sobota, 17 grudnia 2016

Ciasto klementynkowe Waltera Mitty ("Sekretne życie Waltera Mitty") / Walter Mitty's clementine cake ("The secret life of Walter Mitty")

Są takie dzieła umysłu i rąk wielkich twórców światowych, które mają moc kojenia duszy. Czy to o filmach mowa, czy o prozie, poezji, czy muzyce. Starczy sam szelest kartek, przeczytanie paru zdań lub strof, pierwsze nuty lub sceny, by z człowieka spłynęło zmęczenie i stresy, problemy zostały pokryte emanującym z dzieła spokojem, ciężkim i dobrym jak miód lejący się na rany i chociaż przez ten krótki czas doświadczania, wszystko było dobrze, nawet jeśli potem znowu będziemy musieli wrócić do sprawy i problem rozwiązać. Wspomnienie tego "dobrego czasu" pomaga jeszcze wiele razy. Starczy sobie przypomnieć.
Dla mnie takim ukojeniem zawsze była niezwykła poezja Dylana Thomasa, baśniowość strof Bolesława Leśmiana, "Sonata księżycowa" Beethovena czy "Cztery Pory Roku" Vivaldiego, których słuchanie zabiera mnie dosłownie w inne wymiary, oraz płyta "Voyager" Michaela Oldfielda, która przenosi mnie wprost do Szkocji i Irlandii; swoim klimatem i brzmieniem swym zabiera absolutnie wszystkie smutki. Starczy też, że odpalę jeden, jedyny film, zupełnie nie pasujący do tego, co zazwyczaj oglądam i kocham - by było mi lepiej, promieniujący tak dobrym, pozytywnym przesłaniem, że bez względu na to jak bardzo by się odechciewało żyć - po tym filmie te chęci wracają. Tak przynajmniej jest u mnie po obejrzeniu "Sekretnego życia Waltera Mitty".
Niepozorny ten film, obyczajówka z pozoru, traktuje o równie z pozoru szarym, małym człowieczku, zamkniętym w jednej z szufladek korporacyjnych wielkiego czasopisma, który... okazuje się nagle być człowiekiem wielu możliwości i niesamowitej wyobraźni, gdy przychodzi do szukania pewnego bardzo ważnego zdjęcia...
Nie będę tu streszczać filmu i pisać jego recenzji. Znajdziecie ich na kopy na blogach poświęconych filmom. Powiem jedynie, że film ten daje nadzieję na lepsze jutro. Na to, że warto jest czasem wyleźć ze swej jamki, nawet jeżeli czyni się to niemal wbrew sobie, będąc zmuszonym okolicznościami. Ponieważ postawiony na samej granicy swoich możliwości nagle odnajdujesz siły i pomysły do realizacji najdzikszych planów, których istnienia nawet byś się nie domyślił, siedząc zamknięty w bezpiecznych czterech ścianach. W pewien sposób w bohaterze odnajduję samą siebie, przede wszystkim dlatego, że z charakteru i wyobraźni bardzo jesteśmy do siebie podobni. I wtedy, gdy po raz kolejny oglądam, co ten facet wyczynia, dążąc uparcie do swego celu, nadchodzi taka refleksja: jeśli on potrafił, nawet jeżeli jest to tylko fikcyjna postać, to może ja też będę potrafiła?
Wiecie, tak właśnie się nad tym zamyśliłam... pierwszy raz obejrzałam ten film na wiosnę tego 2016 jeszcze, roku. I mniej więcej w tym samym czasie zamiast tylko marzyć o tym, że być może kiedyś napiszę coś wartego wydania jako książka, nagle zaczęłam poświęcać pisaniu praktycznie cały swój wolny czas. Szkolę warsztat nieustannie co prawda, pisząc różne rzeczy odkąd skończyłam 15 lat, ale właśnie mija ten rok, gdy na serio wzięłam się za siebie. Czy możliwym jest, by właśnie ten film przepchnął mnie przez barierę, gdzie z jednej strony jest "A po co.. i tak się nie uda...", a z drugiej: "A, do cholery, nie uda się na pewno jak nie spróbuję!"?
Przekroczyłam ją. Piszę mocno i dużo, nie tylko na Bantofelki. I jestem w trakcie projektu, który po dopracowaniu ruszy pewnie do wydawców, choć ku temu długa jeszcze droga, a ja ciągle poprawiam, dokonuję korekty istniejącej treści, dodaję kolejne rozdziały, choć na początku miało być to tylko krótkie opowiadanie i... mam nadzieję. Tym razem nie tylko mrzonkę, która pozostanie wyłącznie marzeniem, bo jak wydać coś, jeśli się nie pisze nic i nie ćwiczy? Tym razem ma tę mięsistość i podstawę. Ma Waltera Mitty pod skórą jak nic. Ten film mnie zdecydowanie natchnął i bez wątpienia nie zapomnę mu tego za nic.

