niedziela, 30 października 2016

Ciasto Cthulhu (dzieła H.P.Lovecraft'a) / Cthulhu Pie (H.P. Lovecraft's works)

Mija rok od momentu, gdy przeglądając Pinteresta za jakimiś niezwykłymi, Halloweenowymi wypiekami, natrafiłam na niezwykle prosty, ale interesujący ze wszechmiar pie. Posiadał on spód, czyli crust, posiadał nadzienie owocowe i posiadał ozdobnie wycięty wierzch. Niby prościej już się nie da, ale prawdziwa niezwykłość tego ciasta polegała na tym, że ten wierzch był w kształcie Cthulhu - Wielkiego Przedwiecznego, ojca wszelakich monstrów i demonów, w kształcie olbrzymiej ośmiornicy. Nazwę Cthulhu kojarzy każdy, kto słyszał o H.P. Lovecrafcie - pionierze potwornego fantasy. Nawet jeśli nie lubi książek o tej tematyce. Być może oglądał bowiem film... mało opowiadań mistrza zekranizowano? Może chociażby jest graczem RPG i kiedyś natknął się na sławny "Zew Cthulhu"? Ale jeśli myślicie, że to koniec, to jesteście w błędzie. Gry! Planszówki, gry komputerowe... ba, sądzę, że nawet i puzzle Cthulhu są, skoro stworzono maskotkę tego kultowego monstrum, a także trafił jako temat przewodni arcyzabawnej gierki "Munchkin", gdzie trafiają tylko prawdziwe monstra popkulturowe naszego świata. Żyć w nim i nie spotkać się z Cthulhu, chociażby z widzenia, nie zagłębiając się w tematykę jest niemożliwością. Nic więc dziwnego, że trafił i w ostatnie miejsce, w jakim się spodziewała go zobaczyć, to jest do kuchni. I to nie w postaci macek smażonych na masełku.
A sam Cthulhu pojawia się po raz pierwszy w serii opowiadań wspomnianego wyżej Lovecrafta, posiadając wiele imion, poza Wielkim Przedwiecznym, a to, że świat jeszcze istnieje zawdzięczamy temu, że śpi na dnie Pacyfiku, w cyklopowym mieście R'lyeh i tylko przez sny nawiedza swych kultystów i pojedynczych wybrańców, nie dając światu zapomnieć, że ten czas jakie teraz mają, jest tylko pożyczony. Potworna ośmiornica na nietoperzych skrzydłach jeszcze powróci i obejmie to, co jej należne we władanie...

Ależ się zrobiło mrocznie i Halloweenowo, nie? I nawet posępne wycie wilkołaków w tle skłaczonego bloga nie poprawia nastroju, gdy padł na niego cień Set-Hulha. Zabawa przednia, idealnie na Halloween!:D Wróćmy jednak z dna Pacyfiku na ziemię. A tak konkretniej do przepisu.

Odpowiedzialną za Ciasto Cthulhu, którego zdjęcie jest obecnie niezwykle znanym memem, tym bardziej popularnym obecnie im bliżej do Halloween, jest niejaka Sandy Yoo, której potomek, zaczytując się w Lovecrafcie, poprosił pewnego dnia o ciasto ze swym ulubionym Przedwiecznym. No i wiecie... matka Amerykanka, a więc stawiająca na skróty, artystka, więc czuje bluesa w momencie, gdy natrafia na ciekawy temat... myślę, że nie zajęło jej więcej niż pół godziny obmyślenie przysmaku, o którym od kilku lat ciągle jest głośno. Bo tak po prawdzie, ciężko, żeby było cicho. To monstrum zagina przestrzeń i mackami zżera światy. Myśleć o wypieku z Cthulhu w kategoriach innych niż "megatonalnie wielki" byłoby dużym niedopowiedzeniem. Nawet jeśli jest to tylko proste pie.

Sandy Yoo nie zajęło ono dużo czasu. Główka pracuje, a idąc na skróty, sporo składników miała dosłownie pod ręką. Szczerze, nie mam pojęcia w jakim okresie czasu robiła pierwszy raz to ciasto i czy tam są świeże owoce przez cały rok, ale ja musiałam się nieźle nakombinować nad jej wypiekiem, ponieważ w końcówce października w Polsce nie ma co liczyć na świeże, czerwone lub czarne owoce. Trzeba było użyć mrożonych, a skoro już uparłam się na Ciasto Cthulhu na Halloween, to byle jaka trudność mnie nie zwiedzie. A także i kolejna trudność, bo Sandy użyła mrożonego ciasta gotowego, jakiego w polskim sklepie ni dudu. Oraz następną... i jeszcze jedną... kurde, jak na tak proste ciasto, to Polka może dosłownie wyjść z siebie i zawyć w pewnym momencie jak wilkołak z frustracji - co również uczyniłam!

Bez obaw jednak. Skoro oddaję felkę w wasze ręce, a wraz z felką - przepis, znaczy to, że bez najmniejszych wątpliwości udało mi się pokonać logistyczno-pogodowe przeciwności i ciasto potworne zrobiłam. Wy już aż tak kombinować nie będziecie musieli i dla was faktycznie będzie to czysta zabawa. Bo właściwie, czemu by nie? Gotowanie to strasznie fajna czynność, a jeśli jeszcze wykonujemy portret naszego ulubionego potwora, z ciasta i na koniec będziemy mogli pożreć Wszechpożeracza, mlaskając donośnie, a triumfalnie - amen, alleluja i masło orzechowe, jak powiada mój kumpel:)

Problemy z tym arcyprostym ciastem, jakie napotkałam leżały przede wszystkim w tym, że nie miałam jak użyć zalecanego, mrożonego spodu do tarty/pie. Ponieważ w większości polskich sklepów, (nie wiem, czy warszawskie sklepy też tutaj zaliczać, bo może z racji bycia stolicą, w tym mieście mają coś więcej), jedyne mrożone ciasto, jakie dostaniemy to ciasto francuskie. Bomba! Idealne do wszystkiego, tylko nie do pie, gdzie zachowanie kształtu i nie nasiąkanie sokiem akurat ma znaczenie. Z ciasta francuskiego Cthulhu nie zrobię, to wiedziałam już na początku. A ponieważ innego nie miałam, zabawa pajem dla mnie zaczęła się nie od przygotowywania nadzienia i wycinania kształtu, a żmudnego rozkminiania, jakiego typu ciasto pudełkowe autorka używa na swym filmiku (nota bene, jest to jedyne, zapisane źródło przepisu i nawet tam nie ma podanego typu ciasta na pie; możliwe, że dla nich oczywistością jest, że ciasto na pie to takie i takie, nikt nie musi znać nazwy, każdy kupuje w sklepie "ciasto na pie"... kurwa mać...). Marka Pillsbury, jak się okazało. Ale i to nie ułatwiło roboty, bo na zidentyfikowanym pudełku TEŻ nie było nazwy, więc musiałabym na oślep wybierać z co najmniej dziesięciu rodzajów rozmaitych, domowej roboty spodów do pie, jakich się używa powszechnie. Ale ja nie chadzam na oślep, o nie. Więc grzebałam kolejną godzinę tym razem patrząc po zdjęciach i w pamięci mając wskazówkę, że nie może zanadto rosnąć, a ciasto mrożone Sandy lekko się napusza podczas podpiekania. Na ostatniej prostej miałam już tylko jeden typ - a mianowicie tajemnicze ciasto typu "flaky". Listkujące, o którym wspominałam przy okazji Apple Pie. Ale to ciasto, nie mające polskiego odpowiednika (również się listkuje, jak francuskie, ale mniej), musiało mniej rosnąć, nie stracić kształtu. I szukaj, pani, kolejną godzinę, tym razem przepisu na cięższy "flaky crust"... miałam już dosyć, szczerze. Tak to jest jak człowiek się na coś uprze i pokonuje go nie pech w kuchni, a zwykłe przeszkody logistyczne. Jednakże wtedy ponownie przypomniałam sobie Apple Pie, gdzie miałam niemal tę samą jazdę. Potupało się zatem na kilka przepisów obiecujących, a następnie otworzyło swoje ciasto z jabłkami i absolutnie ulubionym spodem do pie. I wiecie co się okazało? Że to całe, cholerne szukanie było psu na buty, bo poszukiwany spód do ciasta Cthulhu miałam na własnym blogu! Inne przepisy różniły się co prawda minimalnie od tego, ale to było bez wątpienia to.

Zabawa, tak?! No to i zrobiłam sobie zabawę, szczerze. Skoro ciasto było, nadzienie właściwie było tylko minimalną przeszkodą. Świeże borówki Sandy zastąpiłam mrożonymi wiśniami o morderczo krwawym kolorze, a ponieważ mowa była o tym, by ciasto nie nasiąkało zanadto sokiem, a z mrożonych będzie go od cholery - do owoców z cukrem dodałam nieco mąki ziemniaczanej, zagęszczając strukturę całego nadzienia. Smak został, objętość również, a dodatkowy efekt, jakoby Cthulhu z wierzchu siedział na krwawym, lśniącym łożu z oślizgłego... nie wiadomo czego, tylko podbił mi walory artystyczne. I jakże pasuje do Przedwiecznego, który straszył bohaterów z lat dwudziestych Lovecrafta do tego stopnia, że starczyło na Cthulhu spojrzeć raz, by stracić rozum.

Niemniej z ciastem Cthulhu jedyna strata jaka wam grozi, to strata głowy na jego punkcie, bo po pokonaniu tych kilku trudności faktycznie, absolutnie prosto się je robi, nadzienie smakuje cudownie, a poszukiwaczom przygód w lovecraftańskim świecie na pewno posmakuje macka, albo paszcza Cthulhu na jego wiśniowo-krwawym łożu, zaś ten, który dotrwa do końca rozgrywki (na przykład jeśli będziecie akurat grać w "Posiadłość Szaleństwa" - strasznie fajna planszówka, polecam), żywy i w miarę nie szalony - dostanie głowę potwora na srebrnej misie:D I jaki klimat, poza walorami smakowymi, och, ach!:D H. P. Lovecraft zdecydowanie by pochwalił.

A my, korzystając z tego, że Halloween już w poniedziałek, łapiemy za przyrządy i składniki i składamy naszego Przedwiecznego do kupy.


Przepis wzięty z oryginalnego filmiku Sandy Yoo. Został jednak na tyle mocno zmieniony, by Polka mogła go wykonać, że...hmmm... nie sugerujcie się nim poza fragmentem, w którym pokazywane jest składanie Cthulhu do kupy z wyciętych z ciasta części, jakoś tak w 8 minucie, 56 sekund.

Cthulhu Fhtagn!

Please scroll below for the "red" recipe in English version:) 



Składniki:

Spód i wierzch:
Wykonujemy ciasto według przepisu na spód z Apple Pie, znajdującego się pod tym linkiem. (Mieszkańcy UK/USA mogą, jeżeli tak im wygodniej, spokojnie użyć gotowego spodu do ciasta "Pillsbury Pie Crusts" - sztuk dwie w opakowaniu, dla 9 calowej blaszki na pie, chociaż zdecydowanie polecam ciasto domowej roboty z podanego przepisu).

Nadzienie:

750g mrożonych wiśni, wypestkowanych
1 i 1/2 szklanki cukru
1 łyżka domowego cukru waniliowego
1 łyżka mąki ziemniaczanej

Smarowidło z jajka:
1 żółtko
1/2 łyżeczki wody


Wykonanie:

Wykonujemy ciasto według podanego przepisu.

Dzielimy na dwie, równe części, każdą spłaszczamy w dysk i wstawiamy do lodówki, zawinięte w folię na co najmniej godzinę.

