sobota, 9 stycznia 2016

Zawijasy z truskawkami i lukrem śmietankowo cytrynowym

Cierpliwość jest cechą królów, jak powiada stare przysłowie. Cierpliwości należy się więc uczyć, przyswajać i praktykować ją we wszelkich dziedzinach życia, bo bardzo nam z nią po drodze. Czy to czekając na wykładowców na uczelni, uznanie szefa dla twych wysiłków w robocie, w kolejce do rejestracji na przychodzi, czy wreszcie na to, aby ktoś logiczny przejął władzę w tym państwie i chociaż raz nie myślał o robieniu pod siebie, albo dosrywaniu opozycji.
Jest i inna dziedzina, w której wygodnie nam się uczyć cierpliwości, a mianowicie kuchnia. Czekamy gdy coś się piecze, zerkając przez szybkę niecierpliwie do piekarnika, i do garnka na zupę, tudzież czekaniem staramy się przyspieszyć wodę, by zagotowała się szybciej. Zerkania i inne taki nic nie dają, rzecz jasna. Wszystko dzieje się we własnym czasie i na swój sposób. Ale jak już trening na cierpliwość przetrwamy, to potem efekty są tak spektakularne, że aż serce rośnie jak na drożdżach i zaraz chce się nam wszystkiego bardziej.
O drożdżach zresztą wspominam nie przypadkowo. Do nich cierpliwość jest szalenie potrzebna, szczególnie jeśli coś z nimi pieczemy. Najpierw bowiem rośnie sobie zaczyn na  ciasto... co najmniej godzinę, a potem jeszcze ciasto gotowe do pieczenia również musi urosnąć. I kolejna godzina lub dwie uciekają. Jest to jednak na tyle długi czas, że spokojnie można w nim zająć się czym innym, zaglądając tylko do naszych drożdży lub ciasta co jakiś czas, by z zadowoleniem stwierdzać za każdym razem, że "coś" się dzieje.
Bo jeśli nic się nie dzieje po godzinie, to mamy pecha, drożdże zdechły i trzeba nam zaczynać od nowa.

Na żywych drożdżach rośnie cudownie bohater dzisiejszej felki - zawijasy owocowe. Dwukrotnie właśnie. Zaczyn najpierw na mleku, robi się jak tkanina frotte, a potem gotowe już zawijaski rozpychają blaszkę na wszystkie strony. Ciasto jest mięciutkie, delikatne, lepsze niż najlepsza bułeczka drożdżowa jaką jedliście i zupełnie się do niego nie umywają drożdżówki ze sklepu. Owoce, w moim przypadku truskawki, ale swobodnie można dodać każde inne jakie macie w zamrażalniku, podczas pieczenia puszczają sok, który nam ślicznie wnika w bułeczki, do tej całej puszystości i miękkości dodając jeszcze sok owocowy. Niebo w gębie. Rodzina zdecydowanie nie będzie mieć dość, więc prawdopodobnie dobrze będzie zrobić od razu podwójną porcję. Nie 13 zawijasów, a 26 sztuk. I tak znikną, wierzcie mi. U mnie nawet 10 godzin nie przetrwały, a połowa zniknęła, jak jeszcze były ciepłe, bo takie są najsmaczniejsze.

Zawijasy, jako idealna przekąska, podejdą wam od śniadania do kolacji, w każdym towarzystwie, o ile tylko nie będzie słone. Zapijane kawą zdecydowanie umilą poranek albo wieczór. Nie ma więc co czekać i ślinić się, lepiej zabrać się do roboty (w której i tak będzie więcej treningu cierpliwości, niż czegokolwiek innego).
Przepis pochodzi stąd. Nieco zmodyfikowany.