Gdzie w tym wszystkim miejsce dla ciasta klementynkowego? Ano w samym centrum wydarzeń. Dokładnie tam, gdzie zwykle widywanie w tle akcji filmów i książek potrawy (jeżeli to nie o nich jest dzieło), nie lądują. Tutaj, wydawałoby się, że ciasto klementynkowe również podzieli ich los. Pojawia się bowiem całkiem na początku filmu, jako ulubiony wypiek, prezent od matki Waltera na jego urodziny i właściwie każdy by o nim zapomniał... gdyby nie pojawiło się znowu, tym razem w tle jednej z plastycznych fantazji Mitty'ego. Potem ponownie już w trakcie jego niesamowitej podróży. I kolejny raz trafiamy na jego kawałek, gdy literalnie stanowi ścieżkę z okruszków, którą bohater może nadal podążać za swym celem, w momencie, gdy stracił już nadzieję. I na koniec, słuchajcie, to bajeczne ciasto okazuje się być przepustką graniczną, udowadniając, że koczowniczy warlordowie nie powiedzą "nie" temu wypiekowi, ani, rzecz jasna, temu, który ich nim poczęstował. Ciasto klementynkowe ratuje dzień! I na pewno Waltera Mitty, pojawiając się również w finale opowieści, zlepiając ostatnie, luźne wątki w momencie gdy już myślimy, że cała wyprawa bohatera, wszystkie jego pomysły są funta kłaków nie warte i nie będzie happy endu.
Właściwie... nie ma go. Ale jest nadzieja i pozytywny blask w oczach tego, który skończył film oglądać. Ciepło w umyśle. Nadzieja, której być może wcześniej nie dostrzegał. I wspomnienie tego cholernego ciasta, która raz wczepiwszy we mnie kły, nie odpuszczało. I w końcu doczekało się sezonu klementynkowego, który u nas przypada w zimie. A gdy w końcu je upiekłam - dokonało kolejnego, malutkiego tym razem, cudu, udowadniając, że magia istnieje na tym świecie, nawet w tak niepozornej postaci, jak ciasto.

Oto, jak widzimy je w filmie.

Wygląda z pozoru jak biszkopt, więc właściwie niepozorna to rzecz, biszkoptów u nas na pęczki w Polsce. Jednakże, gdy zaczęłam już za nim grzebać, dotarłam do kilku zdumiewających informacji.
Po pierwsze, jest to ciasto całkowicie bezglutenowe. Ani grama mąki pszennej nie ma w tym wypieku, co bez wątpienia ucieszy bezglutenowców.
Po drugie, najwyraźniej ciasto Waltera, jak donosi autorka przepisu, którym się posiłkowałam, nim nie skoczyłam do wersji oryginalnej, bazowane jest na prawdziwym wypieku Nigelli Lawson i z jej przepisu wykonano to oryginalne ciasto klementynkowe, które możemy oglądać w filmie. Naszukałam się jak głupia wersji innej, ponieważ wszyscy rzucili się bezmyślnie na to ciasto Nigelli i nikt nie zastanowił się, czy Cathy Merenda (ta od pierwszego linka) nie robi maniany i reklamy ulubionej kucharce-celebrytce, a ciasto powstało z innego przepisu. I niestety, jedyne, do czego się dogrzebałam, to to, że ciasto klementynkowe wywodzić się może od ciasta pomarańczowego, pochodzącego z kuchni żydowskiej i właściwie tamto też jest bezglutenowe, pieczone, jak i to, na zmielonych migdałach. A inne wersje ciasta klementynkowego, niż ta od Nigelli, były zwyczajnie alteracjami jej przepisu. A zatem pozostaje mi wierzyć, że faktycznie, Nigella przyłożyła tu nieświadomą rękę i stworzyła wypiek, który po filmie stał się sławny.
Po trzecie, w cieście lądują CAŁE owoce. Ze skórką, z "białym" spod niego i, rzecz jasna, samym owocem, dla doskonalszego aromatu. Nie obawiajcie się jednak: chemicznych woni albo goryczki w nim nie poczujecie, ponieważ te klementynki, zanim się wrzuci je pod ostrza miksera, są gotowane co najmniej dwie godziny we wrzątku. Wszystkie chemie po prostu znikają podczas tego procesu. Pozostaje sam wspaniały aromat i mięciuteńkie owoce, jakże łatwo poddające się mieleniu na gładką pulpę, których smak  potem wyczuwamy w cieście.
Po czwarte... właściwie to go nie ma. Chciałam tu się pochwalić, że mój osobisty mąż oświadczył, że to chyba najładniejsze ciasto, jakie kiedykolwiek zrobiłam, a moja ekipa fabularnych wilkołaków zjadła je w takim tempie, że ledwie ocaliłam kawałeczek dla siebie (mówię wam: kwadrans i ciasta zwyczajnie nie było!), ale to chyba nie jest aż takie dziwne, jeśli chodzi o wypieki od Nigelli. Zaprawdę powiadam wam, ta jest prawdziwą Domową Boginią.