W tym czasie przygotowujemy nadzienie.


Wiśnie, pozbawione pestek (wszystkie, za wyjątkiem dwóch, jednakowego kształtu, z których zrobimy oczy) wrzucamy do garnka. Jeżeli nie są wypestkowane, będziemy musieli wyjmować pestki na bieżąco, w trakcie gotowania i rozgniatania 2/3 z nich.

Dwie zachowane wiśnie ostrożnie odkładamy na sitko i pozwalamy im się odmrażać w swoim tempie. Ważne, by zachowały okrągły kształt, więc one akurat powinny mieć pestkę w środku.

Podgrzewamy aż puszczą sok. Dosypujemy cukry i mieszając co jakiś czas, zagotowujemy.

Do wiśni z sokiem dosypujemy łyżkę mąki ziemniaczanej, starannie mieszamy aż nadzienie zacznie nam gęstnieć.

Gotowe, o konsystencji kisielu z dużą ilością owoców, ściągamy z gazu i bezwzględnie studzimy aż będzie zimne. Gorącego nie wolno nam przekładać na ciasto, bo będzie klops.

W czasie, gdy nadzienie nam stygnie, wyciągamy ciasto z lodówki. Najpierw część, jaką przeznaczymy na spód. Rozwałkowujemy ją na okrągło na płachcie folii na wielkość odpowiadającą podstawie formy do pieczenia tarty, plus kawałek na rant. Czyli ok 22-24 cm.

Formę do pieczenia (szklaną albo metalową), o średnicy spodu 20 cm (lub 8 cali), starannie smarujemy masłem.

Piekarnik nastawiamy na 200 stopni.

Rozbełtujemy żółtko z wodą w małym naczyniu, robiąc smarowidło jajeczne do ciasta.

Rozwałkowany na folii spód odwracamy wraz z folią do góry nogami nad formą i ściągamy folię.

Dopasowujemy spód do formy, przyciskając delikatnie ciasto do spodu i brzegów. Zwisające boki odcinamy za pomocą radełka z falistym kółkiem tuż na obrzeżach blachy.

Smarujemy ciasto dokładnie jajecznym smarowidłem na spodzie i bokach. Podpieczone, zrobi nam rodzaj membrany, by nadmiar soku nie wsiąkł w ciasto.

Wkładamy spód na 10 minut do rozgrzanego piekarnika i podpiekamy do delikatnie złotego koloru i upieczonej warstewki jajecznej na wierzchu.

Pozwalamy mu ostygnąć. W tym czasie na folii rozwałkowujemy drugą część ciasta. Tym razem można prostokątnie.

Z ciasta wycinamy najpierw głowę Cthulhu, część macek, skrzydła i oczy, resztę macek i detale (zajrzyjcie na podany wyżej fragment filmiku Sandy, w którym ten proces jest pokazany). Każdą kolejną, wyciętą część oddzielamy od ciasta i odkładamy na talerz do lodówki, by się zbytnio nie rozgrzało.

Gdy nadzienie jest już zimne, a spód da się dotknąć, wykładamy je na ciasto. Następnie z wyciętych kawałków ciasta formujemy na nadzieniu naszego Cthulhu, zaczynając od skrzydeł, potem wykładając fantazyjnie macki, na wierzch kładąc na nieco wyższy stosik nadzienia - głowę. W rozcięcia wyciętych oczu, wkładamy zachowane wiśnie i również umieszczamy na głowie, starannie przyklejając oczy do głowy. Wykładamy resztę detali (również podpatrzcie w filmiku).

Potwora smarujemy pozostałym smarowidłem i wkładamy ciasto do rozgrzanego piekarnika na 30-35 minut.

Po tym czasie wyjmujemy, studzimy w temperaturze pokojowej i wkładamy do lodówki, by zupełnie ostygł i zestalił się.

Serwujemy po czasie chłodzenia, krojąc w każdy, morderczy sposób, na jaki mamy ochotę.

Wesołego Halloween!:)

-------------------------------------------------------

 Ingredients:

Crust:
Make a homemade crust according to the crust recipe for Apple Pie in this post.
(UK/USA readers may also, if they wish, use bought, frozen pie crust - "Pillsbury Pie Crusts", 2pcs in a pckg, for 9'' dish, although I still reccomend making a homemade crust, from the above recipe).


Filling:
750g of pitted, frozen cherries
1 and 1/2 cup of sugar
1 tblspn of homemade vanilla sugar
1 tblspn of potato flour

Eggwash:
1 egg yolk
1/2 tspn of water


The making of:

Make a crust according tho the instructions in the given recipe.

Divide the ball of dough in two halves, flat both to the disk form, cover with a tin foil and put the into the fridge for at least 1 hour.

Make a filling.

Pour frozen, pitted cherries (all but 2 fruits, about the same size, which will be necesarry to make Cthulhu's eyes), into the pot. If the stones were not removed before frozing the fruits, we remove them while cooking and mashing 2/3rd of them, while making the filling.

Put those 2 saved cherries into a little strainer and let them defrost in its own time. They should hold a round shape so it would be nice if they still had stones inside.

Cook the cherries in the pot until they drain juices. Add the sugars, mix from time to time, and boil them.

Add potato flour and mix it alltogether until the filling starts to become thick.

Remove the filling from the cooker and cool it until it is cold. Do not pour warm filling on the pre-baked crust.

While the filling is cooling down, remove the crust for the bottom part of Cthulhu pie from the fridge. Roll it on a sheet of a tin foil into the circle, matching the size of your baking dish, plus the sides, around 9-9,5''.

Butter 8'' glass baking dish.

Heat the oven to 392 degrees Fahrenheit.

Mix egg yolk with water, creating your egg wash.

Take rolled on a tin foil circle of dough and flip it above the baking dish, fashioning it to fit the rims. Carefully remove the foil.

Press the dough to the bottom and sides of a dish. Cut the excess parts with a zigzag pastry wheel.

Smear the egg wash on the bottom and sides of the crust. Prebaked, it will create a shield for the crust, so it did not  become too soggy of the cherry juice.

Put the baking dish into the oven and bake for about 10 minutes, until light golden colour, and baked egg wash on the surface.

Remove it from the oven and cool a bit. At the same time roll the other part of the dough. Rectangular if you wish.

Cut the head of Cthulhu of the rolled dough, then part of tentacles, wings and eyes, the rest of the tentacles and some details (check how to do it on Sandy's video, in the mentioned above timing). Each part that you cut off, remove from the rest of the dough, and put to the plate in the fridge, so it was cold.

When the filling is cold, and the pre-baked crust possible to touch, fill the crust with the filling. Then create your Cthulhu out of the parts that you cut off the dough, on the surface of a filling, starting with a wings, then a tentacles, curved fantastically, then the head put on a slightly bigger pile of a filling. Put 2 saved cherries into the slits made in the Cthulhu's eyes and fit them on the monsters head. Fashion the rest of the details on the pie (also check how to do it nicely on Sandy's video above).

Smear the rest of an egg wash on a monster, and put the pie into the hot oven for 30-35 minutes.

Remove the baked pie from the oven, cool it in a room temperature until it is just slightly worm, and put it to the fridge for at least 1 hour.

Serve it, after chilling, cutting the Cthulhu Pie in every, morderus way, you might thing of:)

Happy Halloween, you guys!:D


środa, 26 października 2016

Kanapka z sałatką z kurczaka Clay'a (jak w serialu "Bitten") / Clay's chicken salad sandwich (as in "Bitten" TV Show)

Już za chwileczkę, już za momencik nadejdzie anglosaskie święto potworów i koszmarów wszelakich - Halloween. W zeszłym roku uczciłam je bardziej tradycyjnym Pumpkin pie, ale w tym postanowiłam zaszaleć i faktycznie na ten okres końca października i początku listopada, spotworzę Bantofelki. A właściwie zwilkołaczę. Skłaczę! Blog będzie przez kilka nadchodzących postów wył przy pełni księżyca, z zacięciem polował na wampierze i rzecz jasna podtykał wam wszelakie, kłaczaste żarcia - jedno po drugim, z etykietką czegoś, co z rozkoszą zjadłby zmiennokształtny. Doświadczycie wszystkiego wilkowego, co stworzyła moja wyobraźnia (parafrazując jakże znany tekst z początku serialu "Twilight Zone"), a raczej co ta wyobraźnia sobie przypomniała, i gdzie ją skierowała pamięć, w poszukiwaniu książek i filmów, a także internetów, w których wilkołaki coś spożywały.
Będzie więc jak zwykle bez-dietowo, geekowo, smacznie i pachnąco, a także w dużej ilości i prosto - bo akurat to jest wspólna cecha wszystkim wilkołakom, bez względu na uniwersum, w jakim występują. Ważne, by brzuch był pełny, by była satysfakcja z przeżuwania, a dekoracyjne porcje degustacyjne, rodem z Atelier Amaro, ozdobione kwiatkiem, które wilkołakowi tylko by żołądek wkurwiły - zostawmy może miłośnikom wampirów. Oooo... oni zdecydowanie w tym będą gustować, popijając kielichem krwi i piłując pazurki.

A teraz, skoro wszystkie te, zgromadzone już i częściowo gotowe do zapodawania w formie felek żarełka, wyją mi wilczo i przeciągle, głosząc: "Daj nam zaistnieć, siostro księżycowa!" - ulegam z wdziękiem i na pierwszy rzut zapodaję wam danie wyłuskane z serialu "Bitten" czyli wilkołaczą kanapkę z sałatką z kurczaka Claya.

Auuuuuu... znaczy, zaczynamy świętowanie wilkołaczego Halloween w towarzystwie Bantofelków! Do dzieła!

Tak się niestety składa, że wszelakie fantasy woli wampiry. Nie wiem, czemu się tak uczepili tego tematu, ale akurat z ras paranormalnych w tym temacie znajdziecie najwięcej książek i filmów. Ostatnio także uwzięli się na anioły, szczególnie, jeśli można anioła wpakować w upadnięcie i śmiertelne, bezsensowne zakochanie się w człowieku. Albo w wampirze! Z jednej strony mnie, miłośniczkę wilków, frustruje to, że się tak fascynują martwiakami, a z drugiej rozumiem: romans kupi co druga nastoletnia siksa, a jeszcze jak ma on powiew rozwiewającej się już na szczęście mody przyniesionej przez jakościowo pożałowania godny "Zmierzch", otoczki tajemnicy i marzenia o niezwykłym, martwym opiekunie, który (obowiązkowo zabójczo przystojny) nie widzi poza bohaterką świata - to tylko iść w to przy wtórze "Ka Ching" mamony, wpadającej z konta panienek zafascynowanych wampirami, do kieszeni przedsiębiorczego twórcy.
Niemniej, gdyby wyłączyć z tego całego cyrku wampiry, mam wrażenie, że umiejętnie wpasowany w setting wilkołak - istota równie tajemnicza i na pewno mniej idiotyczna niż mieniący się brokatem koleś, nadto tragicznie (chociaż zależy też od spojrzenia na lykantropię) obdarowana przez los mocą zmiany postaci ludzkiej w zwierzęcą - stworzyć by potrafiła znacznie lepszą historię.

