wtorek, 1 marca 2016

Zielony Chlebek Rey z Jakku ( Star Wars: Przebudzenie Mocy)/Rey's Green Ration bread (Star Wars: The Force Awakens)

Minęło dwadzieścia pięć długich lat, odkąd obejrzałam po raz pierwszy "Star Wars: Epizod IV - Nowa Nadzieja". Dwadzieścia pięć lat, pełnych uwielbienia dla produkcji science-fiction, nierealnych, pełnych magicznych efektów specjalnych, dosyć często z niskich lotów fabułą, ale kto by na to patrzył, gdy tak cudownie wykopują wyobraźnię poza wszelkie granice. Dwadzieścia pięć lat, w trakcie których na dobre wsiąkłam i wdzięcznie pozwoliłam się podbić wszelkiej fantastyce naukowej; zaczynając na rajdach kosmicznych, a na historiach fantasy kończąc. I to nie tylko filmom, ale i książkom, komiksom i grom (chociaż tutaj nieco mniej, bo granie w taki Mass Effect wymagało dobrego sprzętu, którego nie miałam), w końcu i historiom, które sama zaczęłam pisać.
Ten i ów powiedziałby, że to wcale nie Star Wars. Że to najzwyklejsze dążenie umysłu do bujania w obłokach, więc tak czy siak skłoniłabym się ku fantastyce nie tylko naukowej, gdyby ktoś mi tylko wetknął w łapę pierwszą książkę w tej tematyce, albo pierwszy film na VHS puścił (tak, tak, do dziś wspominam z nostalgią tę martwą technologię, ale kiedyś nie było nic innego, na czym rozprowadzano by filmy:)). Ale wiecie? Nie sądzę by taki Łowca Androidów zrobił swym mrocznym klimatem aż takie wrażenie na małej dziewczynce, jak widziany w Gwiezdnych Wojnach ogrom Niszczyciela Gwiezdnego, który w pierwszych kadrach sunie przez kosmos, goniąc za małym stateczkiem i strzelając do niego z laserów. I ten podskok na krzesełku, to wgapienie się w telewizor z otwartą buzią... trafi, czy nie trafi? Uciekną? Trafił! I co teraz, co teraz?! Absolutnie nic nie jest w stanie przebić tego uczucia, gdy pierwszy raz w życiu oglądasz Star Wars i stajesz się fanem do końca życia. I tysiąc twarzy Greya, dziesiątki stron Harlequinów, tony mądrości z poradników "Jak go zdobyć?". Wszystko to nic, w porównaniu z wrażeniem jakie Star Wars wywierają na kimś, kto ma przeznaczone stanie się fanem tego gatunku i zaczyna od najlepszego, do czego może sięgnąć.

Po tym filmie pragnęłam wszystkiego, co było z nim związane, ale gadżeciarstwo w Polsce we wczesnych latach 90tych praktycznie nie istniało. Szczytem marzeń była koszulka z Darthem Vaderem, jaką zobaczyłam u kolegi, co dostał ją z paczki ze Stanów. Han Solo był pierwszym ideałem mężczyzny dla mej, dorastającej osoby, piski R2D2 naśladować usiłowałam bardzo długo, a kota (jeśliby ktoś tylko mi go podarował) planowałam nazwać Chewbacca. Szał! Dzikość serca! Tak rodzi się Star Wars maniac!

Z biegiem lat i pojawiających się kolejnych produkcji, poznawania nowych światów, w tym i fantasy, pełnego magii i niezwykłych wydarzeń, lekko ta mania przybladła. Ale w kręgu zainteresowań Gwiezdne Wojny zawsze zostały. Toteż ledwie pojawiły się plotki o nowej trylogii, czy też poprawionej wersji w kinach, byłam pierwsza w kolejce po bilety.

Nie inaczej stało się z "Przebudzeniem Mocy", kontynuującym zachwycającą historię, jakiej pozbawiono mnie po "Powrocie Jedi". Ja, stara kopa, pognałam w pierwszy dzień przedsprzedaży biletów i je kupiłam, ledwo otwarto kasę. W dzień premiery odcięłam się całkiem od internetu, by wbrew swemu zwyczajowi, nie dostać po łbie spoilerem. Tym razem nie chciałam wiedzieć nic pewnego o fabule. Chciałam przeżyć wszystko na nowo. Jak te dwadzieścia pięć lat temu.

