycie Pigułek z Suszonej Żaby nie wyciągnie was z szaleństwa, ani nie wywoła halucynacji, że jesteście normalni (sic!), to na pewno poprawi wam humor.

Kreator nie podał nam żadnego opisu wyglądu tych pigułek, poza tym, że są małe (no, skoro łyka się je garściami albo łyżkami, to wielkości jabłka by być nie mogły) i, zakładając, że inkryminowana Żaba, z której ją robiono, miała zielonkawą skórę - i one są zielonkawe. Suszenie żaby co prawda logicznie temat ujmując, powinno zieleni dodać odcienia brązu i taki mieszany kolor otrzymamy finalnie, dostosowując się do przepisu Niani Ogg.
Zresztą co ja wam będę... zdjęcie, proszę ja was, mówi samo za siebie. Oto poniżej Pigułki z Suszonej Żaby.
A także przepis na nie, który wzięłam z "Książki Kucharskiej Niani Ogg" autorstwa Terry Pratchetta. Polecam tak nawiasem, przezabawny dodatek do "Świata Dysku". Nie zawiera żab, jest w sumie bardzo prosty i jedyne, czego wymaga to cierpliwość. A Pigułki zrobią się już same i będą jednocześnie miękkie w środku i o twardawej, zewnętrznej skorupce, smakowo - poezja. Czysta magia, powiedziałabym, gdyby nie był to pratchettowski lek na magicznego świra, co chyba wymagałoby ulotki z przeciwwskazaniami:D Ni ma ale i tak jedziemy z przepisem. Świat jest pełen domniemanych szaleńców, którym zdecydowanie się przydadzą.

PS. Podziękowania dla Kuby "Arathiego" Nowosada, za podsunięcie mi tej, pełnej skarbów, książki:) Czuj się dumny i wyróżniony;)





Please scroll below for the "red" recipe in english version:)

Składniki:

0 żab
1 białko jajka
30g + przesianego cukru pudru (zdecydowanie użyjecie więcej, to jest tylko na początek)
1 czubata łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka olejku rumowego
1 łyżeczka zielonego barwnika spożywczego

Wykonanie:

Ostrożnie NIE bierzemy żadnej żaby i NIE suszymy jej. Zamiast tego:

Ubijamy białko jajka mikserem na sztywno w głębokiej misce.

Dosypujemy większość z 30g cukru pudru i mieszamy z białkiem za pomocą drewnianej łyżki.

Dosypujemy cynamon i dolewamy olejek rumowy oraz barwnik zielony, mieszamy wszystko razem aż utworzy gładką masę o jednolitej buro-zielonej barwie.

Dosypujemy resztę cukru pudru, mieszamy raz jeszcze.

Następnie dosypujemy i mieszamy z miksturą taką ilość cukru pudru aż przestanie się ona lepić do palców. Ja zużyłam około 30 dodatkowych gramów, poza tymi wstępnymi, a masa i tak nadal lekko się lepiła. Jednak dała się już potem rolować, więc orientacyjnie trzeba mieć pod ręką całe opakowanie cukru pudru.
Podczas dosypywania cukru i mieszania, smak również nam się lekko rozmyje, więc doradzam, w momencie gdy zaczniecie osiągać już odpowiednią gęstość mazidła - popróbować i w razie potrzeby dosypać jeszcze cynamonu i dolać olejku rumowego.

Gdy osiągniemy odpowiednią konsystencję masy, o kolorze suszonej żaby (buro-zielona z przewagą zieleni) i właściwym, mocnym, cynamonowo - rumowym smaku, wyścielamy blachę papierem do pieczenia.

Następnie zanurzamy obie dłonie w cukrze pudrze, odrywamy małe kawałeczki masy i rolujemy je w ucukrzonych dłoniach na kształt kulek wielkości ziarnka grochu. Każdą kolejną kulkę odkładamy na blachę z papierem. Zanurzanie będzie trzeba powtarzać co kilka rolowań, więc jak najbardziej warto mieć szeroko otwarte opakowanie, albo cukier wysypany na szeroki talerz. Kulki nie powinny się stykać ze sobą.

Gdy zrolujemy w kulki całą masę, zostawiamy pigułki do wysuszenia na co najmniej 8 godzin (najlepiej 12 lub na cała noc) w temperaturze pokojowej, w miejscu możliwie mało wilgotnym. Będą musiały wyschnąć zanim zabierzemy się do jedzenia. Po około 5 godzinach można ostrożnie je poprzewracać na drugą stronę, by i tam podeschły.

Gotowe przesypujemy do pojemnika z przykrywką i spożywamy jedną (lub garście) za każdym razem gdy świat nam za bardzo dopieka, albo głosy w głowie nam to nakażą.

Nie wsadzajcie ich do piekarnika, bo wyjdą wam kiepskie, zapadnięte makaroniki! Pigułki z Suszonej Żaby muszą schnąć na powietrzu.

Smacznego:D

-----------------------------------------------------

Ingredients:

0 frogs

1 egg white

30g and more of sifted icing sugar (you will need more, this amount is just for starters)

1 heaped tspn of ground cinnamon

1 tspn of rum flavouring

1 tspn of green food colouring


The making of:


Carefully take NO frogs and DO NOT dry them. Instead:


Whisk the egg white in a deep bowl until stiff.


Gradually beat in most of the 30g of sugar using a wooden spoon.

Sift in the cinnamon, add the rum flavouring and the colouring and stir until well blended, until the consistence is smooth and has nice green-brown colour.

Add the rest of icing sugar, mix once again.

Add enough of the remaining sugar to form a mixture that doesn't stick to the fingers when patted. I used additional ca. 30g, besides the one mentioned in the ingredients, and the mixture still was a bit sticky. It was possible to roll, however, so be prepared and have a full package of icing sugar next to your work place.

While adding the icing sugar, you have to check the taste and in case it gets blurry for all the additional sugar, add some more cinnamon or rum flavouring.

When the mixture is ready, having supposedly the colour of dried frog (brown-green) and heavy, rum and cinnamon taste, put a sheet of baking paper on a baking tin.