Spójrzmy chociażby na serial "Bitten". Scentrowany właśnie na wilkołaczej watasze, relacjach wilkołaków między sobą i tak właściwie wojnie z całym światem, jest bodajże pierwszym tego typu widowiskiem, które mnie przyciągnęło do siebie, nie odrzucając jak jakieś romantyczne "Teen Wolfy", gdzie jest tylko jeden taki koleś, w dodatku nastolatek, problemy szkoły średniej, oh, ah, eh... fuj!
No dobra, w "Bitten" też się zaplątało trochę romansu, jako, że bazowany jest na pierwszym tomie serii książek Kelley Armstrong o tytule "Women of the Otherworld", która jak nic traktowana być powinna jako paranormal romance, niemniej kobietka postawiła nie na romanse, jako temat przewodni przygód bohaterów, ale właśnie na fantastycznie przekazany świat wilkołaczy. I właśnie dla tego klimatu, dla zmieniających się w wilki facetów i kobiet, dla brutalności i wilczej polityki, dla cudownych relacji w watasze, w której z rozkoszą ja, miłośniczka jedynie słusznego systemu RPG "Wilkołak: Apokalipsa", odnajdywałam coraz to odniesienia do rozmaitych plemion jednie słusznej wilkołaczej gry, wsiąknęłam na trzy sezony, wciągnęłam w to swoje wilkołaki grające ze mną na realu w Werewolfa i z całego serca polecam. Pierwszy sezon na pewno. Drugi nieco się popsuł - bez sensu skupili się na czarownicach, ale trzeci, ostatni, z przytupem wrócił do tematu watah i wilkołaków. Co prawda zmaszczono zakończenie, a drugi i trzeci sezon praktycznie nic nie miał wspólnego z drugim i trzecim tomem serii książek - ale wilcza wataha została. I mnie to wystarczyło.

W wielkim skrócie, o co chodzi w "Bitten", by wam za bardzo nie spoilerować.
Główną bohaterką jest Elena Michaels - młoda kobieta, która zrządzeniem losu i przypadkiem (który potem, w miarę rozwoju akcji okaże się celowym działaniem), została ugryziona przez jednego z wilkołaków z watahy Jeremy Denversa - wilków, których terytorium stanowi Ameryka Północna, a dom watahy to posiadłość Stonehaven w miasteczku Bear Valley, w stanie Nowy York. No i w sumie wszystko byłoby ok, bo wilkołaki i w ten sposób powiększają swoją liczebność w tym uniwersum, gdyby nie to, że Elena jest JEDYNĄ wilkołaczką, ponieważ do tej pory żadna ludzka kobieta nie przeżyła ukąszenia i pełnej przemiany w wilkołaka. Nie narodziła się też taka z ojca wilkołaka, która miałaby zmianę w wilka w genach. Kobiety zwyczajnie nie mogą stać się wilczycami, koniec, kropka. Rodzić wilkołaki - jasne. Synów, których potem ojciec - wilkołak zabiera od matki i wraz z potomkiem znika, by chronić sekret ich istnienia. U córek gen wilkołactwa najwyraźniej występuje jako recesywny. Przekazać dziecku - przekażą, ale same nigdy do księżyca nie zawyją. I tu mamy kolejny wspólny element we wszystkich settingach, gdzie pojawiają się wilkołaki - wielki sekret istnienia.
Wróćmy jednak do Eleny. Serial skupia się w pierwszym sezonie na niej i jej porąbanych relacjach z watahą, do której z ugryzienia należy. Czemu się popsuły i jaka jest jej historia - dowiadujemy się w trakcie rozwijania się akcji. W trakcie też poznajemy watahę, na czele z ich alfą Jeremym, byłym facetem Eleny, adoptowanym synem Jeremy'ego, który jest również bezlitosnym wykonawcą woli swego lidera) - Clayem, oraz przecudownymi, wilkołaczymi zwyczajami.
Skracając sytuację jeszcze bardziej - problemy Eleny z facetem-wilkołakiem, byłym, który koniecznie chce ją odzyskać, ale przy tym nadal być tak bardzo wilczy, męski i nie do ruszenia, mimo, że ma bzika na jej punkcie, które odpowiadają za zakwalifikowanie książki do rodzaju paranormal romance, ustępują jednak brutalnej walce o władzę i terytorium, gdy wataha Jeremy'ego nagle staje się obiektem ataku. I w tym momencie Elena musi sobie zadać pytanie: durne próby bycia człowiekiem, mimo, że to dawno już za nią, czy lojalność wobec swoich i akceptacja wilczej natury?
O, proszę państwa i w momencie, jak zaczyna się lać pierwsza krew, poznajemy pierwsze zwyczaje wilkołaków tego świata - serial robi się naprawdę interesujący...

Pozwolę sobie więc go polecić z pełną odpowiedzialnością miłośniczki "Wilkołaka: Apokalipsy". Kiedy już przebolejecie romansowe i traumatyczne ludzkie problemy - wilcze tło w pierwszym sezonie zwyczajnie was zachwyci.

Do tego tła właśnie teraz nawiążemy. Relacjami w tej watasze ja i Azrael - mój kumpel-maniak Wilca, zachwycamy się od dawna. Szczególnie zwyczajami watahy przy tak prozaicznej czynności jak jedzenie. Jedzą w watasze w swoim towarzystwie przede wszystkim dopiero gdy alfa weźmie pierwszy kęs (zupełnie jak u normalnych wilków - prawo do łupu i najlepszego mięsa ma przede wszystkim alfa), za to kolosalne ilości jedzenia, jak na normalnej wielkości facetów i filigranową kobietkę. Gdzie to znika? A cholera wie, przypuszczam, że w całości idzie w wilka pod skórą i jego umiejętności, a ich ciała gdzieś to magazynują, póki nie spalą do ostatniej kalorii, właśnie na przemianę i podtrzymanie tego wilka przy życiu. Z tego by wynikało, że powinni być przy kości. Nic z tych rzeczy. Może aktywny tryb życia? Anyway, wilkołaki jedzą dużo i to nie tylko tu, w świecie "Otherworld", ale w każdym innym, posiadającym wilkołaki. I z tego co widzę - jedzą też prosto. Kalorycznie. Mięso, warzyw raczej niewiele, pieczywo, jeszcze więcej mięsa, bekon smażony tonami, jajka... ah... powiem wam, że ta kuchnia to mi się szalenie podoba. Zero ograniczeń. No i nie certolą się z tym, by wyglądało ślicznie. Ma być gryźliwie i smacznie, ot co.

Jedną z takich właśnie potraw widzimy dokładnie w trzecim odcinku 3 sezonu - "Right behind you", gdy, w wyniku rozmaitych dziwnych wydarzeń, w Stonehaven pojawia się przyrodni brat Eleny - Alexei. Koleś jest młodzikiem, tuż przed pierwszą przemianą, naładowanym buntem i hormonami i, jak łatwo przypuścić, cały czas jest głodny, gdy ciało przygotowuje się do pierwszego przeistoczenia. Clay, obecnie narzeczony Eleny (ta jest, dogadali się w ciągu trzech lat:P), podsuwa mu więc, widząc, że koleś zaraz się zacznie wgryzać w ściany, kanapkę. Sądząc po wyglądzie - sam ją zrobił, zdecydowanie niechlujnie, niemniej Alexei wgryza się w kanapkę bez dyskusji, przeżuwa z satysfakcją i tylko pyta o ketchup. Czyli, myśli sobie taka Banshee, oglądając scenkę po raz pierwszy, to coś musi być dobre, szybkie, sycące i proste, by facet, którego wstępnie zakwalifikowała jako Pomiot Fenrisa (gdyby myśleć o Clay'u w kategoriach wilkołaków WoDowych), mógł to zrobić sobie lub komuś, nie przemęczając mózgownicy tak trywialną sprawą, jak nakarmienie prawie-wilkołaka, zapychając mu tym czymś skutecznie wór bez dna, omyłkowo zwany żołądkiem.
Gdybym miała pod ręką gifa z tego odcinka z ową kanapką, pokazałabym ją wam. Ale, że nie mam, starczy tylko rzec, że między dwoma kawałkami przekrojonej pajdy chleba widać tam białą mieszaninę mięsno-sosową, bez śladu zieleniny (jakże po wilkowemu!), rzuconą na talerzu niemal na stół gestem "masz, żryj, dobre". A gdy dzieciak domaga się ketchupu, który dodaje wszędzie, Clay patrzy na niego jak na idiotę, wyjaśniając, że to jest sałatka z kurczaka. Do tego ketchupu się nie dodaje. I słusznie! Królicze żarcie to w kojcu królików, trafiłeś do kuchni wilkołaka, młody, więc jedz, co należy.

Tak prosta, ludzie, rzecz. Chleb, w którego kawałki wetknięto to coś,o tajemniczej nazwie "sałatki z kurczaka". Co tajemnicze przestało być dosyć szybko, gdy już wygooglałam, co to jest. Po czym z tajemniczego stało się zaskakujące, ponieważ kanapka z sałatką z kurczaka zbiera takie recenzje na internetach, wbrew (a może dzięki) swej prostocie, że niech się najlepsze dania restauracyjne schowają. Pyszne! Proste! Comfort food - a to już jest najwyższa pochwała. W końcu o ilu rzeczach można powiedzieć, że spożycie ich koi schetane nerwy? Ten i ów pisał, że tak tęsknił za smakiem tej kanapki, tak za nim chodziła, że potrafił specjalnie po mięso kurczaka iść do sklepu w nocy i zrobić sobie kanapkę z sałatką, bo nie mógł bez niej żyć!

No to, kurka, poległam po tym, a że akurat szukałam potraw do halloweenowego projektu "Wilkołacza kuchnia" na Bantofelkach, który to właśnie zaczynamy dzisiejszą felką, logicznym się wydaje, że kanapka z sałatką z kurczaka w wykonaniu Claya, musiała tu trafić.

Zrobiłam więc absolutnie klasyczną, wilkołaczą wersję, trzymając się tego, co widziałam w odcinku "Bitten", a nie setek przepisów podsuwanych mi przez internety, bazując jedynie na ich składnikach stałych i wiecie - to był strzał w dziesiątkę. Moje testujące "łaki" - sztuk trzy - dostały dziś tę kanapkę do testów na sesji i chociaż ja osobiście widziałabym ją z dodatkiem kiszonego ogóreczka albo grzybka marynowanego, to dwaj pozostali oświadczyli, żeby absolutnie nic nie dodawać. Idealna kanapka dla wilkołaka ma być właśnie taka, prosta, zajebiście dobra i koniec!

A zatem ulegam demokratycznej decyzji mej watahy i w ręce wasze oddaję wilkołaczą kanapkę z sałatką z kurczaka, którą z rozkoszą spożywać możecie nawet i wtedy, jeśli wolicie tę drugą, bardziej martwą i krwiopijną stronę paranormalu z zębami. Oni niech siorbią krew, wam nikt nie każe tego robić. A na pusty żołądek będzie idealna. Kto zaś wie, co się potem stanie przy pełni...

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki (na miskę sałatki lub ok. 12 kanapek - 6 podwójnych pajd):

12 kromek chleba
1 udo kurczaka
1 podwójna pierś kurczaka
1 marchewka
1 cebula
1 kostka rosołowa drobiowa
2 łyżki majonezu
1 łyżka śmietany
1 łyżka musztardy
1 łyżeczka soku z cytryny
sól, pieprz, majeranek


Wykonanie:

Mięso kurczaka myjemy, wkładamy do garnka (nie skórujemy! - skórka dodaje smaku), dorzucamy obraną marchewkę przekrojoną na pół, obraną cebulę przekrojoną na pół, zalewamy całość wodą, aż przykryje mięso i stawiamy na ogień.

Gdy woda zacznie buzować, szumujemy potencjalną pianę z powierzchni i dorzucamy kostkę rosołową. Gotujemy do miękkości mięsa.

Wywar mięsny odlewamy (można taki bulion zachować i zamrozić na później), mięso chłodzimy, a gdy wystygnie, obieramy z kości, drobiąc na małe kawałki.

