poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Ekstrakt z wanilii

Rzecz prostsza do zrobienia niż pójście do sklepu i kupienie cukru wanilinowego, który z uporem maniaka my, Polacy, nazywamy, waniliowym. A cukier wanilinowy z wanilią ma tyle wspólnego, że tylko odrobinę pachnie jej chemicznie uzyskanym substytutem.
Nie chcę w sumie wiedzieć, z czego jest produkowana wanilina. Gdzieś mi się obiło o uszy, że biorą w tym udział krowie odchody, ale chyba lepiej dla wszystkich będzie spuścić na to zasłonę zapomnienia.

Cukru wanilinowego używają już co najmniej trzy pokolenia Polek, do aromatyzowana swych wypieków, ja osobiście nie pamiętam, bym kiedykolwiek widziała prawdziwy cukier waniliowy w jakimkolwiek sklepie. Podobno kiedyś był. Zniknął na korzyść tańszej waniliny i tak już zostało. Ale, wiecie, tylko krowa nie zmienia poglądów. Skoro można dużą ilość czegoś znacznie lepszego zrobić, generalnie wykonując tylko 3 czynności, a potem cieszyć się doskonałym aromatem prawdziwej wanilii w ciastach przez długi czas, to grzechem jest pójście na leniwca i nadal korzystanie z kupnego cukru. Kupnego, czaicie?:D Brrrr...

Przepis na ekstrakt z wanilii pojawia się w masie przepisów na ciasta, rodem z zagranicy. Nie dostaniemy go u nas w sklepach na pewno. Stawiają ciągle na ten cholerny cukier z waniliny na zasadzie "durne kupowały przez trzydzieści lat, nie znają nic innego, to będą kupować dalej". Po co więc dać na półki coś, co jest droższe w produkcji, chociaż o niebie lepsze? Po co? A o tej kupie, z której się robi wanilinę, to przecież nie każdy wie i w sumie pewnie wygodniej jest nie wiedzieć...
No ale wracając do ciast, przynajmniej 90% z tych, na które przepisy czytałam i prawie wszystkie, które wypróbowałam, mają ten składnik, więc w końcu, znużona otwieraniem torebek z kupnym cukrem, poszłam po rozum do głowy i na bloga Doroty, pogrzebałam tam i znalazłam to, czego mi było potrzeba do pełni szczęścia.
Mój ekstrakt z wanilii ma już prawie miesiąc. Ostatnio dla próby, dwa dni temu, użyłam go po raz pierwszy w cieście "Uśmiercenie Czekoladą" i naprawdę niebo w gębie i nosie. Żaden cukier wanilinowy wam tego nie zapewni.

Dlatego też, bez zmian w przepisie, przeblogowuję przepis z Moich Wypieków na doskonały ekstrakt z wanilii. Prościutki do wykonania, wymagający dwóch składników i szklanej butelki. Oraz co najmniej miesiąca cierpliwości, dwóch, by osiągnął właściwą moc.
Ale, uwierzcie mi, warto czekać.
Aha, do większości wypieków używa się maksymalnie 1 łyżeczki ekstraktu. Wystarcza to w zupełności na aromatyzowanie całego ciasta i nie czuć w nim absolutnie alkoholu, który jest podstawą ekstraktu. Jednak więcej niż jedna łyżeczka może już wpłynąć na dziecko, jedzące to ciasto, więc lojalnie ostrzegam, nie szalejcie z tym składnikiem, jeśli akurat wasze pociechy ciasto z ekstraktem będą spożywać. Nie chcemy w końcu dziabniętych dzieciaków mieć, nie?

Zdjęcie poniżej jest średniej jakości. Nie mam dobrego aparatu pod ręką, a chcę skończyć już wpis, więc tak pi razy oko, kolorystykę ogarniecie.
Za miesiąc ekstrakt będzie jeszcze ciemniejszy.