Składniki (na 12-14 dużych zawijasów):

Ciasto:
 1 szklanka ciepłego mleka
2/3 szklanki cukru
1 i 1/2 łyżki drożdży instant (użyłam 1 i 1/2 opakowania drożdży suszonych Dr. Oetkera)
115g masła w temperaturze pokojowej, pokrojonego na kawałki
2 duże jajka
1/2 łyżeczki soli
4 i 1/2 szklanki mąki

Nadzienie:
30-50 dkg zamrożonych truskawek (malin, wiśni wydrylowanych, porzeczek...)
1/2 szklanki cukru
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

Lukier:
1/2 szklanki cukru pudru
3 łyżki śmietany kremówki 30%
sok z cytryny


Wykonanie:

Naszym głównym przyjacielem w tym przepisie będzie robot ręczny z obracającą się miską i mieszadłami hakowymi, właśnie do wyrabiania ciasta drożdżowego. Dlatego właśnie ten sprzęt przygotowujemy sobie na sam początek.

Wpierw testujemy drożdże na ciasto.

W garnuszku podgrzewamy mleko. Nie zagotowujemy, pilnujemy by się nie przypaliło. Powinno jednak być ciepłe, ale nie parować.

Podgrzane mleko wlewamy do miski od miksera.

Za pomocą łyżki wsypujemy drożdże, mieszamy je z mlekiem, dosypujemy cukier i również łyżką mieszamy całość. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy miskę na jakieś 5-10 minut w ciepłe miejsce. (w ziemie grzeją już kaloryfery, więc ja swoje drożdże postawiłam właśnie na nich. W lecie można użyć lekko ciepłego piekarnika.).

Po upływie 10 minut zaglądamy do drożdży. Jeśli znajdujemy mleko w stanie "frotowym", puszystym i zdecydowanie sugerującym, że drożdże zrobiły sobie ucztę i rozwijają się w najlepsze, mamy dowód, że są zdolne do dalszej współpracy. Jeśli jest nietknięte i nadal buro-mleczne, jak świeżo po wmieszaniu drożdży - czas wziąć nowe opakowanie i zaczynać od nowa.

"Żywy" zaczyn zabieramy na mikser i do dalszej obróbki.

Do mleka z drożdżami wrzucamy pokrojone na kawałki, koniecznie miękkie masło i włączamy mikser na średnie obroty, by trochę je wmieszać. W ciągu całego procesu nie wmiesza się nam całkowicie w ciasto, dopiero na sam koniec, więc nie panikujcie, gdy ciągle będziecie widzieć podczas ubijania, że kawałki masła pływają luźno.

Dodajemy po jednym jajku, cały czas mając mikser włączony.

Dosypujemy sól.

Pozwalamy chwilę mikserowi pracować, co jakiś czas za pomocą łyżki odciągając masło od ścianek i popychając je ku mieszadłom. W ten sposób upewnimy się, że wszystko się równo miesza.

Po paru dłuższych minutach wsypujemy po trochu mąkę. Wpierw pół szklanki, czekamy aż zmiesza się z ciastem, potem dosypujemy dalej i tak w ten deseń, aż wejdzie nam wszystkie 4 szklanki. Po tym czasie ciasto pewnie jeszcze będzie zbyt miękkie, by je przenosić na stolnicę celem ugniatania, więc dosypujemy pozostałe pół szklanki mąki i obserwujemy ciasto. Po 4 i 1/2 szklanki powinno wyglądać już jak dobrze wyrobione ciasto drożdżowe, być lśniące, ale przede wszystkim po przechyleniu miski zaczynać odstawać od ścianek.

W takim momencie wyłączamy mikser i wyciągamy stolnicę. Podsypujemy ją mąką, wykładamy ciasto z miski i zagniatamy je, również podsypując mąką, by nam się nie kleiło do palców. Zagniatamy do czasu, aż nie będzie nam się w ogóle do palców przyczepiać, ale nadal będzie lśniące.

Bierzemy miskę, lekko obsypujemy mąką wewnątrz i wkładamy do niej kulę ciasta. Przykrywamy ściereczką i ponownie odstawiamy w ciepłe miejsce na około 1,5 godziny. W tym czasie powinno nam się podwoić ilościowo.