Then cover your hands totally in icing sugar and roll with it a small bits of mixture into a pea-sized balls. Each tiny ball put on a baking paper, remebering not to let them stick one to another. You will have to repeat covering your hands with the sugar, so all the pills could be easily rolled.

Leave the tin with a pills to dry for at least 8 hours (or 12, even overnight) in a room temperature, in a dry place, possibly with the lowest moisture level. After 5 hours has passed, you can try carefully flip the, so the bottom side dried as well.

When it is ready put them into a closed container. Or/and eat one (or a handful) everytime the world gets too much or when the voices tell you to.

Do not dry them or bake them in the oven! Dried Frog Pills have to dry in a room temperature, or you get stupid looking, sad-layer macarons.


Cheers!:) 



czwartek, 15 września 2016

Smażone batoniki Mars / Fried Mars bars

Bez wątpienia ten tytuł to nie podpucha. Ani też nie proponuję wam normalnym trybem robionych ciastek  "od stadium mąki i proszku do pieczenia", które tylko wyglądają jak batonik, a nim nie są. Nawet tak nie smakują (nie, ci z was, którzy zechcą mi wmawiać, że ciasto "Twix", "Snickers" i "Rafaello" chociaż zbliżają się smakiem do batonów, niech nawet nie próbują. Wybryki te bowiem są polskiej produkcji i z polskiej konweniencji ciasta robione, a niestety biszkopcik używany choćby w Twixie, to shortbread i żadne biszkoptowe cuda "made in Poland" albo inne zmiażdżone Petit Beurre nie osiągną jego maślanego smaku i mięsistej chrupkości nie do porównania z niczym polskim. I nie kuście mnie nawet gotowanym mlekiem kondensowanym, udającym karmel. Sam zaś kokos albo orzechy oryginału nie czynią.), nawet nie wyglądają, lądując w grupie typowych, weselnych przekładańców. Bleh, nie. Tknęłam się za nie raz i podziękowałam już na zawsze po pierwszej porcji każdego z wymienionych. Podróbek nie znoszę i tępić będę po kres mych dni, ament.
Wyraziwszy swą irytację i zapewnienie, że nie zamierzam was wpuszczać w maliny, od razu potwierdzę: mój smażony batonik Mars to najprawdziwszy batonik Mars zamknięty w cieście, usmażony na deep fry'u i tak niepospolicie smaczny w swej prostocie, że aż łeb odpada, jak to wogóle mogło mi nie przyjść do tej pory do głowy, by tak go zrobić! Ale, jak to powiadają - genialne pomysły są niemal zawsze dziełem przypadku. A także przypadkowo się je spotyka.

Smażony Mars to nie mój własny pomysł. Źródeł jego pochodzenia należy szukać w jednym z barów rybnych w Szkocji, gdzie z lubością pitraszą fish'n'chips i gdzie w latach 90tych pewien dziennikarz natknął się przypadkiem w barze Haven na właściciela onego, smażącego batoniki Mars dla dzieciaków. Była to tak zadziwiająca rzecz, jaką można usmażyć na głębokim oleju, że dziennikarz ten puścił informację w artykule w obieg i się zaczęło. Smażony Mars rozpełzł się dosłownie po całym świecie i od 2002 roku można go dostać w niemal każdej szkockiej smażalni i wszędzie tam na świecie, gdzie robią cokolwiek w cieście, a słyszeli o tym przysmaku. Miałam nawet ostatnio z moim ślubnym dyskusję o tym, czy to prawda z tą Szkocją, bo on słyszał, że w latach 80tych w Norwegii ten pomysł się zrodził, ale w sumie... mieliśmy jeden batonik do podziału (drugi zeżarł w trzy sekundy Młody i łakomo patrzył na nasz), więc zrobiłam się na tę złą i podczas gdy mąż mi zacięcie udowadniał, że to Makłowicz, a nie internety mają rację, pochłonęłam podmiot dyskusji i pokazałam mu w uśmiech czarne od czekoladowej rozpusty zęby, tymczasowo zamykając ten rozdział dyskusyjny, gdy zamilkł z oburzeniem. Zaczynając po chwili jednak nowy o temacie przewodnim "Gosia, jak mogłaś!". Zacytuję w tym przypadku Joey'a z przyjaciół: "I am not even sorry!". No ale w zadośćuczynieniu kupiliśmy jeszcze jeden batonik smażony i wszyscy byli szczęśliwi.
W tym momencie parę słów pełnych miłości chciałabym poświęcić food-truckowi z Lublina, handlującemu tym żarciem na dniach WSK w Rzeszowie. Nie pamiętam jak się zwaliście, ale dzięki wam doznałam oświecenia poznając ten smak, a moje dziecię kolejną, ulubioną słodkość. Resztę, w tym i sposób robienia w domu tego przysmaku, obskoczyłam już sama metodą prób i błędów.

Było więc, czym jest ta słodycz, a także czym nie jest. Było skąd przylazła... ale zdecydowanie nie było informacji o cieście, w jakim się ją smaży. Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście prawdziwej panierki do fish'n'chips, nie naleśnikowej, a takiej na piwie i nie wyłącznie na mące pszennej, jesteście w stanie wyobrazić sobie jednocześnie jej kruchość i gumiastość. Trochę tak jakbym jadła tempurę, ale bardziej mięsistą, chociaż równie cienką. Przy tym widać spod niej batonika, więc jest półprzejrzysta. Taki efekt zapewnia tylko jeden produkt - skrobia kukurydziana (zamiennie z mąką kukurydzianą, którą można w tym przypadku użyć spokojnie, jako, że ma tylko zagęścić panierkę i uczynić ją lekką, a nie budować ciasto.) Towar naturalnie bezglutenowy i sądzę, że gdyby zupełnie pominął mąkę pszenną i spróbował panierkę zrobić na samej skrobi - batonika mogliby jeść i bezglutenowcy. Popróbuję przy okazji i tego sposobu.
Jest jeszcze, wedle internetów, drugi rodzaj ciasta, ale zdecydowanie zawiera więcej składników i sądząc z opisów i zdjęć - mamy tam regularnego pączka na patyku, gdzie Mars tonie w środku ciasta, a nie jest głównym jego bohaterem. Nijak się to ma zresztą do prostej panierki z kraju pochodzenia frytek i ryby w cieście, więc ten przepis, na podstawie którego udało mi się stworzyć smażone Marsy, uznaję za jedynie słuszny i zapewne często będę go wykorzystywać, by zobaczyć uśmiech na ustach dziecka. I dorosłego. Bo ten uśmiech, proszę ja was, pojawi się w rozmaitym natężeniu, ale jednak. Od skrzywienia ust ("boże jakie to słodkie!" to, do cholery nie jedz i oddawaj resztę!:D), do odczucia bliskiego orgazmowi w towarzystwie gwałtownej chęci na papierosa "po". Jeden aktor, Szkot zresztą i mój osobisty ulubieniec, spróbował w którymś, amerykańskim chyba programie z udziałem publiczności takiego batonika i efekty... cóż, zobaczycie na końcu tej felki, bo jego mina jest tak bezcenna, że musi tu trafić.

