wtorek, 11 października 2016

Portugalskie ciasto pomarańczowe /Portugese orange cake

Mam niezwykłą słabość do słowa "Przepowiednia". A już szczególnie do zwrotu "Proroctwo". Niby jedno i to samo, ale to drugie ma jakiś taki oddźwięk fantasy, magiczny, tajemniczy. Właściwie to, patrząc na to, co czytam i czym się fascynuję, to, że wszelakie proroctwa zapowiadane w treści są dla mnie magnesem przyciągającym do dzieła pisanego, tak samo jak obecność dowolnej konweniencji zmiennokształtnego (ze wskazaniem najsilniejszym na wilkołaki i kotołaki) bohatera, jest zupełnie normalne. Pasują do siebie tajemniczością, zapowiedzią zmiany, hintem, że ta przyszłość, którą uważamy za produkt wyłącznie własnych działań, mogłaby już być ustalona i stanie się, bez względu na to, cokolwiek zrobimy, chociaż dziwnie, niewiele jest książek, w których te dwa elementy łączy się ze sobą. Moja ukochana to seria "Kroniki Cheysuli" Jennifer Roberson, gdzie są i zmiennokształtni i wielkie Proroctwo i tak cudowna, wciągająca akcja, że książka ta nieodmiennie od ponad dwudziestu lat zajmuje miejsce w mojej biblioteczce na honorowym miejscu, uzupełniona o dosłownie wszystko, co wydano w tym świecie, włącznie z opowiadaniami.
Pomijając jednak zmiennokształtność, wszystko, co ma gdzieś tam zapowiedź jakiejś przepowiedni, przyciąga moje zainteresowanie. Nie tylko w fantasy. Swego czasu bardzo poważnie interesowałam się przepowiedniami Nostradamusa, i kombinowałam, czy jest jakiś sposób, by dopaść "Centurie" wieszcza bez komentarzy, po polsku, by samej sobie interpretować, a nie polegać na innych. Niestety, na stan mej wiedzy sprzed dziesięciu lat, takiego tłumaczenia nie było, więc jakoś to zainteresowanie z lekka przybladło. Przypuszczam, że teraz, gdyby się uparł, pewnie bym je znalazła po angielsku (w Stanach jest dość świrów, którzy mogliby stanowić target docelowy, dzięki któremu taka książka by się sprzedała), ale właściwie... nie dostąpiłyby "czytania z miejsca", a wylądowania na stosiku "to-read", który bardzo powoli, chociaż sukcesywnie, zmniejsza się. Nie jest to dobre miejsce dla takiej książki, więc właściwie to myślę, że jeszcze pozwolę tej myśli podojrzewać, zanim ponownie wrócę do aktywnego zainteresowania przepowiedniami.

Zapytacie pewnie do czego zmierzam, zaczynając felkę o cieście pomarańczowym, zupełnie nie pasującym do niej wstępem o przepowiedniach. Gdzie tu jest jakiekolwiek powiązanie? Jest, jest. Dziwne zapewne, ale związane z obecną pogodą za oknami. Jesień w pełni, kurtka zimowa w użyciu chociaż jeszcze miesiąc temu chodziłam w krótkim rękawie przy 26 stopniach. Ta pogoda właśnie jest łącznikiem między dwoma, z pozoru kompletnie nie związanymi tematami.
Moje zainteresowanie przepowiedniami Nostradamusa rozciągnęło się kiedyś na inne przepowiednie, w tym i na takie, w których powiadał, bodajże Ojciec Klimuszko, że nadejdzie taki czas, że Polska stanie się krajem tropikalnym. Kiedy i za sprawą czego - nie wiadomo. Stawiam na przebiegunowanie. W sumie tak dużo przepowiedni akurat tę tezę głosiło, potwierdzonych przy tym i przez kilka naukowych głów, wedle których ta zmiana nastąpi, tyle, że w bardzo długim okresie czasu, że z czytania i słuchania o nich, jak o kolejnej sensacji wieku dwudziestego plus, przeszłam do zaciekawionego myślenia "A może jednak?". Szczególnie, że właśnie ostatnich kilka jesieni wygląda tak, jakby się nam sierpień przesunął o dwa tygodnie na wrzesień z temperaturą, a wiosna wcale nie chciała nadejść wtedy kiedy trzeba. Żeby na Wielkanoc leżał śnieg jak cztery lata temu...
I to, moi państwo, jest ten trigger, który sprawił, że ponownie zaczęłam się zastanawiać, czy aby w tych przepowiedniach nie ma czegoś konkretnego, poza fascynującym dreszczykiem emocji, gdy się je czyta. Zapewne ja Polski o klimacie tropikalnym nie doczekam, ponieważ taka zmiana klimatu zajmie o wiele więcej lat, niż mi przeznaczono, może dopiero moje wnuki doświadczą letniej pogody w grudniu, ale strasznie podoba mi się myśl o otwieraniu okna i zrywaniu pomarańcz z drzewa tak, jak teraz moglibyśmy zbierać jabłka.
Myśl ta szczególnie jest miła, gdy za oknami mamy standardową jesień, owoców sezonowych i ciepełka coraz mniej, za to sklepowe owoce tropikalne zaczynają nabierać smaku na półkach sklepowych. Pomarańcze  są coraz smaczniejsze, wkrótce pojawią się klementynki, ceny spadną w dół z hukiem i Święta pojawią się na horyzoncie zapowiadane czekoladowymi Mikołajami na półkach supermarketów, ledwie obsługa sprzątnie z nich znicze ze Wszystkich Świętych.