Mięso wrzucamy do miski, dodajemy majonez, śmietanę i musztardę, mieszamy.

Testujemy smak, doprawiamy solą, pieprzem i majerankiem. Ponownie testujemy. Jeżeli potrzeba, dodajemy jeszcze majonezu i musztardy, pamiętając jednak, że sałatka ma nam iść potem do kanapki, więc sosu ma być tylko tyle, by łączył mięso ze sobą, nadawał smak, ale nie ciekł.

Gdy smak zupełnie nam już odpowiada, uklepujemy w misce, zakrywamy folią i wstawiamy do lodówki na kilkanaście minut, by smaki się przegryzły.

Gotową sałatkę z kurczaka umieszczamy między przygotowanymi pajdami chleba, smarując chleb grubą, hojną warstwą i serwujemy swoim prywatnym głodomorom o każdej porze dnia i nocy.

Można do sałatki zawsze podać z boku, na talerzyku, ogórek kiszony, albo grzybki marynowane. Doskonale też smakuje, jeśli warstwę sałatki w kanapce posypiemy świeżą rzeżuchą. Jednakże, jako, że jest to kanapka wilkołacza - nie szalejcie z zieleniną, bo mięsożercy za nią nie przepadają.

W przypadku jeżeli zostało nam mięso po gotowaniu rosołu, albo kawałki pieczonego kurczaka, z którymi nie ma co zrobić - można spokojnie zastosować je do tego przepisu, pomijając część o gotowaniu mięsa i podążając za przepisem od 4 akapitu włącznie.

Smacznego!:)
----------------------------------------------------


Ingredients (for a bowl of salad or 12 sandwiches - 6 double slices of bread):

12 slices of white bread
1 chicken leg with skin
1 big chicken breast
1 carrot
1 onion
1 chicken broth cube
2 tblspns of mayo
1 tblspn of sour cream 18%
1 tblspn of mustard
1 tspn of lemon juice
salt, pepper, marjoram


The making of:

 Put washed chicken leg and breast, with skin, into a pot. Add a carrot - cut in half, onion - cut in half and pour the water inside, so it covered the meat. Start cooking.

When the water starts to boil, remove possible foams from the water surface and add chicken broth cube. Cook the meat until it is soft.

Remove the meat from broth (the broth you should save for something else, so freeze it, do not waste it), cool it completelly and remove the meat of the bones, dividing in a small pieces.

Pour the meat into the bowl, add mayo, cream, mustard, lemon juice, mix it all together. 

Check the taste, then add, according to your taste, appropriate amounts of salt, pepper and marjoram. Taste again. If it is necesarry, add some more mayo, lemon juice or mustard, however remember that the salad will go between the pieces of bread. The amount of sauce should be just enough to feel it, and to stick the meat together, not to drip out.

When the taste is as you wish, cover the bowl with a tin foil and put into the fridge to cool it a bit and let the tastes mix.

When the salad is ready, smear it generously on one piece of bread, cover with the other and serve your hungry werewolves at every hour of day at night.

This it the most basic version of a werewolf chicken salad sandwich. But you can serve it with a pickled cucumber or a pickled mushrooms at the side. It also tastes great if you put some fresh watercress on the surface of chicken salad, before you cover it with a second piece of bread. Anyway - this is the werewolf sandwich. Remember about it for they are a meat lovers not a rabbits to feed them with veggies:D

If you have any leftovers after cooking or baking chicken - you may easily use them for this recipe, omitting the part about meat cooking, following the recipe from its fourth paragraph.

Cheers!


środa, 19 października 2016

Domowy cukier waniliowy / Homemade vanilla sugar

Jak zapewne zauważyliście, w większości moich przepisów od ponad roku nie ma praktycznie wogóle składnika, który jest zazwyczaj spotykany w większości ciast pieczonych przez Polki. Do pewnego momentu również ja używałam go masowo, a jakże, ale trafiłam na pewną informację, która mnie odstraszyła od niego tak skutecznie, że gdyby nie znacznie bardziej aromatyczny, domowy substytut, pewnie zupełnie bym z niego zrezygnowała.
Mowa o cukrze waniliowym, a właściwie wanilinowym, który i tak z przyzwyczajenia nazywamy błędną nazwą. Ponieważ prawdziwej wanilii u większości producentów tego dosmaczacza nie ma - dawno już postawili na syntetyczną wanilinę i nie uznali za stosowne poinformować o tym nikogo, cichcem zmieniając nazwę na paczuszce. A ponieważ nikt się tego nie spodziewał i właściwie jest to tylko dodatkowe "n" w nazwie, łatwe do przeoczenia przez zmęczone oczy gospodyń domowych, pracujących jeszcze zawodowo - cukier wanilinowy cichcem zastąpił waniliowy w latach osiemdziesiątych i tak już zostało.
Żadna kobitka zresztą nie zastanawiała się nawet nad tym, smak był praktycznie taki sam i dopiero kiedyś komuś rzuciło się to w oczy, ale właściwie to już na wszystko było za późno. Cukier wanilinowy od 20 producentów w każdym sklepie, więc po prostu machnęłyśmy ręką.

Czemu o tym piszę? A to temu, że nie dość, że robią nas w balona, licząc, że z przyzwyczajenia dalej będziemy to samo kupować to jeszcze, na kanwie zmniejszania kosztów produkcji i ścinania cen towaru, nie dość, że prawdziwą wanilię ma teraz tylko cukier waniliowy (naprawdę o tej nazwie) Delecty, to jeszcze, ignorowana solidarnie przez społeczeństwo, krąży informacja o rewolucyjnym odkryciu Japończyków, za które otrzymali Nobla. Otóż panowie ci uzyskali syntetyczną etylowanilinę tańszym kosztem niż do tej pory. Z krowiego moczu. Informacja poszła w świat, a kobiety i tak kupują cukier wanilinowy. I biorąc pod uwagę fakt, że nie jest to news z wczoraj, ani nawet sprzed roku czy dwóch - bardzo możliwe, że od dawna to są siki, które dodajecie do ciastek, że tak sparafrazuję sławną wypowiedź "Morfeusza z "Matrixa".
Kurtyna!

Pozwolę, by się to przyswoiło jeszcze przez minutkę.

Przyswojone z odpowiednią odrazą?

No to teraz powiem wam, że jest coś, co możecie zrobić, nie rezygnując z dosmaczania wypieków wanilią, przy okazji nie nabijać kabzy producentom, oszczędzić konkretnie i wiedzieć dokładnie, co dodajecie do ciast. A mianowicie możecie zrobić własny, domowy cukier waniliowy, na naturalnych składnikach i podobnie jak w przypadku ekstraktu waniliowego, ledwie zacznie się kończyć, uzupełniać, by dobro to nigdy się nie skończyło i nie być wystawionymi znowu na krowi mocz z etykietką waniliny na opakowaniu.

Cukier taki robi się w 10 minut, wymaga tylko dwóch składników i słoika ze szczelnym zamknięciem. Oraz około 2-3 tygodni cierpliwości. W zamian otrzymamy dokładnie to, co chcielibyśmy kupować, a już nie możemy, aromat prawdziwej wanilii, a nie sztucznego niewiadomo czego i niekłamaną satysfakcję, że to jest "home-made", a nie sklepowe.

Zanim jednak przejdę do przepisu, chciałabym tylko was uczulić: to, co czujecie po otwarciu cukru waniliowego lub co znacie jako zapach wanilii jedynie elementarnie przypomina zapach prawdziwej wanilii. Dlatego też należy być przygotowanym, że przed upływem 2 tygodni czekania, słoiczek z domowym cukrem waniliowym, po otwarciu wydawał będzie woń szafy z czymś lekko stęchłym w środku, ponieważ tak pachną schnące laski wanilii, z których będziemy wykonywać nasz cukier. Dopiero po tych dwóch czy trzech tygodniach czekania, w nos uderzy was woń podobna do tej znanej z torebek z cukrem wanilinowym, ale też nie identyczna. Krótko mówiąc - do zapachu prawdziwej wanilii nasze nosy, trute całe życie syntetykiem, będą się musiały przyzwyczaić.
Jednakże smak waniliowy i aromat w wypiekach będzie tak absolutnie boski, że naprawdę zrezygnujecie z torebkowego na rzecz prawdziwego cukru waniliowego i nie będziecie go już kupować nigdy więcej.

No to gotowi? Zaczynamy ręczną robotę!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)



Składniki(na słoiczek cukru waniliowego):

1 szklanka drobnego cukru do wypieków
3 laski prawdziwej wanilii
szklany słoik ze szczelnym zamknięciem

Wykonanie:

Do umytego i starannie wysuszonego słoiczka wsypujemy 1/3 szklanki cukru do wypieków.

Laskę wanilii przekrawany wzdłuż, końcem noża wydobywamy ze środka nasionka z ciemnym mazidłem, jakie znajduje się w środku laski wanilii i wrzucamy do słoiczka. Mieszamy z cukrem.

Wybebeszoną laskę wanilii kroimy na około 1/2 cm kawałeczki i wrzucamy do cukru.

Zasypujemy kolejną porcją cukru.

Wydobywamy miąższ z kolejnej laski wanilii, ponownie wrzucamy do cukru, mieszamy i wrzucamy resztki laski pokrojone na kawałeczki.

Proces powtarzamy aż wsypiemy do słoiczka cała szklankę cukru i wkroimy wanilię.

Mieszamy ostrożnie wszystko razem, by wanilia była w całej zawartości cukru, zamykamy i nie używamy przez następne dwa do trzech tygodni, z wyjątkiem otwarcia na chwilkę co jakiś czas, przemieszania delikatnie zastałego cukru z wanilią, by aromat równo się rozchodził i ponownego zamknięcia.

Cukier waniliowy będzie gotowy do użycia i o właściwym aromacie dopiero po czasie oczekiwania. Wcześniej woń nas nie zachwyci, dlatego radzę uzbroić się w cierpliwość.

Powodzenia!


--------------------------------------------------------------

Ingredients (for 1 small mason jar):

1 cup of superfine sugar
3 whole vanilla beans
glass mason jar

The making of:

Pour 1/3 cup of superfine sugar into the mason jar.

Cut along one of vanilla beans, then using a tip of the knife remove the beans and dark insights and add to the sugar. Mix it.

Cut what is left of vanilla bean in 1/2cm pieces and add to the sugar.

Pour another 1/3 of sugar.

Remove the insights of another vanilla bean, add to sugar, mix with it, add the pieces.

Repeat the process untill you are out of sugar and vanilla beans.

Mix the whole mixture carefully once again, so vanilla was everywhere in the sugar, close the mason jar and do not use the sugar for another 2-3 weeks, opening the jar just once or twice within that time to mix a bit a sugar and spread the aroma.

Homemade vanilla sugar will be ready to use after 2 or 3 weeks passes. When used before that time, the aroma is not what it should be, so you have to wait patiently to receive the best results.