Najpierw jednak pozwolę sobie zapodać wam zdjęcia i przepis, wraz ze wskazówkami, bo już widzę ten ślinotok, na samą myśl o smażonym w cieście batoniku Mars. Albo Snickers! Do diabła, Milkyway również się nada, a tym, co zdecydowanie odmówią batona, bo za tuczący, mogę swobodnie polecić banany i jabłka antonówki smażone w tej panierce. Niebo w gębie! Próbowałam, bo wyszło jej sporo, a szkoda było zmarnować takie dobro.

To co, batony zakupione? Mąka kukurydziana w pogotowiu? Gabh air!("Do ataku!" - gaelic)
Źródło przepisu: ta strona. Mocno zmodyfikowany.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)






Składniki:

4 (lub więcej) batony Mars (Snickers, MilkyWay, etc.)
1 szklanka mąki
1/2 szklanki skrobi kukurydzianej
1 szczypta sody oczyszczonej
1 szklanka mleka
olej do głębokiego smażenia 

Wykonanie:

Batoniki Mars wkładamy w papierku do lodówki na czas przygotowywania ciasta. Muszą być dobrze chłodne i nie otwarte.

W misce mieszamy mąki i sodę oczyszczoną.

Dolewamy mleka i miksujemy wszystko razem aż do otrzymania konsystencji gęstej śmietany. U mnie wystarczyła szklanka, ale jeżeli po niej ciasto nadal będzie za gęste, dolewajcie po 1/3 aż do uzyskania właściwej konsystencji. Jeżeli zrobi się za rzadkie - należy dosypywać skrobi, by uratować sytuację. Rzadkie ciasto nie oblepi nam właściwie batonika i wszystko pójdzie na marne, bo czekolada się stopi zanim ciasto ją skutecznie zamknie podczas smażenia.

W niedużym garnuszku (takim, by wrzucony batonik był przykryty i mógł swobodnie popływać, nie spoczywając na dnie), nagrzewamy olej do głębokiego smażenia do stopnia, w którym okruch chleba wrzucony na gorący olej, wyzłoci się w około 7 sekund (tak, liczyłam:)).

Wyciągamy batonika z lodówki, ściągamy z niego papier i wrzucamy go do ciasta, obtaczając bardzo, bardzo dokładnie. Ciasto musi wejść w każde zagłębienie i pokryć całą powierzchnię czekolady.

Przy pomocy łyżki delikatnie, jednym ruchem wsuwamy batona w olej i trzymamy w nim chwilkę aż się wyzłoci. Smażymy dla bezpieczeństwa po jednej sztuce naraz.

Wyciągamy z oleju przy pomocy łopatki, pozwalamy odciec moment na papierowym ręczniku kuchennym a potem, gdy będzie już możliwy do dotknięcia, albo wtykamy w niego patyk (bardzo dobrze posłuży tu jedna z pałeczek do chińskiego żarcia), albo wykładamy na talerz, posypujemy cukrem pudrem, albo polewamy czekoladą.  Serwujemy jeszcze ciepłe i jakkolwiek jest on tak pyszny, że od razu chce się więcej - zalecam ostrożność w jedzeniu. Przysmak jest naprawdę straszliwie kaloryczny, chociaż bez wątpienia jest to jedno z najlepszych, szybkich dań jakie jadłam w ostatnim dziesięcioleciu.

Smacznego!

PS. Gerard Butler potwierdza!  Oh... My... God!:D




------------------------------------------ 




 Ingredients:

4 (or more) Mars bars (or Snickers, MilkyWay, etc.)
1 cup of all purpose flour
1/2 cup of conrstarch
a pinch of baking soda
1 cup of milk
oil for deep frying


The making of:

Chill the chocolate bar by keeping it in the fridge. They have to be cooled.

Mix the flours and baking soda together in a bowl.

Add milk and mix until you get a batter with the consistency of thick cream. 1 cup for me was just enough, but if the batter is still too hard, add some more milk, 1/3 a cup at a time. If the batter is too thin - add some more cornstarch. It cannot be too thin, for the batter has to stick to the whole surface of the bar, and cover each and everyone of the cracks. And do not drop too quickly, or the chocolate melts before the batter fries and preserves it.

In a small, high pot (enough for the bar to be covered completely in oil, and still swim freely) heat the oil till the moment a crumb of bread fries to a light gold colour within 7 seconds after throwing in (yeah, I counted:)).

Remove the bar from a fridge, remove the paper, and throw Mars into the batter, covering with it completely.

Using a spoon, gently slide a bar into the hot oil, let it fry in there for a few moments until it becomes light golden. For safety reasons, fry 1 bar at a time.

Remove from the oil and let it cool a bit and drain the exceeds of oil on a paper towel. When it is possible to touch, but still warm, put a stick in one of ends of the bar (chopsticks for asian food are perfect for this action), or put it on a plate, sprinkle it with caster sugar or splash some chocolate syrup. Serve warm and however it is most delicious - be careful with eating more then one at a time. This treat is really, really calorific, though it is, without any doubt, one of the best junk, quick food I have had during last decade. 

Cheers!

PS: Gerard Butler approves! Oh.. My... God!:D

 



niedziela, 11 września 2016

Japoński marmurkowy sernik matcha z czarnym sezamem (Challenge No. 4)//Japanese marble matcha cheesecake with black sesame (Challenge No. 4)

こんばんは!