I nie zawiodłam się. Nowy reżyser, nowi bohaterowie, ale i stara ekipa była. Stary klimat. Magia powróciła, promieniując z galaktyki daleko, daleko stąd wprost w moje zachwycone oczy...

Jak się łatwo domyślić, inaczej się odbiera uwielbiany film w wieku dziesięciu lat, inaczej mając trzeci krzyżyk na karku i troszkę innych zainteresowań. Kiedyś oglądałam tylko dla efektów, a teraz zachwycałam się dodatkowo szczegółami, nawiązaniami do ukochanej trylogii. I nowościami, jakie przedstawili.

Na ten przykład, zauważyliście, że w jedynej słusznej pierwszej trylogii prawie nic nie jedzą? Mamy sławne niebieskie mleko w scenie z "Nowej Nadziei" u Larsów, mamy coś, co wygląda jak długa chrupka kukurydziana w "Imperium", jako część rebelianckiej racji żywnościowej Luke'a na Dagobah i... tyle! Ja rozumiem, że jedzenie mało ważne wobec poważniejszych wydarzeń, ale dopiero jak zachwyciłam się tym, co nam pokazali w "Przebudzeniu Mocy" uświadomiłam sobie, jak bardzo brakowało mi tam przyziemnej konsumpcji nieziemskich potraw.

Mowa oczywiście to sławnym chlebku Rey, który wyrasta w kilka sekund, po połączeniu tajemniczego proszku z wodą i podgrzaniu. Jejku, ten chlebek intrygował mnie bardziej niż wiele ciekawszych dla innych, rzeczy, tylko dlatego, że był jedną z niewielu potraw z uniwersum, jakie przedstawiono. I wygląda wprost... cudnie i kosmicznie. Popatrzcie na ten gif:






Było więc tylko kwestią czasu, kiedy go spróbuję odtworzyć.

I tak się stało kilka dni temu, po przekopaniu sporej ilości informacji na internetach, które dostarczyły zresztą ciekawych wniosków.

Według Wookipedii na przykład, chlebek ten, a właściwie proszek, z jakiego go robią, stanowi część imperialnej racji żywnościowej i nosi intrygującą nazwę "Polystarch". "Starch" to z angielskiego "mąka" albo "skrobia". Czyli, jakby nie spojrzał, mowa tu o pieczywie.
Co jeszcze ciekawsze, twórcom filmu stworzenie tego chlebka zajęło całe trzy miesiące. Nie jest to bowiem absolutnie żaden efekt komputerowy. Oni naprawdę go zrobili, naprawdę wyrósł tak, jak pokazują, a aktorka naprawdę go ugryzła. Co prawda potem ponoć łyknęła bez gryzienia, bo był ohydny w smaku, ale jednak! Ponownie ukłony w stronę starej trylogii, gdzie większość efektów osiągano przy pomocy starych, dobrych konstrukcji z patyczków do lodów i różnych, przypadkowych części na blue screenie, osiągając kosmiczne efekty.
Nikt niestety nie podał z czego go zrobiono na potrzeby filmu, ale skoro był zjadliwy, a Daisy Ridley nie padła na miejscu z zatrucia pokarmowego, coś musiało tam być normalnym składnikiem spożywczym.

Aż tak daleko nie poszłam, by bawić się w chemika i próbować odtworzyć efekt filmowy, ale jak łatwo przypuścić, swoim sposobem postanowiłam odtworzyć ten chlebek, robiąc z niego nie tylko jak najdokładniejsza kopię filmowego, ale i przyjemną do zjedzenia. W końcu mamy odczuwać przyjemność z konsumpcji, oglądając przy okazji Star Warsy, a nie dzielnie pluć tworzywem sztucznym. Albo kawałkami żelatyny.

Swoim sposobem więc odnalazłam tego giffa, przyjrzałam się chlebkowi z każdej strony i tak oto powstała owa felka.
A więc co my tu mamy...