Good luck!



czwartek, 13 października 2016

Nuka Cola Quantum (Fallout 3)

"War... war never changes..."
Czy jest na świecie jakikolwiek gracz, który nie kojarzyłby tego hasła? Nawet taki weekendowy, nie posiadający wypasionej maszyny z przeznaczeniem na gry komputerowe? Stawiam dziesięć do jednego, że nawet, jeśli nie grał w grę, dla której to hasło jest niejako sloganem reklamowym, to na sto procent każdy wie, że chodzi o "Fallout" - najsłynniejszy, postapokaliptyczny cRPG wszechczasów. Absolutny klasyk, nie do pomylenia z niczym innym, tak jak Super Mario Bros, Tetris czy Mortal Kombat lub Tomb Raider sprzed kilku dekad. I tak jak te gry, "Fallout" doczekał się kilku sequeli, z których tylko jeden ogólnie jest nazywany gniotem - trójka, jakby kto nie był pewien - i niezliczonej liczby klonów. Ponieważ większość gier post-apo, jaka powstała po "Falloucie", jest budowana na jego sukcesie.
Należę niestety do tych, których kompy nawet przed 2000 rokiem nie mogły za wiele udźwignąć, więc grałam tylko przelotnie w "jedynkę". W "dwójkę" wsiąkłam za to koncertowo, i mimo mnóstwa bugów i zwiech gry w najmniej odpowiednim momencie, "Fallout 2" była tą, w którą, poza równie ukochaną serią "Heroes of Might and Magic" grałam do końca przez długie tygodnie. Ewenement, słuchajcie, bo zwykle gry mnie nudzą albo odrzucają przez to, że albo wymagają za dużo od mego dziadka-kompa, albo zamiast rozrywki dają frustrację i nerwy, bo "coś". Nie mam w zwyczaju poddawać się przez byle co, ale nie da się ukryć, że czasami gra, mimo pięknej grafiki, miodności i grywalności wyśrubowanej na maksa, serii interesujących questów zwyczajnie nie podchodzi.
Ze mną i "Falloutami" sprawa przedstawia się tak, że spośród niewielu gier, do niej mam ochotę wrócić. Hell, gdybym miała jeszcze płytę z grywalną, nie zawieszającą się "dwójką", pewnie już bym ją instalowała na dysku.

Pomyślicie sobie pewnie: co ze mnie za uwsteczniona istota, skoro zatrzymałam się na etapie "dwójki", jako, że tylko o niej gadam, a przecież niedawno wyszła fantastyczna "czwórka", zbierająca tak doskonałe recenzje, jak złe zbierała jej poprzedniczka? No, taka, jak tylko kobitka posiadająca rodzinę, trzydziestkę plus na karku i zero czasu na siedzenie godzinami przed monitorem średniej jakości kompa, mieć może. Jestem stara! Straszne! Ale, chociaż nie rozumiem sporej ilości memów internetowych i nie widzę niczego kultowego w haśle "yolo", doskonale pamiętam ciary na karku, gdy słyszałam pierwsze słowa z intro "Fallouta", wypowiedziane głosem mego ulubionego aktora Rona Perlmana (od początku zaangażowanego w ten projekt) i słyszałam nawiedzone tło muzyczne gry. Czy jest to aż tak różne od tego, co wy odczuwacie teraz, będąc w tym radosnym, studenckim wieku, jeszcze przed zanurkowaniem w życie rodzinne, gdy można imprezować i/lub grać do rana, patrzycie na wypasioną grafikę "Wiedźmina" i gracie w niezwykłym świecie stworzonym przez Sapkowskiego? Właśnie, nie. Mimo tylu lat, jakie dzielą mnie, jako aktywnego gracza, od was, tnących w gry teraz, podczas gdy w czasie gdy ja to robiłam, budowaliście z klocków Lego, wrażenia są te same. Zachwyt podobnego kalibru, chociaż mnie do szczęścia nie była potrzebna płynna, filmowa niemal grafika, pikseloza nie przeszkadzała... liczyły się przede wszystkim wrażenia i to, że nie mogłam ruszyć tyłka od kompa, bo "jeszcze ten quest skończę...". A potem 3 rano za oknem, zmrużone zmęczeniem, przekrwione oczy, w których malowało się zdumienie, że to już "dzień dobry", a nie "dobranoc" należałoby powiedzieć i za kilka godzin będę musiała wstawać, a jeszcze się nie położyłam!
Tamten stary Fallout to miał. I mam dziwne wrażenie, że "czwórka" też by to miała, też by mnie tak przykuła do kompa - gdyby tylko był, łaskawca, w stanie nie blue-screenować się, gdy zadania, jakie mu zlecam, go przerastają:)

Nie grałam więc w czwórkę. Trudno, może jeszcze zagram. Mam jednak za sobą i jedynkę i dwójkę i trójkę - nie aż tak kompleksowo, jak mą ukochaną część, ale też przeglądałam, prychając z urazą, bo to już "nie to, co za moich czasów...". Nie to. Ale... zawsze "Fallout", nadal głos Perlmana i z tej przyczyny szacunek dla jednego z ulubionych tytułów się należy.

W wielkim skrócie: wszystkie części gry dzieją się dekady po wielkiej wojnie nuklearnej z 2077 roku, podczas której w ciągu dwóch godzin ludzka cywilizacja obróciła się w perzynę i zamarzła w wichrach nuklearnej zimy na całe dziesięciolecia. Ci, którym udało się uciec przed atakiem nuklearnym, schronili się w Schronach (Vaultach) i tam kontynuowali egzystencję do czasu, aż opadł radioaktywny pył i można było wrócić do świata. Kto jednak powiedział, że ten świat chętnie ich przyjmie, a zniszczona ziemia nadal oferuje to, do czego przywykli lub czego się spodziewali? Ci, którzy nie zdążyli do schronów, ale jakoś przetrwali, stworzyli prymitywne społeczności na ruinach dawnej cywilizacji, żyjąc z jej resztek i, jeśli mieli szczęście, tylko egzystencja im dokopuje. Inni na wskutek promieniowania dawno stracili miano ludzi. Roślin niemal nie ma. Zwierzęta zmutowały, nieraz dwa gatunki łącząc w jeden, a miejsca, gdzie częściej promieniuje radiacja niż słoneczko, są częściej spotykane niż się by mogło zdawać.
I tam żyje wasz bohater, czy to poznając nowy świat, tuż po opuszczeniu Vault'u, pomagając rodzinnej wiosce nie obrócić się w perzynę, szukając zaginionego członka rodziny i wsiąkając w to całe post-apokaliptyczne zło tamtego świata, które dla ciebie, gracza, jest wielkim, miodnym, wciągającym dobrem.

Jak już wspomniałam wcześniej, w zależności od tego, kiedy dana część gry była wydana i jak kto do tego podchodził, graficznie albo zachwycała, albo odrzucała, ale nie to było ważne. Najważniejsza była złożoność świata gry i zadbanie o detale. Wiadomo, czego należałoby oczekiwać po takim świecie. Ruiny, dość jednorodna kolorystyka, mnóstwo różnych stworów i broni, którymi się je kosi dookoła... starczy tylko zacząć się rozglądać i grzebać w kupach szmelcu. A taki szaberek i dropienie itemów z przeciwników jest, było i będzie fajną, zabawną rzeczą.

Jednym z fantów, na który trafiłam podczas swojej krótkiej przygody z trzecią odsłoną serii "Fallout", była ciekawa, jarząca się, niebieska butelka, na którą wlazłam przypadkiem eksplorując świat, leżącą gdzieś luzem. Po bliższym przyjrzeniu się, butelka okazała się być rzeczą, którą można wykorzystać do podniesienia sobie uszczuplonego paska zdrowia, co bardzo było mi potrzebne, jako, że ledwie zipiałam. Ale przy tym... czemu mi pasek radiacji nagle skoczył? Czemu do cholery umieram! Pomocy, gdzie jest Rad-away! Nie mam, kurwa! Nie..... nie, zasejwowałam! NIEEEEEEE!
Czy życzysz sobie zacząć grę od ostatniego zapisu? - zapytuje mnie komputer, podczas gdy morderczo patrzę na postać wykończoną za pomocą... napoju...

Tak jest... tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Nuka-Colą Quantum. Zabiła mnie radiacją, i nawet podwójna wartość regeneracyjna, jaką dawać miała, nie zdążyła nic dobrego zrobić!:D Nie dlatego, że była dobrem konsumpcyjnym, szczególnie szkodliwym, ale dlatego, że trafiłam na nią tuż po walce z czymś, co ściągnęło mi sporo zdrowia i bardzo nieładnie napromieniowało, a nic nie miałam innego do poratowania się. Co nas uczy już na wstępie: nie jedz żółtego śniegu! Nie, to nie to... nie pij podejrzanie wyglądających, świecących butelek w grze, gdy nie jesteś do końca zdrowy.
Ale ta butelka to mnie zaintrygowała...

Po latach nie grania i na nowo obudzonym zaciekawieniu Falloutem, w związku z pojawieniem się części czwartej, a także, jakżeby inaczej, przyglądaniem się wielu tytułom pod kątem zjadliwości bohaterów tła, przypomniała mi się i ta flaszeczka, a myśl "a gdyby tak spróbować to odtworzyć?" była nieuniknioną konsekwencją powyższego wnioskowania.
Jak należałoby się spodziewać, po Quantum nastąpiła prawdziwa lawina odnajdywanych i odkrywanych na nowo innych, smacznych rzeczy z tych gier, które, poczynając od zapamiętanego do tej chwili pierwszego dobra konsumpcyjnego, znalezionego w "dwójce" - meat jerky, a kończąc na Mississippi Quantum Pie, przetłumaczonym u nas jako Kwantowy Placek z zawartością Quantum, rzecz jasna i pewna, trafią na Bantofelki.

Skupmy się wpierw jednak na tym pierwszym dobrze, które wytrygowało moją chęć na dłubanie w temacie Quantum i falloutowych dóbr konsumpcyjnych. Jak zwykle na początek dokonałam researchu. Co to, jak to opisują i tak dalej. Bo poza wyglądem płynu do płukania ust Listerine w butelce po Coca Coli, na pierwszy rzut oka nie wiadomo nic.

Otóż, wszelakie wiki dostarczają nam następujących informacji (pozwólcie, że zacytuję tradera Milo, z "trójki" i dodam własne tłumaczenie):

"- This product is the pinnacle of taste sensation. Seventeen fruit flavors and that signature cola taste blend to form the perfect refreshing soft drink. With its new Strontium additive, it's got that unique kick to keep you on your toes." (Ten produkt to szczyt doznań smakowych. Połączenie smaku siedemnastu owoców i coli daje w rezultacie doskonały, odświeżający napój bezalkoholowy. To, co w nim jest innowacyjnego to dodatek izotopu Stronium, który jest tym przysłowiowym kopem smakowym, wyrzucającym cię na orbitę.)

Jeśli chodzi o skład, Nuka Cola Quantum składać się miała z:
 - wody gazowanej
- barwnika karmelowego
- aspartamu
- kwasu fosforowego
- benzoesanu potasu
- naturalnych aromatów (17 + jeden dodatkowy)
- kwasku cytrynowego
- kofeiny
- izotopu radioaktywnego Stronium
Yummy! Ile sztucznych pyszności:D
 

Tylko teraz co zrobić, by to wszystko z gry przenieść na real?
 Bardzo prosto wyjaśniono, co powinno się znaleźć w smaku tego napitku. Smak owocowy i cola (po nazwie). Oraz niewątpliwie kolor niebieski, charakterystyczny dla Quantum. Jest to do osiągnięcia, tak sobie pomyślałam, ale raczej własnym sposobem, ponieważ internety bardzo nędznie nas informują w kwestii, z czego inni próbowali osiągnąć Quantum. Nie podobały mi się te przepisy, już na pierwszy rzut oka nie zapewniały smaku jak należy, uznałam więc, że amerykańcy, własną metodą idą na łatwiznę i postawią tylko na kolor, bo któż to by zechciał pić? Albo przeleją energetyka do szklanej butelki i podświetlą żarówką LEDową. No, w niektórych przypadkach, faktycznie tak robiono. Ale ja uparłam się, że nie tylko zrobię to niebieskie, o smaku coli i owoców, to jeszcze smaczne!