Jako, że mamy teraz okres przejściowy, ludzie zdążyli się stęsknić za tropikiem lata (nawet alergicy jakoś tęskniej kichają), okiem łaskawy i głodnym spogląda się na te pomarańcze świecące niemal w witrynach sklepowych, jak malutkie, złote słoneczka, a ci, którym zmysł kulinarny zaczyna szeptać cicho, że co tam, surowe... weź i upiecz sobie co dobrego z pomarańcz, jako wspomnienie lata, mają przej...hmmm... kukane:) Bo z tych pomarańcz można zrobić tyle fajnych rzeczy!

Mnie akurat wraz z chęcią na coś maksymalnie pomarańczowego towarzyszyła myśl, by było to ciasto typu "gryźliwego i mięskiego". Ten i ów, który czytał felki w Pączkach Loco i Donutach Lokiego, zwrot ten rozpozna. Dotyczy on bowiem ciasta, które nie rozpływa się w ustach od razu po kontakcie ze śliną, ma intensywny smak i zwyczajnie samiec jest z niego zadowolony, bo zanim przełknie, zdąży poczuć, że ugryzł ciasto, a nie powietrze. Czyli ciasto jest mięsiste, męskie i smakowicie... no, gryźliwe. Takie są najlepsze. A jeżeli towarzyszy takiemu ciastu również i fakt posiadania aromatu, który za nami chodzi... szykujcie się na arcy przyjemny powrót do przeszłości, bowiem lato wróci nam po pierwszym gryzie i wcale nie będziemy chcieli się nim za bardzo dzielić z rodziną (bez obaw i tak zeżrą wszystko, ledwie się odwrócicie:D).

Ustaliwszy sobie priorytety, na moment odwróciłam spojrzenie, zafascynowane ostatnimi czasy rozmaitymi pie i zerknęłam na typowe ciasta, ale właśnie bardzo aromatyczne, cięższe i biszkoptowate. Takie, którym  do szczęścia wystarczy tylko porządne wymieszanie składników i wysoka temperatura, by się upiekły. Takie właśnie, jak portugalskie ciasto pomarańczowe, z jakim dziś przyjdzie się wam zapoznać.