Samo ciasto nie przypomina w żaden sposób naszych tradycyjnych wypieków. Na pierwszy rzut oka wygląda jak ciężki biszkopt, ale starczy pierwszy kęs jego kremowej niemal konsystencji i człowiek WIE, że to absolutnie żaden biszkopt nie jest, tylko coś zupełnie niezwykłego. Smacznego. Aromatycznego ponad wszelkie przypuszczenia i jasną barwę ciasta, która nie sugerowała aż takiej eksplozji smaku. Nie za słodkiego, ale przyjemnego i dla tych, co słodkości lubią i dla tych, co lecą w bardziej wytrawne klimaty. Zresztą i tę słodkość regulować możemy sobie lukrem, którym zdobimy górę ciasta. Więcej cukru lub soku, mieszanie go z wodą lub nie i w końcu osiągniemy właściwy efekt. Ja postawiłam na full aromatu i użyłam do lukru wyłącznie soku z klementynek i cukru pudru i byłam zachwycona.
Należy jednak pamiętać, że nie da się tu robić skrótów. Klementynki MUSZĄ być gotowane co najmniej dwie godziny. Inaczej nie zmiękczymy ich należycie, nie pozbędziemy się goryczy ze skórki, a tym bardziej chemii i wosków i popsujemy wypiek. Co prawda możliwe jest gotowanie w mikrofali, ale tu też dotarłam do komentarzy, że nie jest to za dobry sposób i bardzo łatwo spalić owoce, albo ich nie dogotować. Lepiej więc wytrzymać te parę godzin i mieć fantastyczny wypiek (i pełny dom aromatu klementynkowego przez kilka godzin) niż potem z zawodem wyrzucać ciasto do kosza.

Za chwilę Święta, a ciasto klementynkowe może doskonale służyć ozdobie stołów, nawet jeśli nie na Wigilię (wykopane przez tradycyjne makowce i serniki, ale to się im daruje w imię zwyczaju), to na później, gdy zacznie nas odwiedzać rodzina z życzeniami. Podarujcie im... magię ciasta i filmu o  Walterze Mitty. Ona istnieje. Starczy w nią i w siebie tylko uwierzyć...

Please scroll below for the "red" recipe in English version:)

 

 
Składniki:

Ciasto:
375g klementynek
6 jajek
225g cukru
250g mielonych migdałów (najlepiej blanszowanych, bez skórek, które mogą nam zaciemnić niepotrzebnie ciasto; powinny też być praktycznie mąką, żeby ciasto wyszło należycie kremowe w konsystencji)
1 łyżeczka proszku do pieczenia (powinien również być bezglutenowy, ale jeżeli nie mamy takiego, można ten składnik pominąć)

Lukier:
2 szklanki cukru pudru
1/2 szklanki świeżo wyciśniętego soku z klementynek

Klementynki w cukrze:
3 klementynki
2 szklanki cukru
1 szklanka wody


Wykonanie:

Klementynki przeznaczone na ciasto wrzucamy do garnka, zalewamy wodą i gotujemy co najmniej 2 godziny, by pozbyć się z nich wosków, chemii i innych świństw ze skórki, aż do momentu, gdy będą mięciutkie. Jeżeli tu i ówdzie skórka popęka - nic się nie dzieje.

Wodę odlewamy, ugotowane klementynki chłodzimy, potem przecinamy na pół, wyjmujemy ewentualne pestki i wrzucamy do miksera. Ze wszystkim. Blendujemy owoce na gładką pulpę, odstawiamy na bok.