 O matulu... wczoraj dostałam tym przepisem w czaszkę, bo nic, NIC, nie chciało wyjść jak zaplanowałam. Początkowa próba z multiwitaminą Tymbarku (15 z 17 smaków owocowych, wyliczonych w składzie na pudełku) i coca-colą, dała może i dobry smak. Ale kolor, jaki uzyskałam po użyciu dwóch łyżeczek barwnika niebieskiego na tej miksturze, nawet rozwodnionej, w najlepszym wypadku wychodził zielony, na dodatek tak mętny, że światło przez niego się nie przebijało i należałoby zapomnieć o iluminacji (którą też zamiarowałam osiągnąć). Z wielkim bólem serca musiałam więc odstawić sok owocowy i zmniejszyć ilość coli w stosunku do wody gazowanej, ale za to uzyskiwać zaczęłam dobry kolor. 
I tak, po trzech próbach, podchodząc od dupy strony do przepisu, rozpaczliwie pilnując koloru, podczas gdy smak podkręcałam po odrobinie tego i owego, zgarnianego z półek, w końcu osiągnęłam, co chciałam.

Moja wilkołacza ekipa testowa, pod przewodem Azraela, (który czekał na Quantum domowej produkcji, jak na zbawienie, jako autentyczny fan Fallout i klimatów post-apo), spróbowała z wahaniem zawartości 200ml buteleczki z niebieską zawartością i nalepką Quantum, ale i z zaufaniem... w końcu dokarmiam ich podczas sesji od ponad roku wszelakimi swoimi pomysłami i jeszcze się nie przekręcili. Wiecie, że nie dość, że przeżyli testy, to jeszcze stwierdzili, że dobre? Już niby poddawałam w wątpliwość ich poczytalność, za co mnie niezmiernie kochają, ale do tej pory, jakieś 20 godzin od testu nie słyszałam, by któryś się struł moim Quantumem, sikał na niebiesko, albo ział ogniem...chyba przetrwali:)
A skoro erpegowe świnki doświadczalne (dostanie mi się, oj!:P) mówią "Si", oznacza to, że produkt dopuszczony został do konsumpcji i nawet może się spodobać. A zdjęcia jakie mi wyszły! Ohohoooo!
Od razu tylko rozwiążę kwestię świecenia: radioaktywnego izotopu nie kupimy nigdzie, a spożywanie takiego, nawet jeśli by się nam udało go dostać, to kompletna głupota. Więc napój niestety nie świeci sam z siebie. Ale sprytne ustawienie go przed źródłem światła i zapewnienie odpowiedniej przezroczystości, robi swoje. Popatrzcie i podążając za sloganem reklamowym z gry, szykujcie własne butelki Quantum na kolejne zarwane z Falloutem nocki:

"Take the leap... enjoy a Quantum!"  

Zaczynamy!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:) 



Składniki (na 200ml butelkę):

175ml wody mocno gazowanej
25ml coli
4 kopiate łyżeczki cukru pudru
1 łyżeczka spożywczego barwnika niebieskiego (żelowego)
5 kropel olejku lub aromatu pomarańczowego
1/2 łyżeczki soku z cytryny (lub szczypta kwasku cytrynowego)

Wykonanie:

Do naczynia z miarką wlewamy najpierw wodę, potem barwnik i mieszając dążymy do uzyskania właściwego odcienia niebieskiego koloru.

Następnie dolewamy colę, dosypujemy cukier, dolewamy aromat i sok z cytryny i wszystko razem mieszamy, starając się zrobić to na tyle szybko, by zanadto się nie wygazowało.

Testujemy smak ile razy będzie trzeba i sprawdzamy kolor pod mocne światło za każdym razem, gdy dosmaczamy.

Pasujące nam smakowo i kolorystycznie Quantum przelewamy do przygotowanej wcześniej buteleczki po 200ml Coca Coli, zamykamy przy pomocy kapsla, który potem trzeba będzie mocno zacisnąć, by napój się nie wygazował, naklejamy na butelkę quantumową nalepkę i przechowujemy w lodówce, do czasu podania.

Żeby zrobić odpowiednie wrażenie luminescencji, właściwe falloutowemu Quantum, butelkę z napojem stawiamy przed mocnym źródłem światła lub na nim i cieszymy się "radioaktywnym" blaskiem Nuka Cola Quantum.
---------------------------------


Ingredients:

175ml of carbonated water
25ml of coke (or pepsi, any you prefer)
4 tspns of caster sugar
1 tspn od blue food colour (gel)
5 drops of orange oil or extract
1/2 tspn of lemon juice (or a pinch of citric acid)

The making of:

Pour the carbonated water into the measuring cup, add the food colour and mix until you receive the desired colour.

Add coke, sugar, orange extract and lemon juice and quickly mix it alltogether, so the drink didn't flat.

Make a taste check as many times as you need, adding additional pinches of the ingredients if necesarry, but with every addition check the colour of the liquid, lighting it with a strong light source.

If the taste and the colour are ok, pour our homemade Quantum into 200ml glass Coke bottle, close it up using a cap, which then has to be pressed tightly, so the bubbles didn't run away. Put an appropriate Quantum sticker on the bottle and put it in the fridge till the time for serving comes.

To make Quantum luminescent, simply put a bottle at the front or on the strong light source (black light would be perfect), and enjoy the tasty radiation of Nuka Cola Quantum.



wtorek, 11 października 2016

Portugalskie ciasto pomarańczowe /Portugese orange cake

Mam niezwykłą słabość do słowa "Przepowiednia". A już szczególnie do zwrotu "Proroctwo". Niby jedno i to samo, ale to drugie ma jakiś taki oddźwięk fantasy, magiczny, tajemniczy. Właściwie to, patrząc na to, co czytam i czym się fascynuję, to, że wszelakie proroctwa zapowiadane w treści są dla mnie magnesem przyciągającym do dzieła pisanego, tak samo jak obecność dowolnej konweniencji zmiennokształtnego (ze wskazaniem najsilniejszym na wilkołaki i kotołaki) bohatera, jest zupełnie normalne. Pasują do siebie tajemniczością, zapowiedzią zmiany, hintem, że ta przyszłość, którą uważamy za produkt wyłącznie własnych działań, mogłaby już być ustalona i stanie się, bez względu na to, cokolwiek zrobimy, chociaż dziwnie, niewiele jest książek, w których te dwa elementy łączy się ze sobą. Moja ukochana to seria "Kroniki Cheysuli" Jennifer Roberson, gdzie są i zmiennokształtni i wielkie Proroctwo i tak cudowna, wciągająca akcja, że książka ta nieodmiennie od ponad dwudziestu lat zajmuje miejsce w mojej biblioteczce na honorowym miejscu, uzupełniona o dosłownie wszystko, co wydano w tym świecie, włącznie z opowiadaniami.
Pomijając jednak zmiennokształtność, wszystko, co ma gdzieś tam zapowiedź jakiejś przepowiedni, przyciąga moje zainteresowanie. Nie tylko w fantasy. Swego czasu bardzo poważnie interesowałam się przepowiedniami Nostradamusa, i kombinowałam, czy jest jakiś sposób, by dopaść "Centurie" wieszcza bez komentarzy, po polsku, by samej sobie interpretować, a nie polegać na innych. Niestety, na stan mej wiedzy sprzed dziesięciu lat, takiego tłumaczenia nie było, więc jakoś to zainteresowanie z lekka przybladło. Przypuszczam, że teraz, gdyby się uparł, pewnie bym je znalazła po angielsku (w Stanach jest dość świrów, którzy mogliby stanowić target docelowy, dzięki któremu taka książka by się sprzedała), ale właściwie... nie dostąpiłyby "czytania z miejsca", a wylądowania na stosiku "to-read", który bardzo powoli, chociaż sukcesywnie, zmniejsza się. Nie jest to dobre miejsce dla takiej książki, więc właściwie to myślę, że jeszcze pozwolę tej myśli podojrzewać, zanim ponownie wrócę do aktywnego zainteresowania przepowiedniami.

Zapytacie pewnie do czego zmierzam, zaczynając felkę o cieście pomarańczowym, zupełnie nie pasującym do niej wstępem o przepowiedniach. Gdzie tu jest jakiekolwiek powiązanie? Jest, jest. Dziwne zapewne, ale związane z obecną pogodą za oknami. Jesień w pełni, kurtka zimowa w użyciu chociaż jeszcze miesiąc temu chodziłam w krótkim rękawie przy 26 stopniach. Ta pogoda właśnie jest łącznikiem między dwoma, z pozoru kompletnie nie związanymi tematami.
Moje zainteresowanie przepowiedniami Nostradamusa rozciągnęło się kiedyś na inne przepowiednie, w tym i na takie, w których powiadał, bodajże Ojciec Klimuszko, że nadejdzie taki czas, że Polska stanie się krajem tropikalnym. Kiedy i za sprawą czego - nie wiadomo. Stawiam na przebiegunowanie. W sumie tak dużo przepowiedni akurat tę tezę głosiło, potwierdzonych przy tym i przez kilka naukowych głów, wedle których ta zmiana nastąpi, tyle, że w bardzo długim okresie czasu, że z czytania i słuchania o nich, jak o kolejnej sensacji wieku dwudziestego plus, przeszłam do zaciekawionego myślenia "A może jednak?". Szczególnie, że właśnie ostatnich kilka jesieni wygląda tak, jakby się nam sierpień przesunął o dwa tygodnie na wrzesień z temperaturą, a wiosna wcale nie chciała nadejść wtedy kiedy trzeba. Żeby na Wielkanoc leżał śnieg jak cztery lata temu...
I to, moi państwo, jest ten trigger, który sprawił, że ponownie zaczęłam się zastanawiać, czy aby w tych przepowiedniach nie ma czegoś konkretnego, poza fascynującym dreszczykiem emocji, gdy się je czyta. Zapewne ja Polski o klimacie tropikalnym nie doczekam, ponieważ taka zmiana klimatu zajmie o wiele więcej lat, niż mi przeznaczono, może dopiero moje wnuki doświadczą letniej pogody w grudniu, ale strasznie podoba mi się myśl o otwieraniu okna i zrywaniu pomarańcz z drzewa tak, jak teraz moglibyśmy zbierać jabłka.
Myśl ta szczególnie jest miła, gdy za oknami mamy standardową jesień, owoców sezonowych i ciepełka coraz mniej, za to sklepowe owoce tropikalne zaczynają nabierać smaku na półkach sklepowych. Pomarańcze  są coraz smaczniejsze, wkrótce pojawią się klementynki, ceny spadną w dół z hukiem i Święta pojawią się na horyzoncie zapowiadane czekoladowymi Mikołajami na półkach supermarketów, ledwie obsługa sprzątnie z nich znicze ze Wszystkich Świętych.

Jako, że mamy teraz okres przejściowy, ludzie zdążyli się stęsknić za tropikiem lata (nawet alergicy jakoś tęskniej kichają), okiem łaskawy i głodnym spogląda się na te pomarańcze świecące niemal w witrynach sklepowych, jak malutkie, złote słoneczka, a ci, którym zmysł kulinarny zaczyna szeptać cicho, że co tam, surowe... weź i upiecz sobie co dobrego z pomarańcz, jako wspomnienie lata, mają przej...hmmm... kukane:) Bo z tych pomarańcz można zrobić tyle fajnych rzeczy!