Składniki:

3 duże laski wanilii (można i dodać do tego laski częściowo zużyte, bez ziarenek, bo nadal zawierają potrzebny aromat)
1 szklanka wódki (użyłam u siebie Stocka, jako, że potrzebowałam mniej "woniejącego" alkoholu, żeby to wanilia, a nie wóda była potem wyczuwalna)
1 szklana butelka ze szczelnym korkiem (inne szklane naczynie ze szczelnym zamknięciem też może być)

Wykonanie:

Laski wanilii przecinamy na pół wzdłuż. Nie pozbawiamy ich ziarenek. Tak przecięte wkładamy do butelki. Przepis podaje o trzech co najmniej, ale można napakować i więcej. Im więcej wanilii, tym bardziej aromatyczny ekstrakt nam wyjdzie.

Wanilię w butelce zalewamy szklanką wódki i zamykamy szczelnie korkiem.

Już po paru chwilach wódka zrobi się ciemniejsza i mętna, zaczną w niej latać farfocle i ziarenka. To dobrze. Znaczy, że proces ekstrakcji się zaczął.

Butelkę wkładamy w ciemne miejsce, w temperaturze pokojowej (nie do lodówki, ale do jakiej szafki jak najbardziej) i na skorzystanie z ekstraktu czekamy co najmniej miesiąc, co jakiś czas wyjmują butelkę i potrząsając nią. Po dwóch miesiącach ekstrakt powinien osiągnąć full aromatu.

Ja osobiście trzymam tę butelkę ustawioną pod kątem w cargo. Jak widać laski wystają ponad linię alkoholu, a chcę, by całość aromatu szła w płyn, więc ustawienie pod kątem sprawia, że laski wanilii są cały czas zanurzone.

Ekstrakt można trzymać w domu bardzo długo. Nie zepsuje się. W miarę wyczerpywania się cieczy, można dolewać jeszcze alkoholu i dorzucać wanilii. W ten sposób zapewnimy sobie stały dostęp do tego świetnego, naturalnego aromatyzera.

Ciasto cytrynowo - borówkowe

Lato się kończy, a wraz z nim mnogość owoców, z których można piec ciasta. W tym i na borówkę amerykańską sezon przemija wielkimi krokami. Jako, że bardzo lubię ten owoc (może nie ubóstwiam, jak na przykład wiśnie, ale na pewno jest w top 5), gdy tylko zauważyłam, że u teściów na działce krzaczki jakoś mniej obwieszone na fioletowo ostatnio ( i to nie z winy zbieraczy), zaraz sięgnęłam po koszyczek i napełniłam go obficie litrem fioletowego dobra.
To nie tak, że jak się borówka skończy na krzakach, to potem rok trzeba będzie na nią czekać. W sklepach można ją kupić większość roku. Niestety po tak zbójeckiej cenie za pół litra, że się na jej widok momentalnie odechciewa nie tylko na zjedzenie, ale i na pieczenie kupować.
Dlatego, aby oszczędzić sobie rozterek wyboru, a w konsekwencji zapomnieć o cieście, które mnie kusiło od jakiegoś czasu, zaopatrzyłam się w borówki, a także w cytryny i jogurt w sklepie i zabrałam się za wyrób nieskosłodzonego (jak na moje ciasta to zdecydowanie osiągnięcie) i mało kalorycznego przysmaku.
Na dodatek ciekawa byłam połączenia smakowego cytryn i borówek, ponoć ekstraordynaryjnego.
I cóż? Wszystko było tak, jak je określono. Ciasto cytrynowo-borówkowe faktycznie ma aromat cytryn, napakowane jest potężnie borówkami od góry do dołu, przy tym konsystencją przypomina nieco keksa, ale nie jest suche. Tę akurat właściwość zapewniło solidne naponczowanie syropem cytrynowym, w którym ciasto w pewnym momencie prawie pływało. To zdecydowany jego plus. Na dodatek bardzo ładnie, marmurkowo prezentuje się po przekrojeniu, a z zewnątrz ma pyszną, wcale nie aż tak słodką, warstwę cytrynowego lukru.
Doskonałe do kawy lub herbaty, albo jako przegryzka.
A przepis pochodzi z tej strony. Nieco przetasowany, ale to było konieczne:)

No to co, łapiemy za owoce i robimy!