Powyższe krzaczki oznaczają słowo "konbanwa" czyli dobry wieczór w języku japońskim. Zwrot niezmiernie adekwatny, zarówno do zawartości felki, jej bohatera, jak i pory, w której ją piszę. Mamy bowiem sobotę, parę minut po 22, gdy zaczynam pisać tę felkę, więc standardowe "konnichiwa", czyli "dzień dobry", pasowałoby jak dżem poziomkowy do hot-doga z musztardą. Znaczy... ja wiem, że niektórzy uznają takie połączenie za ekscytującą nowość i podnietę dla kubków smakowych i im na przykład bardzo przypasuje po krótkim okresie testów, ale dziwność jest super, bez popadania w nadmierną przesadę, której o wiele za blisko to kiczu i maniery.
Tak więc skoro już się przywitaliśmy, należy od razu na wstępie rzec, że krzaczki w tej felce wcale nie będą jedynym wtrętem azjatyckim, jaki was ukąsi w zadki. Ten post będzie miał wyjątkowo skośne oczy, samurajski kucyk, ale ten prawdziwy, a nie to, co proponuje obecna uliczna męska moda, na co drugim facecie (serio, o co w tych wygolonych skroniach i potylicy, a także antence związanej z resztek na czubku głowy chodzi? Ani to ładne, na większości łbów wygląda jak wielki test przed fryzurą Małej Mi i przede wszystkim powielające się do znudzenia! Jakbym widziała armię klonów, mijając dziesiąte z kolei dziecko miłości upadłego samuraja i Ragnara z serialu "Vikings"...), a także ukrytą gdzieś katanę, kimono i aby nie było nam za starożytnie - wymachiwać będzie gameboyem Nintendo, na którego retro-ekraniku dinozaur Yoshi skacze sobie po pikselowatych platformach gry. Jednakże Sernik-san, którego zaraz wam przedstawię, w żaden sposób nie jest związany z grami, jak sugerowałyby słowa w poprzednim zdaniu. Nie odkryłam go w żadnej mandze, animcu, ani grze. Sernik marmurkowy, na który dziś dostaniecie przepis to efekt wyzwania od mego kumpla Szymona, który niebacznie wysłał mi filmik z "fajnym czymś", gdzie to ciasto robiono, bo pomyślał, że fajnie to wygląda.
Nie mylił się, ciasto jest faktycznie dekoracyjne, i na dodatek smakuje tak niezwykle, że będziecie po sobie spoglądać z zupełnym zaskoczeniem, kosztując tego małego cudeńka, ale jednak nie zdecydujecie się nie dokończyć porcji. Inny wcale nie znaczy gorszy.

A zatem wyzwanie. Challenge na Bantofelkach oznacza, że  staję na głowie, by osiągnąć pokazywany mi produkt końcowy własnymi sposobami, czy to dlatego, że kogoś lubię i skłonna jestem spełnić tęskną prośbę, coś komuś obiecałam, czy też dlatego, że sama czuję się zaintrygowana wyzwaniem. W przypadku Sernika-san (podoba mi się ta nazwa, powtórzę ją tu jeszcze wielokrotnie:P) zaskoczeń było naprawdę sporo. Na ten przykład: filmik nie miał dołączonego przepisu. A raczej miał. Po japońsku. Krzaczki wbudowane w klip i to w taki sposób, że po pierwszym obejrzeniu rozumiałam tylko liczby arabskie pojawiające się przy każdym kolejnym stadku japońskiego pisma. Co oni tam dodawali mogłam się domyślać tylko, ale ten problem nie przerósł mnie wcale. Wręcz przeciwnie. Dodatkowy fakt, że i po angielsku nigdzie nie ma tego sernika i wszelakie Pinteresty i Buzzfeedy milczą, podsuwając mi tylko oryginał, tylko podkręcił mi chęć wzięcia się za bary z tym sernikiem.
Pierwsze, co zakapowałam to to, że mamy tu do czynienia z sernikiem na zimno. Bez pieczenia. Znaczy... zakładając, że podkład macie już gotowy kupny, a nie pieczecie sami wcześniej. Serek do sernika był bez wątpienia kremowy - zrozumiałe, ponieważ obecna kultura japońska wyrosła na wzorcu amerykańskim jeszcze w czasach ostatnich samurajów, więc próżno szukać u nich serników z mielonego twarogu. A ten zielony proszek... matcha, proszę państwa. Zmielona na proszek zielona, samurajska herbata, którą nie tylko fajnie jest pić w japońskiej ceremonii herbacianej, ale ostatnio panuje moda na dodawanie jej do różnych fajnych wypieków. Przyznam, że matcha jako produkt cukierniczy średnio mnie przekonywała, ze względu na swój specyficzny aromat. Mocny i bezkompromisowy, sama kwintesencja tego, czym jest japońska herbata. Pomijając fakt, że jest bombą witaminową, bardzo łatwo matcha zabić smak całej reszty potrawy, więc do czegokolwiek dodajecie ten cudowny ekwiwalent zielonego barwnika żywności - czyńcie to z rozwagą.