Nastawiamy piekarnik na 190 stopni Celsjusza.

Do miski od miksera wbijamy jajka, ubijamy mikserem na puszysto.

Następnie dodajemy cukier i zmielone migdały oraz proszek do pieczenia i miksujemy wszystko razem.

Dodajemy pulpę owocową do mikstury, ubijamy raz jeszcze.

Standardową, okrągłą blaszkę wyścielamy papierem do pieczenia.

Wylewamy na nią ciasto i wkładamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy ciasto około godziny, do momentu, aż patyczek wetknięty w ciasto wydobędziemy suchy.

Po pierwszych 40 minutach pieczenia przykrywamy ciasto płachtą folii aluminiowej, by się nie spiekło u góry i w tej postaci dokańczamy pieczenia.

Wyciągamy ciasto z piekarnika i studzimy je całkowicie, pozostawiając w blaszce, aż będzie zupełnie zimne. Dopiero potem można je wyjąć i ściągnąć papier.

Wtedy też szykujemy sobie lukier i klementynki w cukrze.

Cukier puder mieszamy z taką ilością soku z klementynek, by wyszła nam średnio gęsta, smarowna mikstura. Pokrywamy nią starannie cały wierzch ciasta.

Klementynki do kandyzowania kroimy na dosyć cienkie plasterki (ze wszystkim, ponownie nie obieramy skórki).

Na patelnię wsypujemy cukier i wodę, mieszamy, podgrzewając, aż całkiem się rozpuści.

Do powstałego syropu wrzucamy plasterki klementynek i macerujemy w miksturze cukrowej przez ok. 15 minut, przewracające je co jakiś czas.

Po tym czasie wyjmujemy je z cukru, otrzepujemy jego nadmiar starannie (ostrożnie, są bardzo gorące) i szybko przekładamy na płachtę papieru do pieczenia, by ostygły.

Gdy będą zimne, dekorujemy nimi ciasto klementynkowe, układając na lukrze.

Ciasto najlepiej smakuje dzień po upieczeniu i wtedy doradzam je serwować.

Smacznego!
----------------------------------------------

Ingredients:

Cake:
375g of clementines
6 eggs
225g of sugar
250g of ground almonds (blanched, without the dark skins, otherwise it can make the cake darker)
1 tspn of baking powder (it should be gluten-free, but if we do not have that kind, ommit the ingredient entirely)

Glaze:
2 cups of caster sugar
1/2 cup of freshly squeezed clementine juice

Candied clementines:
3 clementines
2 cups of sugar
1 cup of water


The making of:

The clementines for cake put into the pot, cover with a cold water and cook at least for 2 hours to get rid of any wax, chemistry or other stuff from the skin, until they are soft and not so shiny. The skin may torn here and there while cooking  - do not worry about it, the insides are ok.

Pour out the water and cool the fruits. Then cut half the fruits to get rid of the pips and dump them into the mixer. With skin and everything. Blend them smooth. Set the pulp aside.

Preheat the oven to 375 degrees Fahrenheit.
 
Put the eggs into the bowl of mixer and mix them until light. 

Then add sugar, ground almonds and baking powder and mix it alltogether.

Add the pulp to the mixture, and mix again.

Put the sheet of baking paper into the round baking tin.

Pour inside the dough and take it to the oven. Bake for about 1 hour, until the toothpick comes out clean.

After the first 40 minutes of baking you should cover the top of the cake with a sheet of aluminium foil to prevent overburning the cake.

When the cake is ready, remove it from the oven and let it cool completely on the rack, but do not remove it from the tin, until cold.

When it is cold, remove it from the tin, and take off the baking paper.

 Now you can prepare the glaze and candied clementines.

Mix the caster sugar with enough of clementine juice to get a medium thick mixture. Cover with it the whole top of the cold cake.

The remaining clementines slice thinly (again, with everything, do not remove the skin).

Pour the sugar and water into the deep pan, and mix it until dissolved, heating it up.

Put the slices of clementines into the syrup and cook for about 15 minutes, fliping it up from time to time.

When the time passes, remove them from the sugar mixture, drain it from the excess of sugar syrup and quickly put them on the sheet of baking paper, to cool.

When the candied clementines are cold, decorate the cake with them, fashioning on the glazed top as you wish.

The clementine cake tastes best the day after the baking, and that is when I suggest to serve it.

Cheers!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz