piątek, 26 lutego 2016

Czerwony barszcz kiszony na sposób babciny/Granny's marinated borsch

Musicie mi wybaczyć ostatnie obsuwy czasowe i brak tych kilku felek tygodniowo, którymi was do tego momentu rozpieszczałam. Od ostatniej minął zapewne tydzień, ale to zdecydowanie nie z powodu mojego lenistwa. Widzicie, podsumowałam sobie listę priorytetów i przestawiłam niektóre wyżej, niektóre przesuwając o oczko w dół.
Jak wiecie, kocham pisać. Widać to z resztą po nielitościwej ilości tekstów, jakie wam zapodaję przy każdym przepisie. Niektórzy narzekają, że za długo, inni, jak Maciej "Lobo" Linke (aż się pochwalę, bo to były bardzo miłe słowa), zachwycają się, że bardzo fajnie i nie zwracać uwagi na marudy i pisać dalej. Pisać lubię nawet bardziej niż gotować. Przede wszystkim pisać, tworzyć historie, na kilka godzin przenieść się bezpośrednio w świat opowiadania, prowadząc narrację przez ramię bohatera... czemu? Tak po prostu już jest ze mną. Podobnie jak z wokalistą Sonaty Arctiki, Tonym Kakko, zapytanym w jakimś wywiadzie kilka lat temu, czy potrafiłby przestać śpiewać. A on zapytał w odpowiedzi: "A czy ty potrafiłbyś przestać oddychać?" Otóż właśnie, ze mną jest tak samo. Potrzebuję pisania, jak inny potrzebuje powietrza, czy śpiewu, by być szczęśliwym. Nie potrafię bez tego żyć i w sumie od paru lat krąży wokół mnie pewna myśl, żeby, skoro sprawia mi to nieustannie taką frajdę, pójść za ciosem i zrobić z tym coś więcej niż napisanie i zmagazynowanie na dysku twardym.
A więc wyjaśniło się. Piszę. Dużo piszę i ćwiczę warsztat, a jak nie piszę, to redaguję napisane treści lub obmyślam nowy pomysł. I tak mi znika czas.

Jednakże nie jest tak, że zupełnie to wszystko rzucam w diabły. Felki też są pewną formą doskonalenia warsztatu i sprawiają mi ogromną frajdę. Na dodatek człowiek jeść musi, a w moim przypadku jak coś mi fajnie wyjdzie, to i zdjęcie się zrobi. A w wolnej chwili, to i cosik naskrobie... no to się znalazła jednak i chwila i foteczka... i felka też się pisze.

A zatem bez paniki, Bantofelki dobrze się mają, istnieją i istnieć będą. Kilka przepisów jestem do przodu, więc panicznego działania w kuchni, byle coś zapodać, też nie będzie. Cierpliwie zrealizujemy wszystkie plany.

A dzisiaj w menu coś, co zagraniczniacy określiliby mianem "Wielkiego yuck!", tylko dlatego, że oni sobie nie wyobrażają, że można spożyć coś, czemu dało się skwaśnieć. I to ze smakiem spożyć! Dla niewątpliwych, doskonałych skutków dla naszego zdrowia, szczególnie w porze zimowej, gdy pogoda pokazuje figę i to błyska mrozem, to prawie wiosenną pogodą.

Barszcz zna każdy. Zupa z buraków o pięknej, rubinowej barwie, spożywana jest w większości polskich domów nie tylko w Wigilię, ale i na codzień. Podbita mięskiem takim lub owym, wywarem z dodatkowych jarzyn, z jajkiem i zabielona śmietaną... no, kto by jej nie lubił zjeść bodaj raz w roku.
Ale  ja nie o typowym barszczu powiadać zamierzam, gdzie buraki poddaje się obróbce termicznej, a o znacznie prostszym, a o niebo lepszym, szybszym i zdrowszym specyfiku, który triumfy swe święcił w czasach naszych babek. Wtedy o witaminę C i żelazo było znacznie trudniej i nasi dziadowie radzić sobie musieli ze składnikami naturalnymi, rozmaicie je obrabiając, by wyciągnąć z nich, co tylko najlepsze się da. Stąd rozmaite warzywa i owoce kiszono, marynowano, przechowywano w szczelnych słojach i kamionkach, nie dość, że je konserwując na zimę, to tworząc sobie w ten sposób całkiem doskonały odpowiednik dzisiejszych medykamentów witaminowych rodem z laboratoriów koncernów farmaceutycznych.
Barszcz kiszony wraca do łask ostatnimi czasy. Polecany przez lekarzy w ostrych niedoborach żelaza i witaminy C, jako doskonały do picia tuż po ukiszeniu, lub jako gotowy zakwas do barszczu, na którym zupa ta wyjdzie jak na żadnym innym smaczna. I jest zdumiewająco dobry, lekko kwaskowaty... niespodziewane niebo w gębie, tym przyjemniejsze, że wiesz iż sam podjąłeś się wyzwania i zrobiłeś własnołapnie. A teraz się tym leczysz i również odruchowo od razu lepiej się czujesz. Czyżby psychiczna odmiana placebo?

Wracając do naszego kiszonego barszczu... przepis jest prościuteńki. Potrzebujecie do najprostszej wersji jedynie 3-4 składników poza burakami i wyparzonego słoja lub dwóch. I kilku dni czasu. A po ich upływie - voila! Pijemy, gotujemy, a raz użyte buraki użyć możemy ponownie i otrzymać jeszcze szybciej kolejną porcję rubinowego dobra, które cuda zdziała z organizmami wykończonymi zimą.
Jasne, nieco obaw jest, bo to pierwszy taki barszcz... ale przecież jakbyś nigdy nie spróbował wiejskiej kiełbasy, to też byś do tej pory nie wiedział, jaka jest dobra, mimo średnio pociągającego wyglądu, nie?
Tu się nie da schrzanić niczego!
To co, lecimy?

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki (na dwa litrowe słoiki do kiszenia i półtoralitrową butelkę na czysty kiszony barszcz):

1 kilogram buraków czerwonych
2 litry ciepłej, przegotowanej wody
50g chleba razowego
4-6 liści laurowych
kilka ziarnek ziela angielskiego
4-6 ząbków czosnku

Wykonanie:

Słoiki szklane pasteryzujemy (czyli zalewamy wrzątkiem, opróżniamy i pozwalamy im obeschnąć samym).

Buraki myjemy, obieramy ze skóry i kroimy w plastry lub kostkę, jak nam będzie wygodniej.

Wkładamy do słoików po równo, tak do zapełnienia obu na mniej więcej połowę samymi burakami.

Chlebek razowy rwiemy na drobno i wrzucamy kawałki do obu słoików.

Równo rozdzielamy między nie resztę przypraw.

Staramy się wymieszać w słoikach wszystko ze sobą, a następnie zalewamy buraki i dodatki w słoikach ciepłą wodą aż całkowicie nakryje nam buraki.

Nakrywamy każdy ze słoi kawałkiem papieru do pieczenia, obwiązujemy dookoła nicią i na papierze robimy sporo niewielkich dziurek, by zapewnić barszczowi dostęp powietrza.

Tak spreparowane słoiki z barszczem stawiamy w ciepłym miejscu (najlepiej przy kaloryferze, lub tam, gdzie panuje temperatura ok. 18-20 stopni Celsjusza) i zostawiamy samym sobie na 3-5 dni.

Po tym czasie barszcz powinien stać się już kwaskowy w smaku. Słoiki więc wyciągamy z kąta, zdejmujemy papier i ściągamy, oraz wyrzucamy osad, jaki nam się uczynił na powierzchni.

Przelewamy przez sito barszcz do wyparzonych butelek, zakręcamy i możemy przechowywać w lodówce.

Barszcz sprawdzi się świetnie pity sam, albo jako podstawa do barszczu czerwonego.

Zdrowia!

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients: (for about 2 glass jars (1 litres each), and 1,5 litre bottle for a clear marinated borsch

1kg red beets
2 litres of warm, earielier boiled water
50g of rye bread
4-6 bay leaves
some allspiece seeds
4-6 garlic cloves 


The making of:

Wash and pasteurize your glass jars.

Wash and peel your red beets, slice them or chop, the way you find the most suitable for you.

Put your chopped red beets into the jars, so you filled them for about the half of their height.

Shred your rye bread into smaller pieces and divide it between two containers with red beets.

Spread evenly the rest of seasoning between both jars and mix it all inside as nicely as you can.