Mamy tu z pewnością pieczywo. Wielkości takiej, że zmieści się w jednej, małej ręce, czyli chlebek jest wielkości dużej bułki. Giff nie oddaje pełni kolorów, ale widać nieco złota typowej bułki mącznej po pieczeniu, ale i zaskakującą zieleń. Ta zieleń jest tak charakterystyczna, podkreślona również w Wookipedii, że nie ma mowy, by ją ominąć.
Filmik pokazuje nam też, że powierzchnia tej bułeczki nie jest równa. Wręcz przeciwnie. Są pęknięcia, bardziej kaniony, jakby powierzchnia nie została wygładzona. Taki efekt daje ciasto wyrośnięte na drożdżach, ugniatane dodatkowo jeszcze chwilę ręcznie z mąką, do takiej postaci, w której niektóre kawałki doczepiamy, gdy się już oderwały od głównej masy, a potem powstają nam takie piękne kaniony podczas rośnięcia.
Konsystencji nam nie pokazano, ale na oko bułeczka jest ciężka. Żadnego dmuchanego, pszennego pieczywa, a coś, co, w założeniu fabuły, przetrwa ciężkie życie szturmowca, obijanie i gniecenie w torbie podróżnej i nadal zachowa swój kształt. Pieczywo więc musi być mięsiste. I nie przesadzone smakowo, skoro to racja żywnościowa. Trzymamy się więc podstawowych smaków i nie kombinujemy.

Niewiele przepisów do tej pory opiewa na ten wyrób. Dwie wersje łącznie znalazłam. Jedna, udostępniona przez Disneya, całkiem idiotycznie podsuwa nam wersję ciasta z kubka, rosnącego w mikrofali, które tylko zielenią przypomina pierwowzór z filmu. Nie, tego nie chciałam. Bułka to bułka i akurat szybki efekt rośnięcia mniej znaczył niż ogólny wygląd po wykonaniu.
Czy Rey wyżerała z kubka? Nie, Rey nie wyżerała z kubka, brała gotową bułeczkę do ręki i szła konsumować z czymś, co wyglądało jak gulasz z wodorostów. I na pewno w racji żywnościowej dla szturmowców nie przewidziano by herbaty jako dodatku smakowego. Przepis z matcha i mikrofali, wyrastany w kubku uznałam więc za kompletnie chybiony. Szczególnie w obliczu drugiego, który spełnił większość kryteriów, jakie powinien spełnić. A to, że rośnie łącznie około 2 godzin, to zupełny detal, wobec tego, jak się prezentuje i jak cudowną barwę i smak nadaje mu całkiem pospolity szpinak.
A przecież ustaliliśmy, że powinien być prosty, prawda? Bardziej pospolitej, zieleń dającej rośliny chyba nie ma...

Proponuję więc wam taką, a nie inną wersję chlebka Rey z Jakku, dla odmiany bardzo smacznego, szczególnie, gdy zjada się go na ciepło. Doskonałego w towarzystwie masła i pomidorów, lub jako zagryzka do dowolnego gulaszu:)

Przepis wzięty stąd. Zmodyfikowany w kilku miejscach.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)



 Składniki:

Ok. 15dkg mrożonego szpinaku (zdaję sobie sprawę, że nie każdy może lubić szpinak, dlatego do uzyskania koniecznej, zielonkawej barwy chlebka, by nie sięgać po sztuczny barwnik, można użyć również świeżej bazylii w postaci pulpy lub proszku matcha - tego zielonego, herbacianego, który podaje Disney. Jednakże wtedy uzyskacie najzwyklejszy smak bułki drożdżowej, bez arcyciekawego aromatu oferowanego przez szpinak)
2 ząbki czosnku (opcjonalnie)
1/2 szklanki ciepłej, przegotowanej wody
2 łyżeczki suszonych drożdży
1/2 łyżeczki cukru
3 szklanki mąki
1 i 1/2 łyżeczki soli
1 łyżka stopionego masła

 Wykonanie:

Szpinak rozmrażamy, pulpę dajemy do garnuszka, stawiamy na ogień, i podgrzewamy, mieszając często, by pozbyć się nadmiaru wody.

Ząbki czosnku, jeśli będziemy je dodawać, obieramy, miażdżymy i dorzucamy do szpinaku, by przejął nieco ich aromatu.