Trudno naprawdę o prostszy wypiek. Bo tylko mieszamy w nim składniki i nie dodajemy nic poza nimi po upieczeniu. Możemy machnąć cukrem pudrem z wierzchu, ale i bez niego będzie super. Cała atrakcja ciasta i tak tkwi w tym, że jest cudownie gryźliwe, aromat prawdziwych pomarańcz, którym jest napakowane po brzegi, czuć w całym mieszkaniu ledwie zaczyna się piec, a człowiek od razu czuje się lepiej, postawiony przed obliczem kawałka tej pysznej, doskonałej dobroci.
Ciężko zakwalifikować je do kategorii biszkoptów, ponieważ nie do końca jest takim, do którego przywykliśmy. Nie opada. Rośnie duuuże, ale przy tym zachowuje swoją zbitą, ciężką strukturę, której tak bardzo poszukujemy w ciastach jesiennych, do pary z aromatem. Powiedziałabym, że jest to biszkopt, ale soczysty, wilgotny, mający nieco wspólnego z konsystencją ciasta marchewkowego, jakie już wam wcześniej proponowałam na Bantofelkach. Ale przy tym jakimś dziwnym trafem nie jest ciężkie. Można je jeść i jeść i wcale nie ma się dość. Czysta, pomarańczowa, smakowita magia, która co prawda przemija, gdy blaszka jest już pusta, ale w momencie, gdy sobie o tym cieście przypomnimy - zaczyna nas nawiedzać. Tak jak przepowiednie. Gdzieś tam się czai na horyzoncie i grozi, że jeszcze nadejdzie. Jeszcze położy na nas łapy. Teraz je co prawda jedynie zwęszamy, mając świadomość, że jest, ale daleko, ale kiedyś to "daleko", zmieni się na "blisko" lub teraz. A wtedy pozostanie nam tylko poddać się z wdziękiem zmianom, jakie nadeszły lub... dać sobie spokój z mrocznymi prorokowaniem Banshee i skupić wyłącznie na tym, że za góra dwie godziny można będzie wbić zęby w ten pomarańczowy przysmak, pozwalając przyszłości nadal się wieszczyć daleko na horyzoncie. Ciasto będzie na talerzyku przed tobą już teraz. Czy jest sens potrzebować więcej w tej konkretnej chwili? Niech tylko kto skoczy jeszcze po mocną, czarną herbatę i, na bogów, dajcie mi kota mruczącego do boku mego, bowiem ta trójca zapewni mi całą przyjemność z beztroskiego odczuwania teraźniejszości, jakiej będę potrzebować!

Herbatę zapewnicie sobie sami. Kota też (jak jaki szczęściarz ma). A ja z prorokowania wracam do świata żywych i zapraszam do stworzenia sobie ostatniego składnika na pyszną chwilę "tu i teraz", z poniższego przepisu. Oto przed wami portugalskie ciasto pomarańczowe.
A przyszłość?
Poczeka.
Przepis wzięty stąd.
Please scroll below for the "red" recipe in english version.


Składniki:

150g miękkiego masła
250g cukru
4 jajka, osobno żółtka i białka
3 duże pomarańcze
2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
cukier puder do posypania wierzchu


Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza.

Blachę 20x20cm wykładamy papierem do pieczenia.

Masło z cukrem wkładamy do miski i miksujemy, aż będą puszyste.

Dodajemy po jednym żółtku, dobrze ubijając po każdym.

Z pomarańcz wyciskamy sok i ścieramy skórkę. Jedno i drugie dodajemy do masy, cały czas ubijając. Masa wyjdzie nam trochę wodnista, ale tak ma być. Miksujemy cały czas, od czasu do czasu skrobiąc boki i dno, by wszystkie składniki się połączyły.

Do miksowanej masy dosypujemy mąkę i proszek do pieczenia i miksujemy do czasu aż wszystkie składniki razem utworzą gładką całość.

W osobnej misce ubijamy na sztywno białka ze szczyptą soli. Ubitą pianę łyżka po łyżce mieszamy delikatnie z masą.

Masę na ciasto przelewamy do przygotowanej blaszki i wkładamy do piekarnika na 35-40 minut, do czasu aż wierzch, naciśnięty lekko, ugina się jak gąbka, a patyczek wetknięty w ciasto wychodzi suchy.

Wyciągamy ciasto z piekarnika i pozwalamy się mu ostudzić.

Wierzch posypujemy cukrem pudrem, kroimy na kwadraty i serwujemy jeszcze ciepłe z filiżanką herbaty.

Smacznego!
-----------------------------------------------


Ingredients:

150g of butter, softened
250g of sugar
4 large eggs, separated
3 large oranges
2 cups of all purpose flour
1 tsp baking powder
caster sugar for sprinking




The making of:

Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit.

Line the baking dish 8x8" with a baking paper.

Cream together butter with sugar until light and fluffy.

Add the eggs, one a the time, mixing well after each.

Add the juice squeezed of oranges and the zest and do not worry if the mixture appears curdled - that is how it should look like.

Mix it all until the mixture comes together, scraping the sides of the dish from time to time.

Add dry ingredients to the mixture, and mix until it reaches a smooth texture.

In a seperate bowl beat the egg whites with a pinch of salt until stiff peaks. Spoon the beaten egg whites to the mixture, and carefully mix it alltogether.

Pour the mixture into the prepared dish, put it into the oven and bake for 35-40 minutes, until the top feels springy when pressed, and the toothpick comes out clean. 

Remove the cake from the oven and cool it a bit.

Sprinkle the top with a caster sugar, cut it squares and serve with a mug of hot tea.

Enjoy!