Pour warm water into jars so it covered everything inside.

Put a sheet of baking paper at the top of each container, tie it around its neck with a thread, and using a tip of a knife make a lot of small holes on the paper, so the air could go inside freely.

Put both jars in the warm place (around 18-20 degrees Celcius) and leave it like that for 3-5 days.

When the time passes, your borsch should taste a little sour, and it should be like that. Remove the paper of your jars and remove the sediment of the surface of your borsch.

Using a strainer (to keep all the residue out of the clear liquid) pour the borsh to a clean, pasteurized glass bottles, recap them, and use as you wish.

You can keep it in the fridge up to 3 weeks.

Marinated borsch is perfect to drink it as it is, or you can use it to prepeare delicious borsch soup.

Cheers!




środa, 17 lutego 2016

Biszkopt z brzoskwiniami i posypką cynamonowo-imbirową/ Sponge pie with peaches and ginger-cinnamon topping

Na pewno nie jest wam obcy termin "comfort food". Tu i tam przewija się w tle życia, rozmaitych filmów i książek, szczególnie często słyszy się go w znaczeniu poszukiwania ukojenia, powrotu do czegoś znanego, dobrego, uspokajającego, szczególnie wtedy gdy człowiekowi jest zwyczajnie źle. I to jest właśnie doskonałe wyjaśnienie. "Comfort food" to jedzenie kojące, swoista terapia konsumpcją. Nie  stawiajmy jednak znaku równości między zażeraniem problemu, czyli pochłanianiem ton chipsów, lodów ze słodkimi sosami i wszystkiego, co nam wpadnie w rękę, zalewając to hektolitrami alkoholu, a jedzeniem na ukojenie. Nie, to całkowicie inna bajka. Różnica między jednym, a drugim jest taka jak między piciem, a żłopaniem (której to różnicy fanom książek Terry Pratchetta tłumaczyć nie trzeba, ale dla reszty: żłopanie to to samo co picie, tylko głośniejsze i więcej się wylewa). Niby terminy podobne, ale zażeranie problemu jedynie przyda nam kalorii i bólu brzucha, i na pewno nie poprawi nastroju. Natomiast "comfort food" w odpowiedniej dozie i przy doborze odpowiedniego składnika potrafi uczynić cuda załamanej psychice, nie szkodząc ciału.

Pod tym terminem rozumie się tez coś prostego, do czego przygotowania nie trzeba wielkiej filozofii, wielu składników i modlenia się przed piekarnikiem, żeby nie opadło, ani nie wybuchło, czy co tam może się stać jeszcze produktowi domowej produkcji robionemu pierwszy raz. Potrawa na ukojenie kojarzy się też z domem. Czymś co "mama robiła". Albo babcia. Taki na przykład specjalny rosołek z kurczaka, jak się było chorym i w wieku wczesnoszkolnym. Jedyne w swoim rodzaju pierogi ruskie, z dodatkową porcją usmażonej na maśle cebulki. Albo serniczek, najprostszy, może z czekoladą... tudzież biszkopt.

Taki właśnie biszkopt wam proponuję. Dla mnie nie był on akurat typowym jedzeniem kojącym. Była nim herbata z dużą ilością cukru, pierogi ruskie mojej jednej babci, albo szarlotka drugiej (ta szarlotka jest w planie w Bantofelkach, więc obserwujcie czujnie:)), krupnik, gęsty, że łyżka staje. I jajko na miękko z bułeczką z masłem, gotowane przez moją mamę, gdy mnie powalił pierwszy w życiu atak migreny i ręką nie mogłam ruszyć, ani nogą, o głowie nie wspomnę. To już ponad dwadzieścia jeden lat od tego czasu minęło, a nadal pamiętam jak mi się wtedy miło zrobiło i dobrze... na głowę nie pomogło, ale to nie zawsze chodzi o pomoc ciału. Bardziej duszy.

Wracając do biszkopta. Może nie pochodzi z tego dobrego miejsca z przeszłości, do której udaję się gdy rzeczywistość jest kompletnie nie do zniesienia i nie piekę go jako takie danie, ale zdecydowanie zasługuje na miano "comfort food" jako pierwsza rzecz, jaką zrobiłam po ostatniej chorobie. Nie były to Francuskie makaroniki Earl Grey, choć kolejność wpisów jest myląca, gdy spojrzymy na ostatnią aktywność na blogu. Makaroniki zrobiłam kolejne. Biszkopt natomiast upiekłam, ledwie byłam w stanie ruszać się normalnie po domu, jeszcze smarkając i kichając, ale już stwierdzając, że życie jest złe i potrzebuję czegoś dobrego, by nie stało się koszmarne. I to ZARAZ.
Rekonwalescent, wiadomo, nie wiadomo czego nie zrobi. Musiało więc być to coś, co się czyni raz dwa, miesza, pokroi, wsadzi na pieczenie i po godzinie można się już tym delektować. Przy tym i zrobione ze składników, które ma się pod ręką i nie trzeba się zmuszać do ganiania po sklepach. Pod tym względem (ani pod żadnym innym, jak zwykle zresztą, bo siedzi w mym zeszycie z przepisami od dobrych pięciu lat) biszkopt mnie nie zawiódł. Upiekł się pięknie i równo, nie opadł (to ciasto chyba nie ma prawa się nie udać, powiadam wam), brzoskwinie wyszły w nim ślicznie, plasując się i w środku i na wierzchu. Jednakże po wyciągnięciu go z piekarnika, pomyślałam, że biszkopt jako ciasto neutralne smakowo i delikatne, w połączeniu z równie neutralną brzoskwinią... zabrakło mi w tym "pazura", który sprawi, że doskonały wypiek będzie boski, zasługując już zupełnie na miano pocieszacza. A więc niewiele myśląc chwyciłam imbir proszkowany, cynamon i cukier i zrobiłam z nich posypkę, która poleciała na świeżo upieczone  ciasto. I to był strzał w dziesiątkę.

Dalibyście wiarę, że imbir w połączeniu z brzoskwiniami daje taką rewelację smakową? Nie? No to nie ma co czekać. Wypróbujcie, bo to naprawdę łatwe. Już za godzinę możecie mieć to samo na talerzykach, co zaraz wam pokażę na zdjęciu, jeśli zabierzecie się do przepisu już teraz.
Zaczynamy!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
 



Składniki: 

4 jajka
1 szklanka cukru
1 i 1/2 szklanki mąki
1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżki oleju
2 łyżki wody
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1 puszka brzoskwiń w syropie
imbir sproszkowany, cynamon sproszkowany, cukier puder - na posypkę


Wykonanie:

Nagrzać piekarnik na 180 stopni Celsjusza.

Jajka i cukier włożyć do miski od miksera, zmiksować.

Dodać do tej masy resztę składników i zmiksować raz jeszcze, aż będzie masa będzie gładka.

Prostokątną blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia, wylać na nie ciasto.

Brzoskwinie z puszki odsączyć z syropu i pokroić na cienkie plasterki wprost na wylane ciasto w takiej ilości by je w miarę równo przykryły. Nie trzeba wciskać do środka. Część zejdzie w dół ciasta podczas pieczenia, część zostanie na zewnątrz.

Blaszkę z ciastem wstawić do nagrzanego piekarnika i piec przez ok. 40-50 minut, testując patyczkiem gotowość. Jeśli będzie suchy, oznacza to, że ciasto jest upieczone.

Wyciągnąć z piekarnika i pozwolić mu się studzić w blasze.

W tym czasie przygotowujemy posypkę. W równych ilościach wymieszać cynamon z cukrem i imbirem w miseczce (na przykład po 1 łyżeczce wszystkiego).

Ciepły biszkopt posypujemy z wierzchu posypką równą warstwą.

Studzimy ciasto,kroimy w niewielkie prostokąty i podajemy.


Garść uwag:

Można też oszczędzić sobie czasu z mieszaniem posypki i sypać prosto z opakowań najpierw imbirem, szczególnie po brzoskwiniach,  bo połączą się fantastycznie smakowo, potem cynamonem i na koniec cukrem.

Cukier można również pominąć w posypce.Ciasto jest dość słodkie i bez niego.

Jeżeli boicie się, że biszkopt wam opadnie (chociaż ten nie opadł mi jeszcze nigdy), nie wyciągajcie go po pieczeniu od razu na temperaturę pokojową. Wyłączcie grzanie, otwórzcie drzwiczki piekarnika i pozwólcie ciastu dochodzić tak przez kwadrans, nim wyciągniecie go na studzenie w temperaturze pokojowej.