Mnie akurat wraz z chęcią na coś maksymalnie pomarańczowego towarzyszyła myśl, by było to ciasto typu "gryźliwego i mięskiego". Ten i ów, który czytał felki w Pączkach Loco i Donutach Lokiego, zwrot ten rozpozna. Dotyczy on bowiem ciasta, które nie rozpływa się w ustach od razu po kontakcie ze śliną, ma intensywny smak i zwyczajnie samiec jest z niego zadowolony, bo zanim przełknie, zdąży poczuć, że ugryzł ciasto, a nie powietrze. Czyli ciasto jest mięsiste, męskie i smakowicie... no, gryźliwe. Takie są najlepsze. A jeżeli towarzyszy takiemu ciastu również i fakt posiadania aromatu, który za nami chodzi... szykujcie się na arcy przyjemny powrót do przeszłości, bowiem lato wróci nam po pierwszym gryzie i wcale nie będziemy chcieli się nim za bardzo dzielić z rodziną (bez obaw i tak zeżrą wszystko, ledwie się odwrócicie:D).

Ustaliwszy sobie priorytety, na moment odwróciłam spojrzenie, zafascynowane ostatnimi czasy rozmaitymi pie i zerknęłam na typowe ciasta, ale właśnie bardzo aromatyczne, cięższe i biszkoptowate. Takie, którym  do szczęścia wystarczy tylko porządne wymieszanie składników i wysoka temperatura, by się upiekły. Takie właśnie, jak portugalskie ciasto pomarańczowe, z jakim dziś przyjdzie się wam zapoznać.

Trudno naprawdę o prostszy wypiek. Bo tylko mieszamy w nim składniki i nie dodajemy nic poza nimi po upieczeniu. Możemy machnąć cukrem pudrem z wierzchu, ale i bez niego będzie super. Cała atrakcja ciasta i tak tkwi w tym, że jest cudownie gryźliwe, aromat prawdziwych pomarańcz, którym jest napakowane po brzegi, czuć w całym mieszkaniu ledwie zaczyna się piec, a człowiek od razu czuje się lepiej, postawiony przed obliczem kawałka tej pysznej, doskonałej dobroci.
Ciężko zakwalifikować je do kategorii biszkoptów, ponieważ nie do końca jest takim, do którego przywykliśmy. Nie opada. Rośnie duuuże, ale przy tym zachowuje swoją zbitą, ciężką strukturę, której tak bardzo poszukujemy w ciastach jesiennych, do pary z aromatem. Powiedziałabym, że jest to biszkopt, ale soczysty, wilgotny, mający nieco wspólnego z konsystencją ciasta marchewkowego, jakie już wam wcześniej proponowałam na Bantofelkach. Ale przy tym jakimś dziwnym trafem nie jest ciężkie. Można je jeść i jeść i wcale nie ma się dość. Czysta, pomarańczowa, smakowita magia, która co prawda przemija, gdy blaszka jest już pusta, ale w momencie, gdy sobie o tym cieście przypomnimy - zaczyna nas nawiedzać. Tak jak przepowiednie. Gdzieś tam się czai na horyzoncie i grozi, że jeszcze nadejdzie. Jeszcze położy na nas łapy. Teraz je co prawda jedynie zwęszamy, mając świadomość, że jest, ale daleko, ale kiedyś to "daleko", zmieni się na "blisko" lub teraz. A wtedy pozostanie nam tylko poddać się z wdziękiem zmianom, jakie nadeszły lub... dać sobie spokój z mrocznymi prorokowaniem Banshee i skupić wyłącznie na tym, że za góra dwie godziny można będzie wbić zęby w ten pomarańczowy przysmak, pozwalając przyszłości nadal się wieszczyć daleko na horyzoncie. Ciasto będzie na talerzyku przed tobą już teraz. Czy jest sens potrzebować więcej w tej konkretnej chwili? Niech tylko kto skoczy jeszcze po mocną, czarną herbatę i, na bogów, dajcie mi kota mruczącego do boku mego, bowiem ta trójca zapewni mi całą przyjemność z beztroskiego odczuwania teraźniejszości, jakiej będę potrzebować!

Herbatę zapewnicie sobie sami. Kota też (jak jaki szczęściarz ma). A ja z prorokowania wracam do świata żywych i zapraszam do stworzenia sobie ostatniego składnika na pyszną chwilę "tu i teraz", z poniższego przepisu. Oto przed wami portugalskie ciasto pomarańczowe.
A przyszłość?
Poczeka.
Przepis wzięty stąd.
Please scroll below for the "red" recipe in english version.


Składniki:

150g miękkiego masła
250g cukru
4 jajka, osobno żółtka i białka
3 duże pomarańcze
2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
cukier puder do posypania wierzchu


Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza.

Blachę 20x20cm wykładamy papierem do pieczenia.

Masło z cukrem wkładamy do miski i miksujemy, aż będą puszyste.

Dodajemy po jednym żółtku, dobrze ubijając po każdym.

Z pomarańcz wyciskamy sok i ścieramy skórkę. Jedno i drugie dodajemy do masy, cały czas ubijając. Masa wyjdzie nam trochę wodnista, ale tak ma być. Miksujemy cały czas, od czasu do czasu skrobiąc boki i dno, by wszystkie składniki się połączyły.

Do miksowanej masy dosypujemy mąkę i proszek do pieczenia i miksujemy do czasu aż wszystkie składniki razem utworzą gładką całość.

W osobnej misce ubijamy na sztywno białka ze szczyptą soli. Ubitą pianę łyżka po łyżce mieszamy delikatnie z masą.

Masę na ciasto przelewamy do przygotowanej blaszki i wkładamy do piekarnika na 35-40 minut, do czasu aż wierzch, naciśnięty lekko, ugina się jak gąbka, a patyczek wetknięty w ciasto wychodzi suchy.

Wyciągamy ciasto z piekarnika i pozwalamy się mu ostudzić.

Wierzch posypujemy cukrem pudrem, kroimy na kwadraty i serwujemy jeszcze ciepłe z filiżanką herbaty.

Smacznego!
-----------------------------------------------


Ingredients:

150g of butter, softened
250g of sugar
4 large eggs, separated
3 large oranges
2 cups of all purpose flour
1 tsp baking powder
caster sugar for sprinking




The making of:

Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit.

Line the baking dish 8x8" with a baking paper.

Cream together butter with sugar until light and fluffy.

Add the eggs, one a the time, mixing well after each.

Add the juice squeezed of oranges and the zest and do not worry if the mixture appears curdled - that is how it should look like.

Mix it all until the mixture comes together, scraping the sides of the dish from time to time.

Add dry ingredients to the mixture, and mix until it reaches a smooth texture.

In a seperate bowl beat the egg whites with a pinch of salt until stiff peaks. Spoon the beaten egg whites to the mixture, and carefully mix it alltogether.

Pour the mixture into the prepared dish, put it into the oven and bake for 35-40 minutes, until the top feels springy when pressed, and the toothpick comes out clean. 

Remove the cake from the oven and cool it a bit.

Sprinkle the top with a caster sugar, cut it squares and serve with a mug of hot tea.

Enjoy!


środa, 5 października 2016

Smok a.k.a Jadeith - ulubiony drink Dory Wilk (Seria o Dorze Wilk) /Dragon a.k.a Jadeith - Dora Wolf's alcoholic drink (Dora Wolf hexalogy)

Od lat wkłada się nam do głów prawdę, powszechnie znaną, że co rude, to wredne. Ale to oczywiście nie wszystko. Rude też jest fałszywe. Rude na głowie oznacza wiedźmę. Nie chcę nawet myśleć ile rudowłosych kobiet posiadających koty i dziedzictwo po przodku w postaci recesywnego genu MC1R, który ubarwił im głowy na kolor płomienia, za mrocznych czasów średniowiecza z miejsca było uznawanych za czarownice, tylko dlatego, że znały się na ziołach i były wolnomyślicielkami. Bo rude! Rude na dodatek są piegowate, a w latach 90tych, gdy sama byłam małą dziewczynką, rude piętnowano, nazywając wiewiórkami lub marchewkami i nie dając im spokoju w podstawówce. Wiadomo, co inne od całego stada wron jednej, burej barwy: zadziobać! Rozszarpać na strzępy! Nie pozwolić się wychylać, bo a nuż pomyśli, że jest lepsze. A, to jeszcze udowodnimy, że jest gorsze od nas bo jest rude. I dalej dręczyć nieszczęsnego rudzielca, doprowadzając do łez, aż się to nie znudziło. Dzieciaki są okrutne, póki im samym los nie da w dupę...
Rudym więc, jak widać, nigdy łatwo nie było. Ani kiedyś, ani teraz, gdy wiadomo już, że gen odpowiadający za ogniste barwy na głowie zanika i za jakieś pięćdziesiąt, sto lat rudych już nie będzie. Ogromna to szkoda, bo wygadując te wszystkie bzdury o naturalnych rudzielcach (naturalnych, to należy podkreślić, bo farbowanych lisic to teraz na pęczki na ulicach), nie dodaje się również, że rudzielce są genetycznymi potomkami Celtów i Wikingów lub też jeszcze starszej nacji, która osiedliła się na Wyspach Brytyjskich dawno, dawno temu, a co za tym idzie są to osoby o niezwykle barwnej osobowości, energiczne i równie ogniste z charakteru, jak ich głowy. Cholerycy, bardzo często, ale równie często artyści. Rudzi są po prostu pełni niespodzianek i jeśli o mnie chodzi, bardzo takie osoby cenię, ponieważ nie można się z nimi nudzić.
A zresztą, opinio publiczna, głosząca te tezy swym dzieciom, tak jak wam głosili je wasi rodzice, koledzy i przodkowie: jeśli rude jest takie złe i fałszywe - czemu sami się tak farbujecie? Aaaaa... dlatego, że rudy człowiek jest bardziej interesujący niż burofutry, a o rudych kobietach powiada się, że są petardami w łóżku. Czyli jednak nie samo zło i fałsz, skoro z taką lubością panie (i nie tylko) używają tej wiedźmiej barwy w setce odcieni... przede wszystkim odróżnienie się od tłumu, w który z taką pasją tłum usiłuje nas z powrotem wcisnąć.
I bardzo słusznie. Niech rude łby błyskają coraz częściej pośród masy czerni i szarości, bo wtedy nadal istnieć będzie nadzieja, że świat do reszty nie pogrążył się w konsumpcjonizmie i pogoni tylko za chlebem powszednim. Te przebłyski ognia, nawet nienaturalnego dają nadzieję, na to, że następny wschód słońca nadal kogoś zachwyci tylko i wyłącznie tym, że nastąpił i to w pięknych, tycjanowskich odcieniach. Rudych, a jakże. Rudzi rządzą i zmieniają świat, który bez nich byłby... jak książka bez iskrzącego jak iskra w mroku, bohatera.
Jak seria o Dorze Wilk, bez Dory.

Wspominam tę bohaterkę nie bez powodu, ponieważ od niej wywodzi się bohater dzisiejszej felki, czyli jej ulubiony drink. Dora jest bohaterką hexalogii autorstwa Anety Jadowskiej, wiedźmą i jest też ogniście ruda, co jednak z byciem wiedźmą w świecie stworzonym przez Anetę Jadowską wcale nie jest równoznaczne. Ona jest ruda z tego samego powodu, dla którego kłopoty bardzo ją kochają i wyłażą jej na spotkanie zza każdego kąta, niespodziewani przodkowie machając z przeszłości, objawiając się w najmniej odpowiednim momencie i obdarzając darem, który, a jakże, najpierw musi sprawić kupę problemów zanim stanie się użyteczny. Dlatego, że takie osoby, którym los nie szykuje spokojnego życia po prostu się czasem pojawiają. Na pewno nie zaznają spokoju, nim ich nie przeczołga przez dżungle kłopotów, oceany ambarasów, armie przeciwników, i na koniec oferuje małą chatkę na zadupiu w komplecie ze spokojem, na który rzucą się z utęsknieniem i nigdy więcej nie zechcą wracać do zbyt żywego świata, by ten świat znowu sobie o nich nie przypomniał.
Dora jest fajna. Bądź jak Dora...
Albo może nie bądź, bo tyle przygód, ile jej zgotowała jej twórczyni, to nie na barki przeciętnej dziewczyny, nawet policjantki z wykształcenia. Niemniej nawet jeśli nie dane ci będzie być Dorą, z chęciami ku temu lub i bez nich, każdy chciałby mieć w swojej okolicy "kąt" z napojami alkoholicznymi i czartem za barem, w którym czuje się bezpieczny jak w domu, serwują mu jego ulubiony napitek i zazwyczaj nie zawracają dupy, póki z tej knajpy nie wyjdzie. Mowa tu o "Szatańskim Pierwiosnku" - ulubionej knajpie naszej rudej wiedźmy, w której, mimo zdecydowanie uczynienia z niej sanktuarium spokoju i miejsca dla złapania oddechu, również, jak druhny na weselu, szczerzą zęby nadchodzące kłopoty, diabelnie przystojne diabły iskrzą aurą, a anioły stróże roztaczają Pełnię Majestatu...

