niedziela, 15 listopada 2015

Ciastka cytrynowe Sansy Stark

Cóż nam mówi książka o tej przepysznej, kuszącej kubki smakowe potrawie:

" (...)Później podano nerkówkę, pasztet z gołębia i pieczone jabłka pachnące cynamonem, a
także cytrynowe ciasteczka posypane cukrem, lecz Sansa czuła się już tak najedzona, że
zdołała tylko zjeść dwa ciasteczka, chociaż bardzo je lubiła.(...)"
(George R.R. Martin, "Gra o tron")

Niewiele, szczerze mówiąc. W całej serii przewijają się często, ale autor zdecydowanie skąpi nam szczegółów, poza tym, że Starkowie je lubią, są cytrynowe i posypane cukrem. Nadto, można je zjadać, rwąc z nich kawałeczki. No i coś to już jest, ale generalnie bardzo ciężko byłoby je odtworzyć z tak mizernej ilości szczegółów. Ale w sumie, biorąc pod uwagę, że przeciętny czytelnik, o ile jednocześnie nie interesuje się kuchnią, nie zwróci uwagi na takie detale, to nikomu nie jest potrzebne więcej informacji, poza tym, że są to ulubione ciastka Sansy Stark.

Zacznijmy od razu od wyjaśnienia: ciastka, które ja wam proponuję to NIE SĄ dokładnie te ciastka, jakie są wielokrotnie opisywane w książkach. Absolutnie i zupełnie nie. Nawet mimo tego, że HBO zapodaje pierwowzór przepisu jaki użyłam do wypieku, jako oficjalny. W serialu, gdy są pokazywane, absolutnie nie pasują do tego, co wychodzi z przepisu, więc ktoś tu poszedł na łatwiznę, albo podłączył bloga znajomka pod sławę serialu i serii książek, bo kto mu zabroni?
Dlaczego tak uważam, jeśli George R.R. Martin ponoć zaparafkował przepis od HBO, jako prawdziwy? Dlatego, że zaparafkował on również jako prawdziwy inny przepis w innej książce, z którego wychodzą zupełnie inne ciastka. I samo to powinno wystarczać za tłumaczenie. Ale pokuszę się o więcej.
Zarówno w serialu, jak i w książkach sposób jedzenia tych ciastek (skubanie przez Sansę, na ten przykład, lub wrzucanie do paszczy, jakby to były cukierki), sugeruje zbitą konsystencję. Skubie się muffiny na przykład. Albo ewentualnie twardsze ciastka, nie posiadające miękkiej, ciągnącej konsystencji. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że najlepiej by tu pasowały w sumie ciastka do których dodaje się serka kremowego, ale... nie, nie bardzo. Cytrynowe ciastka Sansy muszą być maxi cytrynowe, bez dodatków, które ten smak przytłumią.
Zresztą sama nazwa oryginalna " lemon cakes" sugeruje cięższe ciasto. Nie ma tu miejsca na puddingi, ooey-gooey, mud i wszystko inne, co sugeruje wilgotne lub ciągnące się ciasto. Jak nic, muszą być rodzajem muffinek.

Dlaczego więc nie zrobiłam muffinek? Albowiem lubię wyzwania i ładnie wyglądające wypieki, które wychodzą z ciekawie brzmiących przepisów. Poza tym muffinki już znam, a tego zwariowanego ciastka wcześniej nie dość, że nie widziałam, to jeszcze nie znałam jego smaku. Pal sześć, że ciastka Sansy nie są ciastkami Sansy. Są za to absolutnie niezwykłe i cytrynowe w smaku do obłędu. Nadto i niezbyt słodkie, puchowe, prawie jak pudding chlebowy (anglosaskie ciasto o konsystencji podobnej do budyniu, tylko pieczone), wilgotne... no, super. Jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. I można się nauczyć nowej techniki pieczenia, podczas wypróbowywania tego przepisu.
Przepis wzięty stąd. Nie modyfikowany (jak nie mam pojęcia, co mi ma wyjść, to nie szaleję... przynajmniej za pierwszym razem).