Wyrośnięte ciasto przekładamy ponownie na stolnicę i rozwałkujemy w kształt dużego prostokąta. Pilnujemy, by całe ciasto było równe zarówno na brzegach jak i w środku.

Zostawiamy je na moment rozwałkowane i przystępujemy do robienia nadzienia.

Zamrożone owoce wyciągamy z zamrażalnika dopiero teraz. Nie rozmrażamy wcześniej, ponieważ wszystko, co z nich wypłynie, powinno trafić do ciasta. Większe owoce, w moim przypadku truskawki, kroimy na drobno, mniejsze, jak maliny, wrzucamy w całości do garnuszka.

Do owoców wsypujemy cukier i mąkę ziemniaczaną, mieszamy wszystko razem.

Przekładamy owoce równą warstwą na prostokąt rozwałkowanego ciasta, a następnie ciasno zwijamy go w rulon wraz z tymi owocami.

Uzbrajamy się w bardzo ostry nóż i rulon z ciasta i owoców tniemy na mniej więcej 1,5 centymetrowe plastry.

Każdy taki plaster kładziemy płasko na blachę wysłaną starannie papierem do pieczenia, zachowując między nimi trochę wolnego miejsca. W standardowej blaszce w ten sposób zmieści się 9 plastrów. Resztę wykładamy do innej blaszki, również wysłanej papierem. W moim przypadku sprawdziła się na pozostałe 4 kawałki, keksówka.

Blaszki z zawijasami zakrywamy ściereczką i po raz kolejny pozwalamy im rosnąć w ciepłym miejscu przez następne 2 godziny. W tym czasie zawijasy urosną i wypełnią ściśle obie blaszki, a owoce puszczą sok, który potem, podczas pieczenia zostanie wchłonięty przez ciasto.

Nastawiamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza i po upływie dwóch godzin wyrastania, wsuwamy blaszki do nagrzanego piekarnika, by piec je przez ok. 25-30 minut. Przez pierwsze 20 minut najlepiej je przykryć folią, by wierzch się nie spalił, ale w ostatnich 5 minutach folię możemy zabrać, by się ładnie wyzłociły. Nie wolno wtedy spuszczać ich z oka mimo wszystko i gdy zauważymy, że są zbyt ciemne, ponownie nakładamy folię na wierzch.

Zawijasy będą gotowe w momencie gdy będą złociste, a ewentualnie widoczny na wierzchu i po bokach sok i owoce będą bąbelkować.

Wyciągamy blaszki z piekarnika i pozwalamy zawijasom stygnąć w nich przez kwadrans. Dopiero potem wyciągamy spód blaszki i odginamy rogi papieru, by wygodnie wyciągać kawałki.

Zawijasy tuż po upieczeniu będą wyglądać tak, jakby się zlały i nie było szansy by je od siebie oddzielić. nic bardziej mylnego. Spokojnie da się oddzielić od siebie pojedyncze kawałki, chociaż ciepłe jeszcze będą bardzo delikatne, więc trzeba będzie to robić z ostrożnością.

Przygotowujemy lukier. Mieszamy śmietanę z cukrem i sokiem cytrynowym, żąglując składnikami w zależności od ilości lukru, jakiej potrzebujemy i stopnia słodkości. Polewamy nim ciepłe jeszcze zawijasy i możemy spożywać w ilości ogromnej.

Wysoce uzależniają. Nigdy się nie kończy na jednym kawałku. Spód będą miały pokryty lepką warstewką soku z owoców i to jest jak najbardziej prawidłowe. Tylko doda smaku.

Teoretycznie wytrzymają 2-3 dni, jeśli je przykryjemy i nie wyschną. Ale wątpliwe, by nie zjedzono ich przed upływem pierwszej doby.

Smacznego;D