Mieliśmy więc zidentyfikowany serek, crust, czyli spód z maślanego kruchego ciasta szkockiego i matcha. Ale co to za smołę dodawano dla uzyskania ciemnej barwy spodu i sera - za Chiny Ludowe zgadnąć nie mogłam. Dopiero po dokopaniu się do japońskiej strony z przepisem i przepuszczeniem jej przez translator, dowiedziałam się, że użyto tu ziaren czarnego sezamu (u nas najczęściej spotykanego jako ozdoba sushi) i pasty z tychże ziaren, bardzo popularnej ostatnio do wykonywania wypieków w Japonii. Zresztą u nich to żadna nowość, podczas gdy u nas... no ilu z was wie o czym piszę i wogóle miało kontakt z tym produktem? Założę się, że na tyle mało, że mamy teraz przed ekranami całe rzędy szeroko otwartych z zaciekawienia oczu. Chociaż w sumie mogliście ją jeść nawet, a nie wiecie o tym:) Pasty z czarnego sezamu nie dostaniemy w supermarkecie tak samo jak syropu złocistego z prawdziwego zdarzenia. Nawet i w sklepach z azjatycką kuchnią bywa problem. Można co prawda zrobić własnoręcznie, ale takiej gładkości i jedwabistości pyłu, jaka jest potrzebna by zgrała się nam z gładziutkim serkiem, nie uzyskamy w żadnym moździerzu. Może w food procesorze, który też jednak nie stanowi standardowego wyposażenia każdej kuchni... tylko w sumie po co się mordować, skoro całkiem tanio można ją zamówić przez internet?Szczególnie do jednego, testowego wypieku, by sprawdzić z czym to się je i jak farbuje. Robi na ciemno-szaro, ale za to smacznie:)
No, ale skoro mamy już czwarty składnik z tych tajemniczych, reszta wydawała się zupełnie do oswojenia. Cukier, ekstrakt z wanilii, śmietanka, mleko kondensowane... i gotowe. Niejaki problem mógłby się pojawić w przypadku wymaganych trzech nieokreślonej wielkości kawałków ciastka shortbread ( u nas w sklepach sprzedawanych jako małe ciasteczka deserowe, a nie coś, co można wrzucić na spód ciasta jak Petitki), ale umówmy się - zrobicie sobie blaszkę z mego przepisu na doskonały, prosty shortbread, użyjecie połowę, resztę i tak pochłonie zachwycona rodzina. Nie zmarnuje się absolutnie nic.

Pasta sezamowa, ciastko maślane, matcha... co za bomba smakowa z tego wychodzi? Jedno słodkie, drugie na wskroś szkockie, trzecie niemal ostre... ale jakimś dziwnym sposobem zgrało się ze sobą, chociaż musiałam już od początku zmieniać proporcje, bo pasta z czarnego sezamu w oryginalnym przepisie była inna niż moja, bardziej płynna i japońska niż to, co zakupiłam. Jednak w smaku zdecydowanie musiało być to samo. No i tortownicę miałam większą niż zalecana.
Hell, tysiące rzeczy w tym przepisie mogły nie wyjść i bez bicia przyznam się, że dwa razy ratowałam się jak mogłam, gdy nagle mi coś nie wychodziło jak powinno, nie mając dosłownie żadnej podpory w komentarzach do tekstu, bo ich zwyczajnie nie było. Udało się! Wyzwanie przyjęłam, dokonałam i czuję się z tego powodu tak cholernie dumna i pewna siebie, że zacznę chyba zerkać łakomym okiem na kolejne, niezwykłe, japońskie połączenia smaków, które nie są dobrze już znanym sushi.
A Sernik-san, jak smakuje? Nie jest przesadnie słodki. Niezwykle odświeżający, dzięki matcha, śliczny kolorystyczne, spód świetnie się trzyma razem dzięki paście i ziarnkom czarnego sezamu, a połączenie tych dwóch smaków też daje niezwykłe wrażenia. Gładkość serka i chrupkość spodu, wyskakujące niewiadomo skąd maślane wspomnienia shortbread'a, schowane w większych okruszkach w cieście...
Bajka. Japońska poezja, albo jeden z tych ich ślicznych obrazów jak mgłą malowanych. Takie odnoszę wrażenie, próbując serniczka na nowo za każdym razem. Tak więc jeśli szukacie czegoś, co zachwyci i zaskoczy jednocześnie - polecam Sernik-san. Pod warunkiem, że zjecie go do końca najpóźniej w dzień po pokrojeniu. Mgły też nie są wieczne, a i płatki kwiatów wiśnie nie spadają w czasie święta Hanami dłużej, niż jest im przeznaczone. Krótki lot, zachwyt... a potem wspominanie.

I tak należy również potraktować ten japoński sernik marmurkowy. Zapraszam do zapoznania się z nim i bez obawy... zepsuć go, wbrew pozorom, naprawdę ciężko:)


Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki (na tortownicę o średnicy 16cm):

Spód:
180-200g kruchego ciasta typu shortbread (najlepiej zrobić je z tego przepisu)
1 łyżka ziaren czarnego sezamu
2 i 1/2 łyżki pasty z czarnego sezamu (moja, kupna, była bardzo skoncentrowana i gęsta. Jeżeli macie nieco bardziej płynną, należy zacząć dodawanie jej od 1 łyżki i powiększać jej ilość dodawaną do pokruszonych kawałków ciastka do momentu uzyskania odpowiednio ciemnego koloru) 
1 łyżka stopionego masła

Masa sernikowa:
170g serka kremowego (najtaniej będzie wam go zrobić z tego przepisu)
280g słodzonego mleka kondensowanego
50ml śmietany kremówki 30%
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
2 łyżki proszku z zielonej herbaty - matcha 
2 łyżki pasty z czarnego sezamu
1 łyżeczka soku z cytryny

Bita śmietana i listki mięty do dekoracji

Wykonanie:



Wypiekamy ciasto kruche shortbread, zgodnie z przepisem. Studzimy całkowicie, odmierzamy potrzebną ilość i wrzucamy do miski.

Do drugiej miski wsypujemy ziarno czarnego sezamu i rozcieramy go jak najdrobniej.

Za pomocą tłuczka z kulką na końcu kruszymy ciastko do formy proszku, zostawiając i większe okruchy, by przyjemnie nam pochrupywały w cieście. Łączymy okruchy z rozdrobionym czarnym sezamem.

Dolewamy do masy stopione masło, starannie mieszamy.

Na koniec dodajemy pastę z czarnego sezamu i mieszamy wszystko razem do momentu aż spód nabierze ciemnej barwy, a pasta całkowicie połączy się z okruchami i masłem, nabierając konsystencji grubego, mokrego piasku.

Tortownicę o średnicy 16cm wykładamy folią aluminiową aż po brzegi.

Przesypujemy do niej kruchy spód sezamowym i ugniatamy przy użyciu łyżki, mocno przyciskając crust do spodu i profilując tak, by lekko zachodził na boki.

Tortownicę ze spodem odstawiamy na bok, przystępując do właściwej masy sernikowej.