Składniki:

1/2 szklanki cukru (i jeszcze trochę, by obsypać nim kokilki, w których będziemy piec)
2 jajka (żółtka i białka osobno)
3 łyżki i 1 dodatkowa łyżka mąki
szczypta soli
2/3 szklanki maślanki
2 i 1/2 łyżki soku wyciśniętego z cytryny
skórka otarta z 1 i 1/2 cytryny
cukier puder do posypania


Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik na 148 stopni Celsjusza.

Kokilki (6 sztuk) smarujemy roztopionym masłem na dnie i po bokach i lekko posypujemy cukrem. Nadmiar cukru strzepujemy.

W jednej misce mieszamy suche składniki: cukier, mąkę i sól.

W drugiej misce ubijamy mikserem maślankę, sok z cytryny, żółtka i skórkę otartą z cytryny. Gdy mikstura jest już gładka i starannie zmieszana, dosypujemy do niej składniki suche i miksujemy aż się wszystko razem połączy.

W osobnej miseczce ubijamy białka z jajek z odrobiną soli, aż utworzą pianę.

Następnie pianę z białek delikatnie mieszamy za pomocą łyżki z utworzoną wcześniej masą cytrynową. Część piany na pewno wypłynie nam na górę, ale mieszając starannie, acz delikatnie, w końcu je połączymy. Kawałkami piany, które mimo wszystko nam pozostaną tu i tam nie ma się co przejmować, ponieważ dzięki temu spód naszych ciastek ostatecznie wyjdzie bardziej puszysty.

Nastawiamy wodę w garnczku lub czajniku i zagotowujemy.

Wyjmujemy głębokie naczynie żaroodporne i ustawiamy w nim przygotowane wcześniej kokilki.

Każdą kokilkę napełniamy ciastem do mniej więcej 2/3 wysokości.

Naczynie żaroodporne wraz z kokilkami wkładamy do piekarnika. Będziemy je za chwilę napełniać świeżo zagotowaną wodą, więc dobrze jest częściowo wysunąć blachę piekarnika wraz z naczyniem, dla wygody całego procesu.

Napełniamy gorącą wodą ostrożnie naczynie żaroodporne na taką wysokość, aby sięgało każdej kokilce zanurzonej w niej, do połowy wysokości.

Przykrywamy naczynie płachtą folii aluminiowej i wsuwamy do piekarnika ostrożnie. Piekarnik zamykamy.

Pieczemy w ten sposób nasze ciastka około 25 minut. Następnie zdejmujemy folię i kontynuujemy pieczenie jeszcze przez 15 minut, do momentu aż ciastka będą leciutko złote na górze.

Po tym czasie naczynie z wodą i ciastkami wyciągamy z piekarnika i nie odlewając wody, pozwalamy im się studzić w temperaturze pokojowej do momentu aż będziemy w stanie je dotknąć ręką. Jakieś 5 minut.

Po tym czasie wyciągamy kokilki z wody i studzimy dalej, aż staną się zupełnie chłodne. Jeśli jednak chcemy je spożyć jeszcze ciepłe, możemy je ostrożnie zaserwować już teraz.

W tym celu kokilkę przykrywamy talerzykiem (powierzchnią żerną) i odwracamy całą konstrukcję do góry nogami. Kokilkę można klepnąć jeszcze w dno i ewentualnie zatrząść, ale ciastko powinno wypaść bez problemu z odgłosem, jaki przyrównałabym do mokrego i odsysającego się.

Następnie nieodzowne jest posypanie ciastka cukrem pudrem. Ciasteczka są kwaśnawe, nieco słodyczy im nie zaszkodzi. Można je również ozdobić (tak jak ja to zrobiłam) odrobiną domowej, owocowej frużeliny (przepis na moją znajdziecie w tym miejscu).

I zajadać. Konsystencja zdecydowanie was zaskoczy, chociaż zjadane na ciepło wydają mi się delikatniejsze niż zupełnie zimne. No cóż, w tej kwestii najlepiej zdać się na samego siebie:)