Do tego biszkopta podejdą dosłownie każde owoce, jednak szczególnie pyszny jest z rabarbarem, malinami i wiśniami, generalnie z każdymi owocami o wyraźnym smaku.

Smacznego!

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

English version of the recipe will be here later. Stay tuned:) 









poniedziałek, 15 lutego 2016

Francuskie makaroniki Earl Grey z pomarańczowo-czekoladowym ganache / French Earl Grey macarons with orange-white chocolate ganache

Mój guru od spraw literackich (nikt spośród wymienionych w felce Słowem Wstępu, a mimo to człowiek, którego dzieła bardzo lubię i jego samego też jako człowieka, szczególnie, że i znam osobiście:)) powiada, że do pisania nie należy siadać bez planu. Trzeba wiedzieć, co się chce zrobić, mieć pomysł na jakiś początek, środek i zakończenie, ogólny zarys, najlepiej przefermentowany, aby w środku pisanego tekstu nagle się nie okazało, że zatrzymujemy się w pół słowa, wena ulatuje i przez kolejne dwie godziny nie jesteśmy w stanie spłodzić nic godnego uwagi. Przy tym i przerywanie w trakcie, by coś zrobić jest kiepskim pomysłem bo... patrz wyżej.
I generalnie wam powiem, że ma on rację. Co prawda zdarzało mi się już zasiadać do napisania tekstu dowolnej konweniencji z pustką w głowie i jednym, wenotwórczym zdaniem, które po trzech godzinach nieustannego klikania w klawiaturę stawało się jakąś formą opowieści, lub też jej zarysem, ale niestety w większości przypadków nie mając planu, a jedynie jakiś tam pomysł, zastygam nagle w połowie roboty i dosłownie nie wiem co zrobić dalej. W efekcie sejwuję pracę na później i leży sobie ona w nieskończoność, czekając na kolejne uderzenie weny. A to jakoś nigdy nie chce przyjść. Przychodzi na inne rzeczy, ale nie bardzo lubi dotyczyć kontynuacji.

Do pewnego momentu uznawałam, że to spostrzeżenie tyczy się wyłącznie pisania, ale zdanie zmieniłam przystępując do tworzenia makaroników. Nigdy w życiu nie miałam do czynienia z tak opornym tematem, jednocześnie mając tak wielką ochotę wziąć go na warsztat. Co chwila coś się sypało. A to tarte migdały okazywały się być migdałami krojonymi, przez co musiałam poświęcić dodatkowe pół godziny na doprowadzenie ich do konsystencji mącznej, a to ciasto na makaroniki za nic nie chciało się "zmakaronować", a to znowu tablet z przepisem się wykrzaczył, bo ktoś zapomniał podładować i przez krytyczną dla wypieku chwilę byłam odłączona od źródła wiedzy. Tysiące powodów by zastygnąć w miejscu, bez pomysłu co dalej i bez chęci kontynuacji, rzucić i zapewne nigdy już nie powrócić. Chociaż w sumie... nie znacie mojego "nigdy". To "nigdy" dostaje jednak drugą szansę:) Nie następuje ona jednak ani zbyt szybko po fakcie, ani też nie mam takiego napędu, jak za pierwszym razem.

Makaroniki, które wam prezentuję, są, szczerze mówiąc, rogate. Raz, przez rozmaite przeszkadzaje, o których stoi wyżej, dwa, przez w sumie niezasłużoną opinię, że się nie udają. Że nie wychodzą, pomimo starań. Bujda na resorach, proszę państwa. Te ciastka to beza! Białka i cukier ubite na pianę. W jaki sposób można sknocić bezę, o ile tylko będzie się trzymać ściśle przepisu i wartości w nim podanych i... aaaaa... no, właśnie. Makaroniki NIE WYBACZAJĄ odchodzenia od przepisu. Ani na krok. Nawet na gram. Nie wybaczają eksperymentów, skrótów i niedbałości. Trzeba robić wszystko jak trzeba, albo nie zaczynać nawet.
W sumie to samo się tyczy pisania wyczynowego, do szuflady, dla znajomych, czy też w nadziei, że jakiś wydawca się zainteresuje wypocinami, więc, proszę, makaroniki są niejako odzwierciedleniem popisów grafomańskich i tego, jak najgłupsze błędy, niedbalstwo albo brak pomyślunku potrafią zmarnować robotę.

A teraz, skoro już was nastraszyłam i część wolnych duchów, która uważa odchodzenie od przepisu na własne ścieżki kreatywności, za doskonały sposób robienia potraw, zamknęła z furią niniejszą felkę, powiem wam, że mimo to, makaroniki francuskie warte są każdej sekundy uwagi i skupienia i pomyślunku, jakie im poświęcamy. Zrobione w domu są sto razy lepsze niż kupne, choćby i najpiękniej wyglądające, mają cudownie intensywny smak, którego brak sklepowym (te z kolei mają taką ilość barwnika, nie do osiągnięcia z naturalnych składników, że nie wiesz do końca, czy to farbki aromat czujesz, czy ciasta... i co to właściwie ma być za aromat?), a satysfakcja na widok gotowych ciastek jest nieporównywalna z niczym innym.

W sumie pewnie powinnam zacząć z makaronikami od podstaw, zrobić najprostsze, waniliowe i wetknąć do środka czekoladę, ale skoro już sięgać po coś takiego tuż po tygodniu bezproduktywnego chorowania, to pomyślałam, że zrobię je z przytupem. Nie najprostsze, ale o niezwykłym smaku. Herbaciane. Na dodatek Earl Grey, która jest de facto, ulubionym mym smakiem herbaty. No i wyglądają ślicznie. Tak trochę jak przepiórcze jajka. Jasne w drobniutkie ciapki. A ganache w środku to niebywała poezja, a nie ganache. W przeciwieństwie do chemicznych smaków i kolorów, krem jest pokolorowany i dosmaczony pomarańczą. I to widać i czuć.

Satysfakcja, gdy pokażesz rodzinie makaroniki zrobione własnoręcznie. Zachwyt, gdy spróbują. Zaskoczenie, gdy się zorientują, jaki to smak. Uśmiech, gdy odganiasz od lodówki rodzinę, wyjadającą je w tempie ekspresowym. A tak znowu mało ich nie wychodzi.
Widzieliście kiedyś jak pies siedzi przed drzwiami wyjściowymi i czeka na powrót pana, nie odrywając od nich spojrzenia? No cóż, tak samo sprawa się ma z mężczyzną i domowymi makaronikami francuskimi. Bezbłędnie, łudząco podobne wrażenie. Gdyby nie męski honor człowieka, pewnie by zaczął "służyć" za jeszcze jedno psie ciasteczko:D

Poniższe makaroniki, które zaraz obejrzycie i przeczytacie o procesie ich produkcji można wykonywać również w innych wariacjach i koloracjach. Najważniejsze jest to, by trzymać się wytycznych w kwestii ilości składników i procesu robienia. A czy zrobimy je dokładnie takie wizualnie jak w przepisie, czy też zastąpimy ganache pomarańczowy nutellą, albo innym kremem, a ciastkom przydamy na przykład czerwonego koloru - to już na smak i konsystencję mniej wpłynie.