Oszczędzę wam spoilerów... sami przeczytacie książki o Dorze, jeżeli uznacie, że moje słowa o rudej brzmią obiecująco. W hexalogii jest ich sześć i każda jedna przepełniona niezwykłymi wybrykami wiedźmy, diabła i anioła, oraz rozmaitych ich sprzymierzeńców i wrogów w alternatywnej, paranormalnej wersji Torunia, zwanego Thornem. Mimo, że generalnie zwykle ciągnie mnie bardziej do postaci twardych wojowniczek i już teraz należę do "Team Nikita" (nowa książka Jadowskiej -  "Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" z wyżej wspomnianą Nikitą porywa tak, że kapcie spadają z wrażenia i na sto procent jeszcze o niej na Bantofelkach usłyszycie. Dziewczyna pochłania 4000 kalorii dziennie i to nie w postaci powietrza... tak, tak, już wiecie, co to oznacza...:D). Do Dory się ciągle przekonuję, niemniej od razu mówię, że nie da się o niej zapomnieć i wcisnąć w szeregi czarownic i wiedźm, łażących tłumnie po wielu światach fantasy. Bo to Wilk. W dodatku Rudy. A Rudy Wilk nie wpasowuje się w żadne ramki. Robi sobie własne i to one muszą dopasować się do niego.

Skoro zaś mowa o dopasowaniu się, nie do wyobrażenia jest, by taka bohaterka sączyła w swej ulubionej knajpie wódkę. Albo zwykłą whisky. Ba, Tequilla Sunrise, który już jest bardziej buzernym koktajlem, bardzo pasującym do umaszczenia Dory, nadal nie jest tym czymś, czym dziewczyna się raczy, a co z miejsca przykuło moją uwagę w pierwszym tomie jej przygód. Bowiem wbrew podejrzeniom, nie pija ona byczej ani demoniej krwi, wina, ani ciężkich alkoholi, przez które umysł idzie spać, albo się wyłącza, dostawszy pałą alkoholową do pary z i tak męczącymi go nadprzyrodzonymi problemami. Dora pija drinka, który jednocześnie wydaje się być jej całkowitym przeciwieństwem i idealnie do niej pasować.
Spójrzmy jednak na to, co nam książka o nim powiada, a co sprawiło, że chwyciłam za długopis i wpisałam go na listę planów bantofelkowych, nie zastanawiając się nawet nad tym, kiedy znajdę na niego czas. Jak widać znalazł się, ale uwierzcie, "Smok" jest wart wciskania go w rozmaite, niewygodne miejsca...
...
Dobra... to ja lepiej będę już cytować, zanim ktoś tu zacznie mieć zbereźne myśli na temat szklanek z drinkiem trzymanych przez wiedźmę-joginkę samymi mięśniami Kegla... wrrrróć!:) Cytat:

"Dopiłam drinka. Byłam chyba jedyną osobą, która zamawiała Smoka: wódka, sok z kaktusa i limonki, plaster ogórka na lodzie. Zielony, orzeźwiający, bez wyczuwalnego smaku alkoholu,
idealny. Podejrzewałam, że Leon specjalnie dla mnie zawsze ma pod ladą karton soku kaktusowego, nie używa go do innych drinków. To było miłe."

Złodziej dusz - Aneta Jadowska

 Na chłopski rozum, jeszcze bez testów, doszłam do wniosku, że Smok albo Jadeith, jak go nazwą od tomu drugiego - jest więc orzeźwiającym połączeniem soku z kaktusa (powiedzmy... jak ten skład produktu na opakowaniu soku potrafi odzierać z nadziei...), limonki, soku, którym ocieka plasterek ogórka na lodzie i naprawdę tak małej ilości wódki, że czuje się jedynie jej leciutkie wierzgnięcie spomiędzy tych chłodnych kwaskowatości. Jest to taki drink, który właściwie można pić jak sok, wiedząc przy tym, że to nie jest sok, bo alkohol wyczujesz, jeśli sobie przypomnisz, że tam jest. Subtelny, przyjemny i dziwnie niepopularny, sądząc po opisie. A także chyba... smaczny. I to mówię ja, która od lat z repertuaru drinków oferowanych przez rozmaite knajpy, konsekwentnie wybieram klasyczną Margaritę, Long Island Ice Tea, albo Lemmy'ego (czyli Johny Walkera z colą), czyli raczej takie, w których da się wyczuć alkohol i cukier.
Ale to tak łatwo nigdy nie jest, że starczy mi lista składników do dania/napitku, które pojawiło się w interesującej postaci w jakiejś historii i zaczęło mnie nawiedzać, co wybitnie świadczy o tym, że ŻYCZY sobie być odtworzone. Udałam się na wywiad do Anety i tak długo zadawałam dziwne pytania, poczynając od składników i ich ilości w "Smoku", a kończąc na rodzaju szklanki, w której jest serwowany w "Pierwiosnku", aż byłam usatysfakcjonowana wiedzą, jaką zdobyłam. Autorka nie posłała mnie, o dziwo, do wszystkich Mironów, co tylko świadczy o jej odporności w kontaktach z ludźmi zadającymi dziwne pytania. Bardzo, bardzo użyteczna umiejętność. Za to podała mi co i jak i oto pewnego pięknego wieczora, tuż przed sesją  RPG w "Wilkołaka: Apokalipsę", stworzyłam ten drink, obfotografowałam z każdej strony, a potem szklanki z nim podsunęłam swoim chłopakom, by testowali. I wiecie co? Wataha składająca się z dorosłych mężczyzn, z czego każdy o innych upodobaniach alkoholicznych, wysiorbała Jadeithy tak szybko i z takim mlaskaniem, że opływając  w samozadowolenie z powodu dobrze wykonanego napitku Dory Wilk, mogę się przyczepić tylko do jednego: albo Dora wcale nie ma aż tak nietypowego smaku, jako jedna z niewielu gustując w Jadeicie, bo może chowają go przed innymi, albo moje chłopaki z watahy wraz ze mną, są jak Dora. Z jednej strony to super, a z drugiej... wszyscy bogowie, brońcie nas, bo dziś szykuje się budzenie caernu i wobec ich wyraźnie widocznego stopnia dziwności umysłu, nie wiem czy nie skończy się na wielkiej wojnie z Fomorami, albo Gają, tak zirytowaną naszymi wariactwami, że zamiast udzielić łaski i obdarzyć bezpiecznym dla wilkołaków miejscem, pośle nas do wszystkich czartów świata Anety Jadowskiej (bo Telluria to za mało)!:D

Podsumowując, na wypadek gdyby ktoś się nie dał rady przedrzeć przez moje pisanie i nie znalazł słów zadowolenia, "Smok" smaczny jest. Śliczny, zieloniutki, orzeźwiający, a ten ogórek na lodzie dodaje naprawdę kapitalnego aromatu. Pewnie, małą ilość alkoholu w nim zawsze można zwiększyć, w zależności od preferencji pijącego, ale, bądźmy szczerzy, wtedy to już nie będzie oryginalny drink Dory Wilk, ale jego wolna interpretacja. No i za dużo alkoholu raczej zepsułoby tę frywolną lekkość smaku. Jest to drink wprost idealny dla każdego, kto ma naturę bardziej niż mniej, że tak się wyrażę, rudowłosą. Dla tych, którzy wierzą w magię i to nie pojmowaną jako machanie łapkami i szeptanie magicznych formuł, ale którzy widzą ją w tęczy, promyku słońca zamkniętym w kropli rosy i cieszą się przez tydzień najmniejszą przyjemnością. Drink optymistyczny.
A jeśli będąc pesymistami lub realistami znajdziecie jego smak mimo wszystko zdecydowanie fajnym, to może jednak świat nie jest aż tak strasznie czarno-biały i poważny, jak wam się wydaje i wciąż jest dla was nadzieja na optymistyczne ogłupienie.

To mówiłem ja, Jarząbek, trener trzeciej klasy...:D

A teraz pogalopujmy do tego, na co spora ilość z was zawsze czeka, lub do czego od razu scrolluje, nie zawracając sobie głowy felką, czyli do przepisu na Smoka (chociaż mam cichą nadzieję, że jednak ktoś to wszystko czyta; głupio by było pisać tylko dla siebie, skoro robię to ku szerszemu gronu:))

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki (na 2-3 szklanki napitku):

1 litr soku kaktusowego (użyłam "Owoce Świata" Tymbarku, z braku czego innego na rynku)
100ml wódki (niezbyt mocno dającej alkoholem po nosie; Stock albo Krupnik bez dodatków smakowych spełniają zadanie)
sok wyciśnięty z 2 limonek
kruszony lód
plastry świeżego ogórka

Wykonanie:

Do wysokiego naczynia przelewamy schłodzony sok kaktusowy, dodajemy sok wyciśnięty z limonek, dolewamy alkohol.

Mieszamy wszystko razem za pomocą łyżki o długiej rączce tak, by składniki połączyły się porządnie ze sobą. Jeżeli mamy odpowiednio duży shaker, możemy rzecz jasna mieszanie zastąpić potrząsaniem. Na jedno wyjdzie.

Do szklanki z grubego szkła nasypujemy kruszonego lodu do 1/4 wysokości, w lód ten wtykamy plaster ogórka i po łyżce, powoli, nalewamy mieszankę soku kaktusowo-limonkowego z alkoholem tak, by lód jak najwolniej nam podrygiwał, a ogórek poruszał się wraz z nim (to, by ogórek pozostał z lodem jest ważne dla smaku, o wiele lepszego, niż gdyby ogórek miał pływać w drinku bez lodu).

Wtykamy do "Smoka" grubą rurkę, wystarczającą by wciągnąć nią kruszony lód i serwujemy od razu.

Smacznego:)!

------------------------------------------

Ingredients (for 2-3 high glasses):

1 litre of cactus juice
100ml of vodka (not too fragrant)
freshly squeezed juice of 2 limes
crushed ice
thick slices of fresh cucumber

The making of:

Pour cooled cactus juice into the high jug, add squeezed lime juice and alcohol.

Mix it, using a spoon with a long handle, so the ingredients mixed nicely. You can also mix them in a shaker if you have it big enough.

 Pour the crushed ice into a drink glass  so it reached about 1/4 of its height, put a slice of cucumber just between the slights of crushed ice, and slowly pour the drink into the glass, using a tablespoon, so the ice and cucumber stayed together as long as it is possible on the bottom, and finally flowed up together (that is a necesarry procedure, for the cucumber with ice tastes much better then without it).

Put a thick straw into the drink (so you could also get to the crushed ice with it) and serve imediatelly after making.

Cheers!