Serek kremowy wrzucamy do miski i roztrzepujemy mikserem.

Po trochu dolewamy mleko kondensowane, cały czas miksując masę.

Dolewamy na koniec ekstrakt z wanilii i sok cytrynowy, raz jeszcze miksujemy.

Ubijamy śmietankę kremówkę z cukrem pudrem na sztywną pianę, dodajemy ją do masy serkowej, ostrożnie mieszamy wszystko razem przy pomocy łyżki.

Dzielimy masę sernikową w stosunku 2:1 czyli 1/3 przekładamy do jednej miski, w drugiej zostawiając 2/3.

Do jednej trzeciej dodajemy proszek matcha i starannie mieszamy.

Do pozostałego serka dodajemy pastę sezamową i również mieszamy starannie, do uzyskania gładkiej masy bez grudek.

Na gotowy spód nakładamy najpierw 4 łyżki zielonego serka w kształt kwadratu, nie rozcierając go, potem kładziemy 4 łyżki ciemno-szarego serka, uzupełniając dziury. Następnie kładziemy kolejno łyżki zielonego i szarego serka na przemian, tym sposobem wykładając całe nadzienie sernikowe na spód. Ostatnią łyżką wygładzamy wierzch sernika.

Sernik wkładamy do lodówki na co najmniej 6 godziny lub na całą noc, by porządnie stwardniał.

Gotowy, kroimy, przyozdabiając każdy kawałek tuż przed podaniem kleksem bitej śmietany, listkiem świeżej mięty i wiórkami zmiażdżonego czarnego sezamu lub ciemnej czekolady.

いただきます!
(itadakimassu)
Smacznego!
--------------------------------------

 Ingredients (for 16cm cake tin):

Crust:
180-200g of shortbread (please check this recipe for a homemade, easy shortbread
1tblspn of black sesame seeds
2 and 1/2 tblspn of black sesame paste (mine was really condensed and hard, but if you have somewhat softer or having a liquid form, you might want to start from 1tblspn, adding more to the crust depending of the colour you achieve with this amount)
1 tblspn of melted butter

Cheesecake filling:
170g of homemade cream cheese (from this recipe)
280g of sweet condensed milk
50ml of heavy cream
1 tsnp of vanilla extract
2 tblspns of matcha powder
2 tblspns of black sesame paste
1 tspn of lemon juice

Whipped cream and fresh mint leaves for decoration.


The making of:

Bake a shortbread according to this recipe. Cool it completely, measure the necesarry quantity and relocate it to a bowl. 

Put the black sesame seeds into another bowl and crush it nicely.

Crush the shortbread as well, into the small pieces, leaving some bigger ones, so it crunched pleasantly while you eat the cheesecake. Then mix it with the crushed black sesame seeds.

Add melted butter, mix it well.

Add black sesame paste and mix it again so the crust becomes dark with it and the whole consistence become similar to the one that the wet sand has.

Put a sheet of aluminium foil into the cake tin from bottom to the rims.

Pour the crust inside and preasure it, using the spoon, flattening to the bottom and some to the sides.

Set the cake tin aside, while you prepare the cheesecake filling now.

Pour the creme cheese into a bowl and mix it with a hand mixer nicely.

Add the condensed milk little by little, while still mixing.

Add vanilla extract and lemon juice, mixing it once again.

Prepare the whipped cream out of heavy cream and some confectionar's sugar. Add it to the cheesecake filling and gently mix, using a spoon, with the rest.

Divide the filling in proportion 2: 1. That means you have to put 1/3 of the filling in one bowl and leave 2/3 of the filling in the other one.

Add matcha powder to the 1/3 of the filling and mix it profoundly.

Add the black sesame paste to the other part of the filling and also mix it nicely, so the filling was smooth.

On the awaiting crust put first: 4 tblspns of matcha filling in the shape of a square, do not flatten them. Then put 4 tblspns od sesame cheesecake, filling the holes between the green ones in the bottom. Then, one by one, put sesame and matcha filling interchangeably until the tin is full and nothing of the fillig is left in the bowls. With the last spoon of the filling, smooth the top of cheesecake.

Put the cheesecake into the fridge for at least 6 hours or overnight, to harden it.

When it is ready, serve it, decorating every individual piece just before serving it with a splash of whipped cream, fresh mint leaf and some of black sesame or dark chocolate shreds.

いただきます!
(itadakimassu)
Cheers!
 

niedziela, 4 września 2016

Domowy serek kremowy/Homemade cream cheese

Załapałam fazę na sernik jakieś dwa tygodnie temu. Nie w ten sposób, że śnił mi się co noc, czułam jego zapach dosłownie wszędzie i jak się to często dzieje w przypadku, gdy się na czymś mocno zafiksujesz, wszystko mi się z nim kojarzyło do tego stopnia, że niemal widziałam go na ulicy,  wołającego z każdej witryny cukierni "Kup mnie!". Nie. To by była naturalna kolej rzeczy, że w końcu ulegam takiej długofalowej ciągocie z bez wątpienia przyrodzonym mi wdziękiem. Ja, jako dusza wybitnie rogata, jak zwykle zrobiłam to po swojemu. Któregoś wieczora po prostu mnie pierdzielnęła chęć na sernik. Jakikolwiek, chociaż tak w sumie to nie bardzo na polski. Akurat sobie przeglądałam opowiadania z cyklu "Chłopcy" i tam gdzieś mi się przewinął sernik, jaki jadła Dzwoneczek. Najprawdopodobniej ze Starbucks'a, ale akurat w to się nie miałam chęci zagłębiać. Ważniejszym od tego, jaki konkretnie to był sernik i z jakim wzorkiem na wierzchu, był fakt, że to sernik na serku kremowym, bo jak sieciówka amerykańska to przecież polskiego sernika nie będą podawać. Żadnych serów, nie ważne ile razy mielonych, zawsze będą zbyt ziarniste. Sernik rodem z hameryki. Następnie jedno doprowadziło do drugiego, zanim się obejrzałam miałam usta pełne śliny i już wiedziałam, że jakikolwiek wypiek powstanie w najbliższej przyszłości, będzie wymagał tego gładziutkiego serka. A więc będzie sernikiem w mniejszym lub większym stopniu i zaspokoi moje szurnięte pragnienie.
Nie, nie jestem w ciąży, to nie jest zachciewajka. Po prostu strasznie zachciało mi się sernika typu nowojorskiego. Nie mówcie, że wam się coś takiego nie trafia, hm?
No, niby, żaden problem. Sernik wymaga serka i paru innych rzeczy. Pójdę do sklepu, kupię i zrobię. Niby nic. Ale, wiecie, mimo różnicy w konsystencji sera twarogowego i kremowego, ważą niemal tak samo. I jak na sernik polski kupowałabym jakiś kilogram za zwyczajną, serną cenę, to kupienie kilograma serka kremowego już by zabolało. Mało tego. Za liche 200g z których nie zrobimy pełnowielkościowego ciasta, trzeba zapłacić tyle, że w sumie niektórym przechodzą zachcianki na samą myśl o ok. 10 złotych wywalonych na sam ser, a gdzie, przepraszam reszta, inni się zadowalają zwykłym twarogiem i na tym się kończą różne egzotyczne chciejstwa. A przecież nie powinno tak być! Żyjemy w czasach, kiedy w sklepach nie mamy na półkach wyłącznie octu, a dobra luksusowe można dostać wyłącznie w Baltonie za ciężkie dolary. Jest więc i ten serek kremowy w lodówkach w każdym sklepie. Ale najwyraźniej producent uznaje, że Polak użyje go tylko do kanapek, a do kanapek 200g wystarczy. O tych, co ambitnie chcą pojechać dalej, raczej się nie myśli. Solidarnie będziemy, kurna, żreć wyłącznie rodzimy, polski produkt, a jak się komu chce nowości, to do restauracji, won. Albo za granicę. Takie coś, takie potężne śrubowanie cen morduje nie tylko chęci, ale i wenę dla wszystkich, którym nie tylko schabowy i nieśmiertelna szarlotka z lodami w głowie. Czasem potrzebują... sernika z serka kremowego, no!
Ale za taką cenę...

Za taką cenę, to ja, wkurzona, przypomniałam sobie, że rzucił mi się w oczy niedawno przepis na serek kremowy robiony domowym sposobem. Tańszy. Smaczniejszy, bo bez zagęszczaczy i polepszaczy smaku i tak absolutnie prosty, nie wymagający niczego, poza czasem. Czemu nadal się zastanawiam i pieklę na ceny, skoro po dokonaniu prostych obliczeń, wyjdę na plus z podwójną ilością serka robionego w domu, w porównaniu do mizernych dwustu ubitych na kamień maszynowo gramów ze sklepu i zdecydowanie o wiele mniej za to zapłacę, niż gdybym miała całość kupić w sklepie.
Ominęłam więc dział serków kremowych, wyszukując przepis na internecie, zamarłam z zaskoczenia na widok listy składników i... chwyciłam wiaderko litrowego jogurtu. A potem w aptece - gazę.
Reszty domyślić się już łatwo. Ser się robił już po 10 minutach od powrotu do domu. Sam. A ja cała zadowolona czekałam na rezultaty, które, jak się okazało po 36 godzinach okazały się spektakularne.

Żadnej chemii. Żadnej soli, którą tak polscy producenci lubią dodawać do serka kanapkowego (przekonani, że każdy Polak weźmie go z zamiarem użycia na kanapce). Ba, żadnego miksera, masła, śmietan, dodatków... nic. Tylko lodówka. Tylko gaza, jogurt i grawitacja, która za ciebie wyciąga z jogurtu serwatkę, zostawiając w gazie dokładnie to, co znamy jako serek kremowy. Tak jest! Serek kremowy to jogurt pozbawiony serwatki. I za ten prostacko zwykły pomysł każą nam przepłacać? Nigdy więcej.
Szczególnie, że z 1 litra jogurtu wyszło mi prawie 400g serka. Przeliczając więc... nie, nie jestem dobra w matmie. Przejdźcie się do sklepu i dla rozrywki zobaczcie ile zapłacicie za litr jogurtu w porównaniu do cen serków typu Filadelfia i President. Rezultaty was zaskoczą i to bardzo pozytywnie:)
Serek, jak widać na poniższym zdjęciu, wychodzi śliczny. Bielutki. Tłuściutki. Mógłby być piękniejszy, gdybym nie robiła go z zamiarem przerobienia potem na sernik. Mógłby. W przepisie poniżej macie sposób, jak uczynić go małym, cudownie ukształtowanym dziełem sztuki. Ale ci, co im tylko serniki w głowie, wyrzucą zawartość gazy już po procesie produkcyjnym wprost na wagę, odważą właściwą ilość na ciasto, a resztę pożrą łyżkami błogosławiąc się za rozum i oszczędność. A smak? Poezja nie smak. Troszkę podobnie smakuje do Bielucha, ale lepiej. Bogatsza nuta, przyjemniejsza jedwabistość... jeśli nie zjecie w serniku, to zdecydowanie na chleb też się nie dostanie. Prosto z gazy do ryjka, słowo. O ile nie macie mocnego samozaparcia, znaczy się:)
Same plusy, miśki. Jeśli więc wasze chęci na serniki wytrzymają półtorej doby, to problem ceny serka kremowego zupełnie przestanie was dotyczyć. Pojawi się pewnie problem z dodatkowymi centymetrami w biodrach, ale, warto zaryzykować i raz na jakiś czas rozpieścić siebie samego. Ci, co dyktują ceny w sklepach wystarczająco dużo robią, by nam nadwątlić samopoczucie, ale, jak to się mówi, gdzie bogowie zamykają drzwi, gdzieś indziej otwierają okna. To akurat otwarło się na innowację.
To co, wyłazimy?:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)



Składniki (na 350-400g serka):

1 litr jogurtu naturalnego (ja wybrałam Jogurt Kuchmistrza z Mlekovity)
gaza (zakupiłam 3 opakowania metrowe, najtańsze i było w porządku)


Wykonanie:
 
Na durszlak wykładamy jedna po drugiej, 3 warstwy gazy. Każda rozłożona metrowa gaza składa się tak naprawdę z dwóch warstw, więc w sumie powinniśmy otrzymać izolację z 6 warstw gazy.