Czego powinniśmy oczekiwać po makaronikach, jeśli chodzi o strukturę?
Wbrew podobieństwu do markizów i ciastek warszawskich, nie ma w nich ani grama mąki pszennej, co bez wątpienia ucieszy bezglutenowców. Bazę mączną stanowią w nich migdały zmielone na proszek do postaci mąki. W połączeniu z cukrem i białkiem otrzymujemy, no cóż, konsystencję pieczonego marcepanu. Czyli nie chrupią, nie kruszą się i nie rozlatują po upieczeniu. Są lekko ciągnące i gumiaste, nadal jednak niebywale kuszące podczas wgryzania się. Przy tym i ciasteczka są małe. Na dwa gryzy ledwie. W sam raz by wrzucać w paszczę jedno po drugim tak... mimochodem.
No i słodkie. A to już ludzi na diecie nie ucieszy.
Ale powiedzmy sobie szczerze. Całe życie na diecie bezcukrowej nie ujedziecie. Czasem potrzebny jest wybryk, taki wyskok i pokazanie rogów światu. Ja nie mogę? A takiego, że nie mogę! A dodatkowe udowodnienie samemu sobie, że te przerażające makaroniki francuskie, którymi wszyscy wszędzie straszą, są do zrobienia i to za pierwszym razem.
Satysfakcja nieziemska, powiadam wam. Zresztą... co ja będę powiadać. Patrzcie, gromadźcie składniki i do roboty!
Przepis wzięty z tej strony. Trzymałam się ściśle i dziękować bogom za wartości w gramach:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki (na około 20-23 makaroniki tudzież 40-46 muszelek makaronikowych):

Na makaroniki:
 120g cukru pudru
100g mączki migdałowej (i tu może się pojawić problem, gdyż jako taką w Polsce dostaniecie pewnie wyłącznie w sklepach ze zdrową żywnością, albo z kuchniami świata. Jeżeli, tak jak ja, nie macie w okolicy takiego miejsca, albo zwyczajnie jej nie ma nigdzie, musimy zakupić drugą, najlepszą rzecz, czyli mielone migdały. A następnie odzyskać z tej siekaniny mączkę - ponieważ dla producenta "posiekane" i "zmielone" to najwyraźniej jedno i to samo słowo:/ Kupcie sobie ze dwie paczki zmielonych, wydatek spory, ale jak chcemy makaroniki, to innego sposobu nie ma, i przesiejcie przez sito ile się da z obu paczek. Mnie wyszło niemal równo 50g mączki z jednej, 100g paczki mielonych migdałów. Problem się rozwiązuje, jeśli posiadacie rozkoszne urządzenie zwane food procesorem. Wtedy mączka to kwestia kilku obrotów noży machiny na posiekanych migdałach.)
40 g cukru pudru (do ubijania białek)
białka z 2 jajek
1 torebka herbaty Earl Grey

Na czekoladowo-pomarańczowy ganache:
150ml śmietanki kremówki (od 30% tłuszczu w górę)
2 tabliczki białej czekolady (2x100g tabliczka lub 200g)
1 torebka herbaty Earl Grey
skórka otarta z 1 pomarańczy
cukier puder do ewentualnego zagęszczania + olejek pomarańczowy, jeśli zechcemy mocniejszego smaku pomarańczy



Wykonanie (koniecznie trzymajcie się przepisu, nie ma tu miejsca na eksperymenty i skróty): 

Do jednej miski wsypujemy cukier puder i mączkę migdałową. Mieszamy, rozcierając wszelkie grudki, aż otrzymamy równą, sypką masę.

Otwieramy torebkę herbaty Earl Grey i wsypujemy ją do mąki i cukru. Mieszamy starannie wszystko razem, odstawiamy.

2 białka wlewamy do drugiej miski, dodajemy szczyptę soli i zaczynamy ubijać.

Mniej więcej w połowie ubijania, gdy białka nie są już płynne i zaczynają tężeć, po trochu wsypujemy do masy 40g cukru pudru i cały czas ubijamy, aż ubijemy białka na sztywno. Jeżeli chcemy dodać barwnik, by makaroniki miały konkretny kolor, należy dodać go wraz z cukrem podczas ubijania, zanim białka się ubiją do końca. Powinien też być w formie żelu.

Ubite na sztywno białka dodajemy ostrożnie do miski z wymieszaną mączką, cukrem i herbatą i przystępujemy do procesu mieszania za pomocą szpatuli, tak zwanego macaronage. Zajmie on chwilę, wymaga cierpliwości i tak naprawdę to on jest najważniejszą czynnością w procesie robienia makaroników. Mieszanina musi mieć odpowiednią konsystencję, którą uzyskamy mieszając masę ruchem okrężnym, zakończonym przejściem przez środek ciasta, odwracając je w ten sposób wierzchem na górę i czynność powtarzając w kółko. Nasz cel to uzyskanie ciasta w postaci "spadającej lawy". Czyli jeśli podniesiemy sporą ilość na szpatułce i przechylimy ją w dół, by spadło do miski, powinno się rozciągnąć jak wstążka i ostatecznie ciężko ciapnąć na dno, a następnie wtopić się w resztę ciasta w misce. Mieszać musimy tak długo aż taką konsystencję uzyskamy. Nie ma tu co szukać skrótów. Co prawda słyszałam, że da się i ubijać je mikserem, ale wolałam nie ryzykować. Proces zajmuje co najmniej 30 minut, ale wszystko zależy od ciasta.

Jeśli już uzyskamy właściwą konsystencję, nadszedł czas, by nadać makaronikom właściwy kształt. Do tego celu potrzebować będziemy rękawa cukierniczego zakończonego odpowiednią tylką, czyli końcówką. Ja użyłam tylki Wiltona 2A oraz pasujących do niej rękawów silikonowych. Montujemy ustrojstwo, nakładamy do rękawa ciasto, a następnie na blachę wysłaną papierem do pieczenia (nie może być woskowany!) wyciskamy równe kółka. Można rzecz jasna kupić sobie odpowiedni wzorzec z gotowymi kółkami, albo specjalną matę silikonową, ale i bez tego się da. Jeśli chodzi o wyciskanie, należy rękaw trzymać w pionie, prostopadle do blachy i bardzo nisko nad papierem umiejscowić końcówkę. Wycisnąć, unieść i robić kolejne makaroniki. Każde wyciśnięte kółeczko ciasta będzie mieć taki charakterystyczny dzióbek na środku, w miejscu urwania się ciasta. Jeżeli ciasto zostało właściwie wymieszane, w momencie, gdy będziemy wyciskać ostatni makaronik, w pierwszym dzióbek powinien już się całkowicie wchłonąć. Zawsze można też "leniwcom" pomóc, albo wpychając dzióbki zmoczonym wodą palcem w środek ciasta, albo ujmując blachę za boki i lekko uniósłszy, mocno nią trzepnąć w stół, tudzież ostrożnie potrząsnąć na boki. Tak czy owak, makaroniki, jakie potem wstawiać będziemy do pieczenia, muszą być gładkie na górze, bez dzióbków.

Blachę z wyciśniętymi makaronikami odstawiamy do obeschnięcia. Proces nie do obejścia, inaczej zechcą nam rosnąć nierówno na wszystkie strony. Odstawiamy blachę w suche, w miarę chłodne miejsce (nie do lodówki) na czas od 30 minut do nawet 2 godzin. Czas zależy od warunków jakie macie w mieszkaniu. Makaroniki wysuszone jak należy poznamy po tym, że tknięte suchym palcem wogóle się nie będą lepić, posiadając coś w rodzaju cieniutkiej skórki na powierzchni.

Nastawiamy piekarnik na 150 stopni Celsjusza.

Wysuszone makaroniki pieczemy przez 15-16 minut. Po tym czasie wyciągamy, pozwalamy się im chłodzić na blasze do momentu aż z łatwością i bez rwącego się ciasta, będą odchodzić z papieru. Następnie przekładamy na czystą ściereczkę i pozwalamy im całkowicie wystygnąć.

Przyszykowujemy ganache.
Czekolady łamiemy w drobne kawałki i wkładamy do garnuszka.

Śmietanę wlewamy do drugiego garnuszka, dodajemy otartą skórkę ze sparzonej wodą pomarańczy, oraz zawartość torebki herbaty Earl Grey. Mieszamy, stawiamy na ogień i podgrzewamy do momentu aż pojawią się po bokach mikstury pierwsze bąbelki. Śmietanka powinna być porządnie ciepła, ale nie zagotowana.

Przelewamy śmietankową mieszaninę przez sitko (by zatrzymać skórki i zawartość herbacianej torebki z dala od nadzienia) wprost na kawałki czekolady, mieszamy na szybko, a następnie zostawiamy w spokoju na 20 minut. Po tym czasie ubijamy ganache szybko i zdecydowanie, by stężał. Jeżeli nie chce tężeć i jest nadal płynny, nawet jak ostygnie, ratujemy go przy pomocy cukru pudru, dosypując tyle, by nabrał konsystencji ciasta i dał się potem wyciskać z rękawa cukierniczego na makaroniki. Dodając cukier należy pamiętać, że może on nam nieco złagodzić smak ganache, więc można wzmocnić rozmyty aromat pomarańczy odrobiną olejku pomarańczowego.

Ganache o właściwej konsystencji pakujemy w rękaw cukierniczy i wyciskamy na płaską stronę makaronika takim samym sposobem jak wyciskaliśmy wcześniej makaroniki, przykrywamy go drugim i jeden po drugim gotowe makaroniki wkładamy do szczelnego pojemnika z zamknięciem, a potem do lodówki, gdzie powinny spędzić noc. Dzięki temu aromat z nadzienia powinien wsiąknąć i w ciasto bezowe, a samo nadzienie jeszcze bardziej stężeć.

Po nocy w lodówce, makaroniki można już jeść.

Kilka uwag ode mnie:

Może się zdarzyć, że niektóre makaroniki wam popękają podczas pieczenia, a inne nie. Nie ma jasnej odpowiedzi, dlaczego. Możliwe, że ciasto nie miało jednak właściwej konsystencji, albo zrobiliście za duże te kółka. Może nie doschły jak należy. Możliwe też, że, jak podpowiadają na jednej ze stron, zabrakło skrobi kukurydzianej dodanej równo z cukrem pudrem, która ponoć zastąpiłaby braki sacharozy w cukrze i zapobiegła pękaniu. Ja wolałam nie eksperymentować z  przepisem, w którym nie ma ani słowa o skrobi ale i tak ze 2-3 makaroniki u mnie dorobiły się pęknięć na powierzchni. Reszta wyszła jak należy. A zatem przepis jest dobry.

Jeśli wzmacniacie zbyt płynny ganache cukrem pudrem, trzeba ekstra szybko wyciskać go na makaroniki, łączyć połówki razem i natychmiast chować ciastka do lodówki. Pod wpływem ciepła i zbyt długo wyciskany, ma tendencję do wracania do płynnej formy.

Smacznego!



----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 For the english version, please check later:)



 

piątek, 5 lutego 2016

Pączki z różą Loco (jedyne słuszne)/ Polish doughnuts with a rose marmelade (the only true one)

Przyznam, że dałam ciała w kwestii obietnicy sprzed paru postów. Co gorsza, nawet ją umieściłam tam, w tym przepisie na Clafoutis, solennie obiecując sobie i wam, że nie popłynę z prądem w czas zbliżającego się Tłustego Czwartku. Nie będę jak łosoś ślepo zmierzający na tarło w tym samym kierunku co cała reszta łososi, radośnie i durnowato powtarzając każdy ich ruch ogonka. Miałam postawić płetwy na sztorc i popłynąć w innym kierunku, stanąć twardo przeciw napływowi postów z przepisami na pączki, które zakwitły zapewne w 90% blogów w czasie między trzecim, a piątym lutego. Miałam być twarda, nie miętka, kupować dziesięć rodzajów mego ulubionego, rodzimego ciasta i śmiać się w twarz tym blogerom, którzy wędzą się w olejowych oparach i próbują osiągnąć sukces w pieczeniu kalorycznego przysmaku. Miałam zjeść kilka rodzajów i przyszykować się na kolejne wyzwanie w postaci szkockich podpłomyków z przepisu siedemnastowiecznego... miałam. I co?
Ano zdarzył się nowy numer "Bangarang" Kuby Ćwieka, w nim nowe opowiadanie o nowym bohaterze, zdarzył się tam pączek... i zdarzyła się w związku z tym nagle wena, tym razem nie literacka, a kulinarna, atakując mnie dnia 3 lutego wieczorem. Tak mnie szanowna pierdzielnęła w łeb, że zanim się zorientowałam, przeglądałam pół tuzina przepisów o robieniu pączków i męczyłam Jakuba o szczegóły ciastka, które jego Loco kusi syrenim śpiewem tak mocno, że i przez plik pdf czułam jego zapach (pączka, nie Loco:P).
Łosoś opuścił nastroszoną płetwę i popłynął za resztą pędzących w pijanym widzie łososi. Mea culpa... a zresztą co ja się będę, pozwijcie mnie! Okazało się ostatecznie, że tym razem podążanie za tłumem wyszło mi na dobre i wam też wyjdzie, jeśli tylko przebrniecie przez te wszystkie treści zanim dokopiecie się do przepisu. Cierpliwość cechą królów... i czytelników.

Ale może od początku zacznę, dobrze? Czyli tak jak zawsze, zapodając szczegóły potrawy, którą rozbieram na części z samego opisu, robię badanie w jej temacie, a potem składam już w czasie rzeczywistym, w kuchni, trzęsąc się z ekscytacji.

Oto czego dowiadujemy się o bohaterze dzisiejszej felki, zacytowane wprost z opowiadania:

"Loco podszedł do kasy. Tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki, leżały na paterze idealne w kształcie, lukrowane pączki z posypką z kandyzowanej skórki pomarańczy, takie same jak u Cyganki z witryny. "Z różą", informowała karteczka. Jedyne słuszne. Loco się oblizał(...)
(...)Zatrzymał się tylko raz. Przy paterze z pączkami.
- Jebać. - stwierdził, przyglądając się maleńkim, kandyzowanym wysepkom na śnieżnobiałym jeziorze lukru.
A potem sięgnął i wepchnął pączka do ust."
Jakub Ćwiek, Siedemdziesiąt jebanych gramów

A zatem, co mamy w tym fragmencie ciekawego o naszym pączku. Jedynie to, że wygląda jak 90% pączków z lukrem i różą, sprzedawanych w naszym pięknym kraju. Jeden podobny do drugiego, jak te pstrągi płynące w jednym kierunku. Ale... nic bardziej mylnego. Pączki, proszę państwa, różnią się od siebie. Nawet jeśli jest to wielkość, konsystencja, rodzaj lukru, czy też pomady cukierniczej na ich powierzchni. Różnią się nadzieniem, a także i tym czy robiono je w domu, wkładając w to serce, czy spierdzielono w domu dokumentnie i teraz są jak kartacze, którymi da się zabić niewinną istotę, karmiąc ją nimi czy waląc po łbie. Czy też zrobili je maszynowo do sklepu i część albo jest na wpół pusta, albo ktoś solidnie oszczędzał na nadzieniu i tej róży w środku ile kot napłakał. Dlatego to wcale nie jest takie proste, popatrzeć na ten opis i pomyśleć "A zrobię. Wezmę pierwszy z brzegu przepis i będzie ok." Przynajmniej nie w moim przypadku.
 Skoro już po przeczytaniu tego opowiadania kolejny raz, tym razem nagle stwierdziłam, że inne przepisy poczekają, zrobię tego pączka, bo aż się on o to prosi, uznając, że miałam za mało danych, zaatakowałam autora historii serią zupełnie niespodziewanych pytań, o zdecydowanie dziwnej, wieczorowej  godzinie. Że nie odesłał mnie do diabła, świadczy tylko o tym, że o niejedno już go pytać musieli, więc odporny. O to, jak wygląda pączek Loco tak dokładniej to pewnie jeszcze nie, ale trening czyni mistrza. Jak Kubę kiedy ktoś zapyta o rozmiar gnata, bo chce mu go wyrzeźbić na bałwochwalczym posągu, pozując na kłamliwe bóstwo nordyckie albo czym trymuje zarost i czy mógłby fanowi przysłać parę swych kłaków z ostatniego golenia, też się pewnie nie zdziwi i cierpliwie odpowie. Lub wyśle:D
Wracając do pączków!
Krążyć zaczęłam wokół tematu jak sęp, zakładając, że opisany pączek jest ze Śląska, a tamtejsze jedzenie nie do końca takie jak na południu na przykład, jako i mowa. Co się jednak okazało? Pączek był bazowany na jakimś szczecińskim cudzie cukierniczym i tak naprawdę nie powinien mieć kształtu idealnego. Na pewno musi być spory, z lukrem przezroczystym, a nie białym i z "tupecikiem" skórki na łbie. Ale najciekawsze się okazało oświadczenie o konsystencji. W środku, poza konfiturą nie ma być puchu, naładowanego konserwantami. Ani twardej masakry. Ani kombinacji, w której ledwie ugryziesz, a smak ciasta pączkowego się rozpływa. Pączek  Loco ma być męski! Tak jest, męski, mięsisty, nieco gumowaty (to osiągamy tylko dzięki jednemu sposobowi, ale o tym później), pączek ma być taki, by wiadomo było, że się go gryzie, a nie rozpaczliwie szuka smaku między jedną bańką powietrza w cieście, a drugą. Pączek Loco ma być pączkiem samca, jako i pierwowzór Loco (pozdrawiamy, tak nawiasem, Maćka "Lobo" Linke), a takiemu gościowi byle czego do zeżarcia się nie podsuwa, bo (przynajmniej z pozoru) podziękuje piąchą, poprawi sierpem i zgniecie tak, że zakwiczysz o litość siedmioma głosami wprost z gejowskiego piekiełka (autorka bloga aż się zatrzęsła z rozkosznego przerażenia na takie potraktowanie i folguje sobie dalej:P). A tak wogóle, to chyba należałoby wrócić do tego pączka, który jest też pączkiem Ćwieka, co? O laboga... na co ja się porywam...

Nie no, porwałam się całkiem mądrze. Badanie właściwości pączka zakończyłam, sięgając na bloga kulinarnego, z której już wcześniej korzystałam kilkakrotnie, a który zawierał pewien przepis, z którego pączek wyjdzie dokładnie taki, jakim ani Kuba, ani Loco i jego pierwowzór by nie pogardzili. Jedynie ścięłam ilości o połowę i jeden ekstrakt na wódce zastąpiłam drugim ekstraktem na wódce, ale smakowo jest nadal jak należy:)
Cóż więc mi pozostało jak ruszyć na te pączki w stylu, w jakim "Lobo" powala przeciwnika na matę, podduszając uprzednio należycie, by nieszczęśnik nie zapragnął już powstawać i do końca życia robił ogony na podium za Jego Mrocznością? No to ruszyłam, a efekty... wiecie... chyba dokończę tę felkę jak należy...

"Ladies and gentelman! W prawym narożniku niepokonany mistrz wagi ciężkiej, pełnotłuszczowej, cukrowej i konfiturnie różanej! Czołooo zdobi mu lukierrrrr, a korony mistrza i króla ze skórki kandyzowanej nikt jeszcze nie zdołał zedrzeeeeć. Pączeeeeek z różąąąąąąą! (tłumy szaleją). A jeeeegooooo przeciwnikiem w lewym narożniku będzie tłum spragnionych jego krągłej obecności, anorektycznych, albo wprost przeciwnie fanóóóóów, którzy już szykują się na jego mocne, smakowe, mięsiste uderzenie.  RING WOLNY! (gong)"

PS. Fotograf ze mnie żaden, zdjęcia wyszły tak średnio. Ale możliwe, że kogoś jednak zanęcą do próby wzięcia się za bary z Jego Znakomitością Pączkiem z różą Loco:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)






Składniki (na 18-20 pączków):

400 g mąki pszennej + kilka garści do podsypywania
7g drożdży suchych lub 14g drożdży świeżych
1/4 łyżeczki soli
50g cukru pudru
3/4 szklanki mleka
2 jajka
1 żółtko
50g roztopionego masła
1,5 łyżki ekstraktu z wanilii
1 słoiczek konfitury z dzikiej róży (wejdzie cały, nie ma się co oszukiwać i oszczędzać. Prawdziwą dopadłam w cukierni Santos, ale pewnie w sklepach z żywnością organiczną lub samołapnie uczynioną konfiturę przez babcię też dostaniecie. Starczy, i warto, poszukać dokładniej i nie iść na wieloowocowe podróbki o ulotnym smaku róży.)
lukier (3-4 łyżki gorącej wody + 1 szklanka cukru pudru)
olej do smażenia (u mnie sprawdziła się mieszanka oleju rzepakowego i oliwy z pestek winogron)

Wykonanie:

Mąkę przesiewamy do miski od miksera i mieszamy z suchymi drożdżami (w przypadku drożdży świeżych trzeba je przed wymieszaniem z mąką zamienić w zaczyn; rozetrzeć z cukrem i podlać ciepłego mleka, zostawić do wyrośnięcia i wtedy wlewać do mąki).

Dodajemy resztę składników, poza masłem, podłączamy do miksera mieszadła hakowe do ciasta drożdżowego i ubijamy najpierw 5 minut. Po tym czasie dolewamy roztopione masło i miksujemy dalej.

Ciasto będzie gotowe, jakoś tak po 10 minutach mieszania. Będzie lepkie, i nie za bardzo zechce wyglądać jak gotowe drożdżowe, ale tak ma być. Nie dosypujemy mu mąki. Powinno, po próbie oddzielenia kawałka, rwać się i być lśniące. Wtedy możemy działać dalej.

Wyciągamy je z miski miksera umączonymi dłońmi, podsypujemy ją lekko mąką i z powrotem je wkładamy, uformowane w kulę. Przykrywamy ściereczką i stawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (w porze zimowej polecam dać na kaloryfer, w lecie do lekko nagrzanego piekarnika). Wyrastać będzie co najmniej 1 godzinę, może 1,5 i należy mu na to pozwolić, oczekując na podwojenie się zawartości miski.

Po tym czasie stolnicę oprószamy mąką. Wyciągamy na nią ciasto i rozwałkowujemy na ok 1,5 cm grubości (jeśli chcemy, by pączki faktycznie były duże. Mniejszym wystarczy 1-1,3 cm).

Szklanką o średnicy 7-8 cm wykrawamy kółka w rozwałkowanym cieście, zbieramy resztki, łączymy ze sobą i ponownie rozwałkowujemy, by wycinać kolejne kółka i tak do skończenia się ciasta. Zostawcie sobie kilka skrawków na testowanie temperatury oleju do smażenia.

Kółka rozkładamy równo po namączonej stolnicy, przykrywamy ściereczką i zostawiamy do wyrośnięcia, czyli aby ponownie ciasto, w formie kółek, podwoiło swoją objętość. Zajmie to co najmniej 25 minut, jeśli nie jest w kuchni bardzo ciepło. Może zająć i 40 i tyle u mnie wyszło. Tak czy siak, kółka muszą być dwukrotnie większe niż to, co zostawiliśmy po wykrojeniu z ciasta.

Do garnczka w którym na oko zmieści się 2 pączki na raz, wlewamy olej i podgrzewamy go. Z termometrem cukierniczym powinniśmy osiągnąć temperaturę 175 stopni, i wtedy zaczynać smażyć pączki. Bez termometru również da się radę. Gdy olej będzie już ciepły, w momencie gdy zawiesimy nad nim rękę, wrzućmy do środka kawałeczek ciasta drożdżowego i obserwujmy zachowanie. Jeśli wypłynie przed końcem minuty i zacznie się smażyć - olej ma dobrą temperaturę.

Ostrożnie ściągamy ze stolnicy po dwa kółka i wrzucamy do oleju. Niemal natychmiast wypłyną i zaczną się smażyć w części zanurzonej w oleju.

Gdy będą już złotawe, za pomocą łyżki cedzakowej pomagamy im się odwrócić na drugą stronę, gdzie zaczną nabierać barwy brązowej i rosnąć szybko. Pomiędzy powierzchniami zanurzenia zostanie jaśniejszy pasek. W ten sposób powstanie nam słynna złota obwódka na pączkach.

Po dosłownie kilku minutach, patrząc na kolor pączków, wyciągamy je, wykładamy na talerz wysłany papierowym ręcznikiem i po usmażeniu całej partii zabieramy się za nadziewanie.

Przy pomocy szprycy cukierniczej (lub strzykawki 100, największej, jaką mają w aptece) napełnionej konfiturą, wkłuwamy się w bok ciepłego pączka i naciskamy tłok, nadziewając pączki solidną ilością konfitury.

Jeszcze ciepłe lukrujemy i ozdabiamy tupecikiem ze skórki pomarańczowej.

Pożeramy jeszcze ciepłe, bo takie smakują najlepiej.

Kilka uwag ode mnie:

Jeżeli chcemy je posypać cukrem pudrem (choć to już nie będą pączki Loco:)) czekamy aż wystygną całkowicie i wtedy dokonujemy oprószenia.

Dodatek alkoholu (w moim przypadku ekstraktu z wanilii, który jest na wódce), jest niezbędny, aby pączki nie chłonęły tłuszczu. Nie omijamy tego kroku.

Można smażyć pączki na oleju, oliwie, Plancie, mieszance ich wszystkich i wyjdą dobre. Smażenie na oleju zapewnia jednakże (nie wiem dlaczego, ale się sprawdza) pewną przyjemną, delikatną mięsistość ciasta.

Z powyższego przepisu wychodzą pączki, jak pisałam wcześniej - gryźliwe. Mięsiste. Męskie. Nie puch i nie krem w ustach, po spróbowaniu ciasta, ale właściwa konsystencja sprężystego, mięsistego acz lekkiego pączka. Zapewnia to dodatek całych jajek poza samymi żółtkami.