Składniki:

Ciasto:

1,5 szklanki i osobno 1 łyżka mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 szklanka jogurtu naturalnego
1 szklanka cukru
3 jajka
2 łyżeczki startej skórki cytrynowej
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (można zamiast niego dać 1 cukier waniliowy)
1/2 szklanki oliwy z pestek winogron
1,5 szklanki borówek zwykłych lub amerykańskich, świeżych lub mrożonych

Syrop cytrynowy:

1/3 szklanki soku wyciśniętego z cytryny
1/3 szklanki cukru

Lukier cytrynowy:

1 szklanka cukru pudru
3-4 łyżki soku wyciśniętego z cytryny


Przygotowanie:

Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.

Blaszkę keksową smarujemy masłem na dnie i po bokach i obsypujemy mąką, strząsając jej nadmiar.

W misce łączymy ze sobą suche składniki: mąkę i proszek do pieczenia.
W misce miksera umieszczamy składniki mokre: jogurt, cukier, jajka, skórkę cytrynową, ekstrakt z wanilii i olej. Miksujemy je razem.

Następnie wsypujemy składniki suche do składników mokrych i raz jeszcze miksujemy na gładką masę.

Borówki myjemy, odsączamy z wody, pozwalamy im nieco obeschnąć, potem wrzucamy do miski i ostrożnie mieszamy z łyżką mąki. Gdy będą nią obtoczone, wsypujemy je do gotowej masy na ciasto.

Masę z borówkami wlewamy do blaszki, wkładamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy 50-55 minut, lub do momentu aż testowy patyczek wetknięty w różne fragmenty ciasta wyjdzie nam z niego suchy.

Upieczone ciasto studzimy w blaszce w otwartym piekarniku przez 10 minut, następnie wyjmujemy z niego zupełnie i studzimy w temperaturze pokojowej do momentu aż jest już tylko ciepłe.

Wyjmujemy z blaszki. Dokonać tego można metodą najprostszą. Ostrym nożykiem sięgamy do boków ciasta i ostrożnie podważamy je przy samej blaszce, by ewentualne przypieczenia i fragmenty owoców nie zawadzały nam podczas wyjmowania, oraz nie wyrwały w cieście dziur.
Następnie przykrywamy blaszkę płachtą papieru do pieczenia i zdecydowanym ruchem odwracamy blachę do góry nogami, kładąc na stole. Potem należy tylko postukać w dno. Ciasto powinno wylecieć samo. Pozostaje tylko zdjąć z niego blaszkę.

W czasie, gdy będzie już tylko ciepłe, przygotowujemy kąpiel cytrynową.
W garnuszku łączymy sok cytrynowy i cukier i stawiamy na nieduży ogień. Cały czas mieszając podgrzewamy, aż cukier się rozpuści, po czym jeszcze przez 3 minuty trzymamy na ogniu.
Po tym czasie zdejmujemy z niego i odstawiamy syrop na chwilę na bok.

Uzbrojeni w wykałaczkę nakłuwamy ciepłe ciasto z każdej strony. Po bokach i na wierzchu, pomijając spód. dziurek trochę być powinno, bo musi w ciasto wsiąknąć cały syrop. Następnie ciasto polewamy po łyżeczce przygotowanym, ciepłym jeszcze syropem cytrynowym i pozwalamy mu całkowicie w nie wsiąknąć, zwracając uwagę szczególnie na krawędzie i boki.

Gdy cały syrop wsiąknie, wykonujemy polewę cytrynową.

W tym celu mieszamy cukier puder z sokiem cytrynowym aż powstanie gładka, biała masa.
Ja, niestety, nie miałam cukru pudru, użyłam więc zwykłego, więc akurat na zdjęciu u mnie polewa zamiast być gładka i biała, jest pół przezroczysta i przypomina nieco kawałki kry lodowej. To też ma swój urok w sumie, a nie ujmuje absolutnie nic ze smaku. Więc z czego ją zrobić, pozostawiam już wam do wyboru.
Lukrem pokrywamy ciasto, zaczynając od wierzchu i schodząc na boki, ile się da, aż zużyjemy cały lukier. Przed krojeniem ciasta należy pozwolić lukrowi stężeć.

Smacznego!