Pod sito wkładamy garnek lub talerz, ponieważ niemal od razu serwatka zacznie przeciekać.

Jogurt wylewamy na środek gazy.

Zbieramy ostrożnie jej końce, zwisające dotąd po bokach z każdej strony sita i zbieramy je ze sobą u góry w taki sposób by jogurt w gazie utworzył kształt woreczka. Już w tym momencie serwatka z jogurtu zacznie wyciekać kroplami na sito i do naczynia pod spodem.

Końce gazy związujemy mocno ze sobą przy pomocy długiego kawałka sznurka lub włóczki bezbarwnej. Następnie bierzemy wysokie naczynie (najlepiej gdyby miało ze dwa litry), oraz drewnianą łyżkę.

Korzystając z tego, że sznurka do wiązania gazy zostało nam jeszcze sporo, przywiązujemy go mniej więcej pośrodku rączki łyżki tak wysoko jak tylko się da, po czym wkładamy gazę z zawartością ostrożnie do wysokiego naczynia i opieramy łyżkę o jego krawędzie. Musimy przy tym pamiętać, by między dnem naczynia, a końcem gazy z jogurtem była przestrzeń wolna, ponieważ aby serek się utworzył, serwatka musi wycieknąć, a pozostałość podeschnąć.

Wysokie naczynie z gazą i łyżką wkładamy do lodówki na 24-36 godzin. Co jakiś czas należy kontrolować ilość serwatki na dnie i wylewać ją (najlepiej nie do zlewu, a do innego naczynia, by użyć do czego innego, ponieważ jest bardzo zdrowa), ponieważ tworzący się serek nie może w niej być zanurzony.

Po 36 godzinach, gdy przy ostatnim wylewaniu serwatki było jej znacząco mało, przenosimy naszą gazę ponownie na sito. Odcinamy gazę ze sznurkiem i ostrożnie rozchylamy warstwy, zaczynając od najwyższej. Delikatnie odciągamy gazę z boków powstałego serka kremowego, a potem przenosimy go do naczynia, skąd będziemy go wybierać i używać.

Ponieważ mój serek powstał z przeznaczeniem na użycie w serniku, nie dbałam zbytnio o wygląd zewnętrzny produktu i swobodnie wybierałam rozmaite kawałki powstałego serka z górnej warstwy, a potem z dolnej, gdzie jak się okazało, było go najwięcej i przekładałam do miski. Jeżeli zależy nam jednak na równiutkiej łezce albo kształcie babeczki lub równego kręgu, w dodatku z wzorkiem gazy na wierzchu, możemy wyścielić kokilkę ponownie dwoma warstwami gazy, starannie układając ją na dnie i po bokach, wyłożyć do środka serek, przyciskając go, by zawierał jak najmniej powietrza, następnie przykryć krążkiem wyciętym z folii o średnicy kokilki, docisnąć i włożyć ponownie do lodówki na kilka godzin.

Po tym czasie zdjąć plastik, ostrożnie odwrócić kokilkę na talerz do góry dnem, wyjąć serek w gazie i ostrożnie ją ściągnąć. Otrzymamy serek z ozdobną, koronkową siateczką na wierzchu i w pożądanym kształcie, gotowy do zachwycania nim gości.

Proponowany przepis służy do wykonania serka kremowego o naturalnym smaku. Zawsze jednak można go dosolić, dodać przypraw, szczególnie, jeżeli ma służyć do jedzenia z pieczywem, a nie do pieczenia sernika. Dosmaczamy go na etapie formowania, gdy pakujemy go do kokilki.

Smacznego!

-----------------------------

 Ingredients (for about 350-400g of cream cheese):

1 litre of natural yoghurt
1 cheesecloth


The making of:

Put 3 layers of cheesecloth on the collander. Each layer consists of 2 parts, so all in all you will have 6 layers of cheesecloth.

Put a dish under the collander, for the whey starts to drop throughout the cheesecloth almost imediatelly.

Pour the whole yoghurt in the middle of cheesecloth layers.

Gather all the outside parts of cheesecloth and gather them together, creating a kind of sack, with a yoghurt inside. The wey should start to drop like now. 

Tie the ends of cheesecloth with a twine. Then prepare a wooden spoon and a high dish (2litre for instance).

Tie the cheesecloth with the same twine to the wooden spoon, in the middle of a handle, then put the sack into the high dish and rest the spoon on the edges. Remember that there has to be a space left between the bottom and the end of sack, for if the cream cheese is ought to create, the whey must flow out and the remaining part of yoghurt dry and harden apart of it.

Put the dish with cream cheese-to-be into the fridge for 24-36 hours. Check it from time to time to pour the whey into the separate dish (do not throw it away, it is good for your health), for the cream cheese cannot flow in it.

After 36 hours have passed, remove the dish from a fridge, and relocate the cheesecloth again into the collander. Cut out the top part of cheesecloth and carefully uncover the cream cheese. Remove it from your homemade cream cheese and put the cheese into the dish you will be using it of.

Now, I created my homemade cream cheese exclusively for a cheesecake, so I did not bother with its look, just the taste, so I removed it just because from its cheesecloth and put it into the bowl, and that was the end of a job. But if you want it to look nicely, and have a shape of a tear or like a little, even circle, with a lacey pattern on the surface, there are some more things to do.
In this case you should put like two clean layers of cheesecloth into the ramekin or any dish you want to shaped your cream cheese, then put the cream cheese inside, pressing it gently, so there was no air bubbles left. Then cover it with a foil circle having the same diameter as the dish, preasure it gently again, and put into the fridge for another couple of hours.

Then remove the foil circle, turn the dish upside down to remove the cream cheese together with cheesecloth, then peel it off gently. And there you have - a pretty, little homemade cream cheese, looking all fine and dandy.

Using this recipe you will get a cream cheese having the natural flavour. No salt, no seasoning. But you can always give it your desired flavour, especially when you want to eat it with bread, not use it to any cheesecake. In that case all the seasoning should be added during the process of putting the cream cheese into the dish of the desired shape, and you will receive a cream cheese with a flavour of your choice.

Cheers!