Na koniec kilka linków, gdyby ktoś był zaciekawiony:





---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

English Version of the recipe, later today. Please stay tuned:)







czwartek, 4 lutego 2016

Klasyczna francuska zupa cebulowa/ Classic french onion soup

Bywa tak, że pewne rzeczy prześladują nas od dłuższego czasu. Już o tym wspominałam przy okazji innego przepisu. Jak upierdliwy kawałek piosenki, albo psia kupa do podeszwy, przyczepiają się, chodzą za tobą ( i śmierdzą z niezidentyfikowanej lokacji, w przypadku psiej kupy, jeśli jeszcze nie wiemy, że postanowiła stać się naszym przyjacielem na zawsze), dręczą w snach i natykasz się na nie na jawie w najmniej spodziewanych miejscach.
Taka sytuacja miała się z zupą cebulową i moją osobą na przestrzeni ostatnich trzech lat. Niby nie śniła mi się codziennie, ale dacie wiarę, że chodziła za mną i wyglądała z tła różnych, przypadkowych wydarzeń  jak diabeł z pudełka? Jeszcze w jakimś przypadkowym programie kulinarnym można znieść, jeśli się na nią trafi. Także i w gazecie, gdy łypnie na nas okiem. Na wyjeździe w restauracji też się jej spodziewamy, szczególnie, gdy zamawia ją zaciekawiona druga połówka i potem narzeka, że dostała herbatę o smaku cebuli, zakopaną pod toną wyrobu seropodobnego, a nie zupę cebulową.
Ale, że w filmie, na który się czaimy od lat, ale nigdy nie było okazji go obejrzeć? No to już jest jakiś znak! Poza tym małżonek ukochany przeszedł na dietę i zrzędzi, że nic mu nie wolno jeść dobrego ( dziś będzie apogeum, powiadam wam, bo Tłusty Czwartek, a on ma zakaz na tłuszcze, cukier i ogólnie ciastka), więc ja, jako dobra małżonka chcąc mu jakoś dogodzić w godzinie (miesiącach) próby, zapytałam się, co by chciał na obiad, to mu wersję dietetyczną zrobię. I co on odrzekł? Francuską zupę cebulową. "Les Miserables", którzy są właśnie tym filmem, jaki chciałam obejrzeć i wypłynęli znowu niedawno z otchłani rzeczy "do obejrzenia w przyszłości", tylko podbili tę decyzję.

Jak zwykle, zaczęłam od jak najdokładniejszego zbadania tematu.
Zupa cebulowa to klasyk kuchni francuskiej. Absolutny, stary, wywodzący się z czasów rewolucji, albo i jeszcze dawniej. Typowa zupa dla biedaków, jak podają różne źródła. Cebula przecież nie jest droga, rośnie masowo, zdrowo i na ugorze, a jedynym, dodatkowym, klasycznym składnikiem jest wywar mięsny i tłuszcz, na którym się maceruje cebulę. Zaś kawałek suchego chleba dopaść mógł każdy żebrak we Francji raz na jakiś czas.
Nie wiadomo kiedy z potrawy ubogich ewoluowała na stoły bogaczy i z Francji powlekła się na cały świat, ale powiem wam, że w procesie tej wędrówki i ewolucji nie zmieniła się za wiele. Nadal jej składnikami są cebula, wywar mięsny i kawałek chleba, pływający na wierzchu jak ostatnia ostoja rozumu na morzu rozpaczy. Dla smaku dodano tylko ser, który obecnie jako jedyny w kółko widać na wszystkich przepisach na zupę cebulową. Zatyka garnczki, wypływa z misek podpieczoną masą, nie widać spod spodu ani bagietki, ani zupy (prywatnie uważam, że w ten sposób ludzie ukrywają niedoskonałości zupy, ser wygląda ładnie, a zupa pod spodem... nikt przecież nie zajrzy pod sfotografowany ser:D).
A to przecież zupa, a nie ten ser są tu głównym bohaterem. Zupa, jej niesamowity smak długo karmelizowanej na prawdziwym maśle cebulki, okraszona szczyptą podstawowych przypraw. Zupa, której smaku zdecydowanie nie powinien maskować żaden ser.
Dlatego też ja, w ramach powrotu do źródeł zupy cebulowej i w hołdzie filmowi "Nędznicy" z 2012 - przejmującym, i mimo, że nadmiernie musicalowym, to jednak zrobionym prawie dobrze, niemal oddającym nastrój i geniusz książki Victora Hugo - postanowiłam nie zakrywać tego cebulowego dobra żadnym serem.

I wiecie? Ten ser jest tam potrzebny jak psu na buty. Zupa broni się smakiem tak genialnie, że wszystkie dodatki, poza kawałkiem podpieczonego chlebka, pływającego na powierzchni, nie są jej potrzebne. Słodycz karmelizowanej cebuli, delikatny maślany posmak tłuszczu, podbicie bulionem z kurczaka... nie wiem... dla mnie to smak tej biednej Francji, jaką widzimy i o jakiej czytamy w Nędznikach. Biednej, nieszczęsnej, ale ciągle podnoszącej głowę i broniącej się. Kto by przypuszczał, że biedota będzie w stanie się wyzwolić? Kto by przypuszczał, że prosta zupa z cebuli będzie lepsza od większości zup, jakie kosztowałam?
Świat jest pełen niespodzianek... starczy tylko czasem otworzyć na nie oczy:)

Oto ona przed wami. Fantastycznie prosta (chociaż przez to i bardzo łatwa do schrzanienia) francuska zupa cebulowa w klasycznej, podstawowej odsłonie.
Przepis stąd. Trzymałam się go bardzo dokładnie (minus dodatek alkoholu i sera) i wam radzę to samo, szczególnie jeśli chodzi o czas karmelizacji cebuli. Skróty wcale nie wyjdą zupie na dobre.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)



Składniki:

5-6 dużych żółtych cebul
6 łyżek masła
sól i pieprz do smaku
2 litry bulionu z kurczaka (może być z kostki Knorra)
1 liść laurowy
porządna szczypta tymianku
1 łyżeczka octu winnego
kilka kawałków chleba z którego zrobimy grzanki
czosnek i odrobina masła do grzanek


Wykonanie:

Cebule obieramy i kroimy w krążki.

Masło topimy na dużej, teflonowej, głębokiej patelni (odradzam ceramiczną, bo się cebula nie skarmelizuje jak należy), wrzucamy na nie cebulę i na większym gazie, mieszając, smażymy aż zmięknie. Około 8 minut.

Następnie zmniejszamy gaz na średni i często mieszając karmelizujemy cebulę przez 1-1,5 godziny, do momentu aż uzyska przyjemny, złoty kolor. Może to potrwać nawet i 2 godziny, ale nie powinna być pod koniec karmelizacji ani blada ani twarda. Poczujemy też zdecydowanie słodką woń karmelo-podobną, gdy cebula będzie prawie gotowa. W przypadku gdyby podczas karmelizacji sok z cebuli chciał się nam przypalać, drapiemy boki i dno, ewentualnie wlewamy łyżkę wody, skrobiemy i smażymy dalej. Gdy cebula będzie gotowa doprawiamy solą i pieprzem.

W międzyczasie szykujemy bulion z kurczaka w osobnym garnku. Może być domowy z gotowania kurzych części, może być i z kostek.

Do bulionu dodajemy tymianek i liść laurowy, skarmelizowaną cebulę z patelni, mieszamy i nastawiamy średni gaz pod garnkiem. Pozwalamy się zupie zagotować, potem zmniejszamy nieco gaz, dodajemy ocet i gotujemy jeszcze przez 20 minut.

Wyciągamy liść laurowy z gotowej, jasno brązowej zupy.

Kromki chleba smarujemy cieniutko masłem, nacieramy przeciętym na pół ząbkiem czosnku i grillujemy.

Następnie nalewamy zupę do miski, ostrożnie kładziemy na jej powierzchni grzankę i serwujemy.

Uparciuchy, chcące koniecznie sera, mogą przed położeniem grzanki na zupie posypać ją cienką warstewką startego sera żółtego o ostrzejszym smaku, na przykład salami lub mozarellą. Stopi się, gdy grzanka będzie kołysać się na gorącej zupie.

Bon appetit!

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

5-6 large yellow onions, sliced
6 tblspns of butter
salt and pepper for seasoning
2 litres chicken broth (home-made or form stock cube)
1 bay leaf
large pinch of thyme
1 teaspoon cider vinegar
a few bread slices for toasting
1 clove of garlic+ some butter for toasts

The making of: 

Peel and slice the onions.

In a large teflon saucepan (not ceramic, or the caramelization process may not proceed) melt butter over medium-high heat, add onions and fry stirring constantly until softened, about 8 minutes.