Szpinak trzymamy na ogniu aż będzie gęsty, a nadmiar wody wyparuje. Wtedy zdejmujemy z ognia i pozwalamy mu ostygnąć.

Do miski od miksera wlewamy ciepłą wodę, dodajemy cukier i drożdże, mieszamy i zostawiamy na około 10 mintu, przykryte ściereczką, do momentu aż pojawi się bąbelkująca pianka na powierzchni.

Dodajemy do drożdży masło, sól, papkę szpinakową (lub inny dodatek nadający kolor zielony), oraz 1 szklankę mąki i włączamy mikser  z mieszadłami hakowymi do ciasta drożdżowego.

Miksujemy zawartość miski aż składniki się połączą, stopniowo dodając resztę mąki, i pozwalamy się ciastu miesić jeszcze przez co najmniej 5 minut.

Po tym czasie, gdy uformowało kulę dookoła mieszadeł, ale nadal jest sporo niewymieszanej mąki i luźne kawałki ciasta, wykładamy je na stolnicę i chwilę zagniatamy ręcznie aż wszystko połączy się w jedną, nierówną na powierzchni kulę.

Gotowe ciasto wkładamy do miski, lekko smarujemy oliwą i przykryte czystą ściereczką zostawiamy do wyrośnięcia w ciepłym miejscu na około 1 i 1/2 do 2 godzin. Aż podwoi swoją objętość.

Nastawiamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza.

Blachę wykładamy papierem do pieczenia.

Zależnie od tego, czy chcemy jeden, wielki chlebek, czy kilka mniejszych, formuujemy z ciasta albo jedną kulę, albo 4-5 mniejszych, okrągłych chlebków tak na rękę, ponownie przykrywamy ściereczką i pozwalamy im rosnąć następne 45 minut.

Po tym czasie wkładamy blachę z chlebkami do piekarnika na środkową szufladę. Na dolną wkładamy napełnione wodą naczynie żaroodporne, by parowało podczas pieczenia. Dzięki temu pieczywo będzie miało chrupiącą skórkę. Zamykamy piekarnik i pieczemy chlebki około 35-45 minut (krócej, jeśli są to małe chlebki, dłużej, jeżeli to jeden, większy chlebek).

Wyciągamy z piekarnika, pozwolimy im ostygnąć, a potem spożywamy, ciepłe jeszcze w towarzystwie gulaszu, masła i takich dodatków, jakie zapragniemy.

Niech Moc będzie z Wami!

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:


5 oz./150g frozen spinach pulp
2 garlic cloves (optionally)
1/2 cup warm water
2 tsp. active dry yeast
1/2 tsp. sugar
3 cups all purpose flour

1 and 1/2 tsp. salt
1 tbsp. melted butter




The making of:

 Defrost a spinach pulp. Put a pulp into a small pot, and put into the heat to boil and vapourate excess water.

Crash the garlic cloves, if you intend to add them, and put into the pot of spinach pulp. Heat it up, so the garlic aroma came into the spinach. Cook it together a little bit, then put the pot aside and let it cool.

In a large mixing bowl, stir together the 1/2 cup of warm water, sugar and yeast. Let it sit for about 10 minutes to get foamy.

Add the butter, salt and spinach pulp (or any other green colouring, like basil leaves pulp, or matcha powder) and 1 cup of flour. Mix it, using the dough hook, and then add the rest of flour little by little, then kneed it for about 5 minutes.

When the dough forms a ball around the hooks, but there is still left over flour in the bowl, remove it and manually kneed the dough, so all the flour is mixed with the dough, forming uneven ball.

Lightly coat the dough with oil and then put it back in the mixing bowl. Cover with a damp towel to rise in a warm place for about 1 1/2 – 2 hours.

Heat your oven to 400ºF/200 Celcius.

Put a sheet of baking paper on a baking pan.

Remove the dough from a bowl (it should double the size by now) and form it either in a one greater ball, or 4-5 smaller ones. Cover it with a damp towel and let it rise again for about 45 minutes.

Ater that time, place a casserole dish of water on the bottom rack, then place the bread pan on the middle rack. Bake for about 35-45 minutes (depending on the size of you breads).

Remove it to cool slightly. Best served warm, together with a meat stew, smeared with butter and any addition you wish.

May the Force be with you!