Cook, stirring frequently, until onions have a rich golden brown color and smell sweetly, 1 to 1,5 even 2 hours. If browned onion juices on the bottom of the pot threaten to burn, add 1 tablespoon of water, scrap up the browned bits, and continue cooking.  Season with salt and pepper when ready.

Prepeare yourself 2 litres of stock in a large pot.

Addd there a bay leaf, thyme, caramelized onions from the saucepan with all the juices, vinegar and stirr it over the medium heat. Bring to a simmer and continue cooking for the next 20 minutes.

Remove a bay leaf and check the soup colour. It should be at least brown. A perfect one should have a rich, brown bolour.


Butter the bread clices and rub with halved garlic clove until fragrant. Grill it or toast it.


Serve the soup in separated bowls, putting on the surface grilled toast. Serve hot.

If you can't stand it without the cheese on top of the toast, put some grated cheese on a hot toast (a kind of nicely melting, mozzarella for instance) before putting it onto the soup. The cheese will melt while the toas is in the bowl.

Bon appetit!


wtorek, 2 lutego 2016

Clafoutis z czekoladą i wiśniami/ Chocolate and cherry Clafoutis

Co prawda Tłusty Czwartek już za rogiem, a w ten dzień zapomina się z premedytacją o wszelakich dietach i innych ograniczeniach, ale akurat tak się składa, że lubię być przekorna. I tak będziecie jeść słodycze i tak, więc czemu nie zaproponować dla odmiany czegoś, co jest na ten przykład choć odrobinę zdrowsze niż nasze ulubione, smażone w tłuszczu słodkie pączki? A nóż skorzystacie?
Zresztą, bądźmy szczerzy, wszystkie blogi będą się teraz prześcigać w bombardowaniu was pączkami i faworkami. Sama chciałam zrobić churros, ale pech chciał, że nie znalazłam jeszcze idealnej tylki do rękawa cukierniczego, z której wyszłyby jak należy tłuste, żłobkowane paluchy, a nie jakieś patyczki. Ponieważ w większości sklepów uważa się, że za pomocą tylki i rękawa cukierniczego można robić wyłącznie ozdoby cukrowe, a przeciskanie przez nie ciasta nikomu nie przyszłoby do głowy:/

Pomijając jednak ten nieszczęsny aspekt, zrobię je wkrótce, gdyż sklepy internetowe nie mają żadnych z tym problemów. Już nawet do mnie jadą, więc spodziewajcie się nie tylko churros, ale i niezwykłych, francuskich makaroników:)

Dziś skupiamy się przede wszystkim na tajemniczo brzmiącym cieście o nazwie Clafoutis. Skusiło mnie zdjęcie znalezione na Pintereście, jak zwykle, ale zgodnie z oczekiwaniami, wszystkie przepisy jakie znalazłam były po francusku. Ja z francuskiego znam tylko grzankę, całus i potrafię się przywitać, więc językowo to kompletna noga za mnie. Ale od czego mamy tłumacza internetowego?
Gdy zawiodło wszystko, a ciasto mnie prześladowało, w końcu machnęłam ręką i przetłumaczyłam jak leci pierwszy, wyglądający prosto przepis francuski.
I cóż się okazało? Oni też mają dziwne jednostki miary. Jak anglosasi używają uncji, szklanek i funtów, tak tu się pojawiły centylitry. Żaden to problem, jedynie zdziwiona przeliczałam na mililitry, tak więc znajdziecie w przepisie zrozumiałe dla nas ilości, niemniej zauważcie ile wysiłku czasem trzeba włożyć, by zrobić zagraniczny przepis czytelnym dla Polaka:D
I jeszcze na dodatek mały research, bo niby robimy, a nie wiemy co.

Otóż Clafoutis, jak się okazuje, to rodzaj ciasta, które ma konsystencję budyniu. Już robiłam jedno takie podobne, typu "custard", tyle, że miało nazwę "Ciasto niemożliwe", jako, że samo sobie robiło spód i wierzch. No i tu mamy podobnie. Jeśli chodzi o skład, budyń wychodzi nam bardziej ciastowaty, troszkę konsystencją podobny do brownie i mniej delikatny, niż w Niemożliwium.
Niemniej ciasto wygląda i smakuje bardzo przyjemnie, przy tym jest lekkie, a bezglutenowcy będą się cieszyć, bo nie zawiera ani grama mąki pszennej i bardzo niedużo cukru. Zdecydowanie warto więc sięgnąć po nie, gdy odczujemy grzeszną ochotę na coś słodkiego, ale sumienie będzie nas gryźć, jeśli to słodkie będzie za słodkie.
Na dodatek dodałam do niego wiśni, które jeszcze równoważą jego smak, ale sądzę, że i inne, kwaskowate, czerwone owoce będą wspaniałym dodatkiem do całej tej czekolady, jaką mamy w Clafoutis.
Nie zastanawiajmy się więc długo i zabierajmy za pieczenie.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki:

2 całe jajka
150 ml mleka
20 g skrobii kukurydzianej
2 żółtka
70 g cukru pudru
175 ml śmietany kremówki 30%
70 g czekolady gorzkiej
1/2 opakowania mrożonych, drylowanych wiśni, lub solidne 2-3 garście wydrylowanych świeżych

Wykonanie:

Nagrzewamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza.

Formę okrągłą wykładamy papierem do pieczenia.

Jeżeli będziemy używać mrożonych wiśni najpierw musimy pozbyć się z nich nadmiaru wody i przeciąć. W tym celu jeszcze zamrożone przecinamy na pół, kładziemy na sitku nad garnuszkiem i pozwalamy się im całkowicie rozmrozić. Jeżeli używamy świeżych, drylujemy je, rozcinamy na pół, na pół godziny zostawiamy na sitku, by nadmiar soku nam odciekł.
Czy były mrożone czy nie, po pokrojeniu i czasie "odciekania" wysypujemy je równo na blachę wyścieloną papierem do pieczenia.

Topimy czekoladę w kąpieli wodnej, odstawiamy na chwilę.

Śmietankę przelewamy do garnuszka i podgrzewamy ale tylko na tyle by była porządnie ciepła. Nie zagotowujemy. Ciepłą wlewamy do stopionej czekolady i mieszamy razem, drapiąc brzegi i boki naczynia, by cała czekolada połączyła się ze śmietanką.

W osobnym naczyniu miksujemy ze sobą skrobię kukurydzianą, jajka i żółtka, cukier i mleko.

Do powstałej mikstury przelewamy czekoladę ze śmietanką, miksujemy ponownie.

Surowe ciasto przelewamy na wiśnie do blaszki i wkładamy do nagrzanego piekarnika na 30-40 minut.

Ciasto będzie gotowe, gdy będzie ładnie wypieczone na całej powierzchni, pojawią się niewielkie pęknięcia, a wokół owoców lekko będzie bąbelkował sok.

Wyciągamy z piekarnika i pozwalamy mu całkowicie ostygnąć. Przechowujemy w lodówce.

Serwujemy albo samo, albo posypane lekko cukrem pudrem, lub też okraszone lodami.

Smacznego!

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

2 eggs
150 ml of milk
20g cornstarch
2 egg yolks

70 g caster sugar
175 ml heavy cream 30%

70 g of dark chocolate with 70% cocoa
Frozen of fresh pitted cherries. If frozen - 1/2 a package, if fresh - 2 or 3 handfulls



The making of:

Preheat the oven to 200 degrees Celcius or 392 degrees Fahrenheit.

Put a sheet of baking paper into a round baking pan.

Prepeare a cherries. If a frozen are used, they have to be drained first. Cut each frozen cherry half, then put the halves into a sifter, put a sifter on a bowl and let them loose additional water completelly. If the fresh cherries are used and still have a lot of juice, pitt them, cut them half, also put on a sifter and leave like that for a half an hour.
After it is done, put the cherries onto the pan so it evenely covered the bottom.

Melt a chocolate, put it aside.

Heat the cream without boiling it and pour over the chocolate. Mix them together, scarping the bottom and sides of a bowl, so all the chocolate mixed with the cream.

In another bowl whisk the cornstarch, sugar, whole eggs and egg yolks and milk.

Add it all to a mixture of cream and chocolate and mix all well again.

Pour into pan and bake for 30-40 minutes.

The clafoutis will be ready when it appeares nicely baked on the surface, with a little cracks, and there will be bubbling juice around the fruits.

Remove the pie of the oven and cool it completelly.

Serve as it is, or srinkled with a caster sugar, or together with some vanilla ice cream.

Eat plenty!