Czy jest na świecie jakikolwiek gracz, który nie kojarzyłby tego hasła? Nawet taki weekendowy, nie posiadający wypasionej maszyny z przeznaczeniem na gry komputerowe? Stawiam dziesięć do jednego, że nawet, jeśli nie grał w grę, dla której to hasło jest niejako sloganem reklamowym, to na sto procent każdy wie, że chodzi o "Fallout" - najsłynniejszy, postapokaliptyczny cRPG wszechczasów. Absolutny klasyk, nie do pomylenia z niczym innym, tak jak Super Mario Bros, Tetris czy Mortal Kombat lub Tomb Raider sprzed kilku dekad. I tak jak te gry, "Fallout" doczekał się kilku sequeli, z których tylko jeden ogólnie jest nazywany gniotem - trójka, jakby kto nie był pewien - i niezliczonej liczby klonów. Ponieważ większość gier post-apo, jaka powstała po "Falloucie", jest budowana na jego sukcesie.
Należę niestety do tych, których kompy nawet przed 2000 rokiem nie mogły za wiele udźwignąć, więc grałam tylko przelotnie w "jedynkę". W "dwójkę" wsiąkłam za to koncertowo, i mimo mnóstwa bugów i zwiech gry w najmniej odpowiednim momencie, "Fallout 2" była tą, w którą, poza równie ukochaną serią "Heroes of Might and Magic" grałam do końca przez długie tygodnie. Ewenement, słuchajcie, bo zwykle gry mnie nudzą albo odrzucają przez to, że albo wymagają za dużo od mego dziadka-kompa, albo zamiast rozrywki dają frustrację i nerwy, bo "coś". Nie mam w zwyczaju poddawać się przez byle co, ale nie da się ukryć, że czasami gra, mimo pięknej grafiki, miodności i grywalności wyśrubowanej na maksa, serii interesujących questów zwyczajnie nie podchodzi.
Ze mną i "Falloutami" sprawa przedstawia się tak, że spośród niewielu gier, do niej mam ochotę wrócić. Hell, gdybym miała jeszcze płytę z grywalną, nie zawieszającą się "dwójką", pewnie już bym ją instalowała na dysku.
Pomyślicie sobie pewnie: co ze mnie za uwsteczniona istota, skoro zatrzymałam się na etapie "dwójki", jako, że tylko o niej gadam, a przecież niedawno wyszła fantastyczna "czwórka", zbierająca tak doskonałe recenzje, jak złe zbierała jej poprzedniczka? No, taka, jak tylko kobitka posiadająca rodzinę, trzydziestkę plus na karku i zero czasu na siedzenie godzinami przed monitorem średniej jakości kompa, mieć może. Jestem stara! Straszne! Ale, chociaż nie rozumiem sporej ilości memów internetowych i nie widzę niczego kultowego w haśle "yolo", doskonale pamiętam ciary na karku, gdy słyszałam pierwsze słowa z intro "Fallouta", wypowiedziane głosem mego ulubionego aktora Rona Perlmana (od początku zaangażowanego w ten projekt) i słyszałam nawiedzone tło muzyczne gry. Czy jest to aż tak różne od tego, co wy odczuwacie teraz, będąc w tym radosnym, studenckim wieku, jeszcze przed zanurkowaniem w życie rodzinne, gdy można imprezować i/lub grać do rana, patrzycie na wypasioną grafikę "Wiedźmina" i gracie w niezwykłym świecie stworzonym przez Sapkowskiego? Właśnie, nie. Mimo tylu lat, jakie dzielą mnie, jako aktywnego gracza, od was, tnących w gry teraz, podczas gdy w czasie gdy ja to robiłam, budowaliście z klocków Lego, wrażenia są te same. Zachwyt podobnego kalibru, chociaż mnie do szczęścia nie była potrzebna płynna, filmowa niemal grafika, pikseloza nie przeszkadzała... liczyły się przede wszystkim wrażenia i to, że nie mogłam ruszyć tyłka od kompa, bo "jeszcze ten quest skończę...". A potem 3 rano za oknem, zmrużone zmęczeniem, przekrwione oczy, w których malowało się zdumienie, że to już "dzień dobry", a nie "dobranoc" należałoby powiedzieć i za kilka godzin będę musiała wstawać, a jeszcze się nie położyłam!
Tamten stary Fallout to miał. I mam dziwne wrażenie, że "czwórka" też by to miała, też by mnie tak przykuła do kompa - gdyby tylko był, łaskawca, w stanie nie blue-screenować się, gdy zadania, jakie mu zlecam, go przerastają:)
Nie grałam więc w czwórkę. Trudno, może jeszcze zagram. Mam jednak za sobą i jedynkę i dwójkę i trójkę - nie aż tak kompleksowo, jak mą ukochaną część, ale też przeglądałam, prychając z urazą, bo to już "nie to, co za moich czasów...". Nie to. Ale... zawsze "Fallout", nadal głos Perlmana i z tej przyczyny szacunek dla jednego z ulubionych tytułów się należy.
W wielkim skrócie: wszystkie części gry dzieją się dekady po wielkiej wojnie nuklearnej z 2077 roku, podczas której w ciągu dwóch godzin ludzka cywilizacja obróciła się w perzynę i zamarzła w wichrach nuklearnej zimy na całe dziesięciolecia. Ci, którym udało się uciec przed atakiem nuklearnym, schronili się w Schronach (Vaultach) i tam kontynuowali egzystencję do czasu, aż opadł radioaktywny pył i można było wrócić do świata. Kto jednak powiedział, że ten świat chętnie ich przyjmie, a zniszczona ziemia nadal oferuje to, do czego przywykli lub czego się spodziewali? Ci, którzy nie zdążyli do schronów, ale jakoś przetrwali, stworzyli prymitywne społeczności na ruinach dawnej cywilizacji, żyjąc z jej resztek i, jeśli mieli szczęście, tylko egzystencja im dokopuje. Inni na wskutek promieniowania dawno stracili miano ludzi. Roślin niemal nie ma. Zwierzęta zmutowały, nieraz dwa gatunki łącząc w jeden, a miejsca, gdzie częściej promieniuje radiacja niż słoneczko, są częściej spotykane niż się by mogło zdawać.
I tam żyje wasz bohater, czy to poznając nowy świat, tuż po opuszczeniu Vault'u, pomagając rodzinnej wiosce nie obrócić się w perzynę, szukając zaginionego członka rodziny i wsiąkając w to całe post-apokaliptyczne zło tamtego świata, które dla ciebie, gracza, jest wielkim, miodnym, wciągającym dobrem.
Jak już wspomniałam wcześniej, w zależności od tego, kiedy dana część gry była wydana i jak kto do tego podchodził, graficznie albo zachwycała, albo odrzucała, ale nie to było ważne. Najważniejsza była złożoność świata gry i zadbanie o detale. Wiadomo, czego należałoby oczekiwać po takim świecie. Ruiny, dość jednorodna kolorystyka, mnóstwo różnych stworów i broni, którymi się je kosi dookoła... starczy tylko zacząć się rozglądać i grzebać w kupach szmelcu. A taki szaberek i dropienie itemów z przeciwników jest, było i będzie fajną, zabawną rzeczą.
Jednym z fantów, na który trafiłam podczas swojej krótkiej przygody z trzecią odsłoną serii "Fallout", była ciekawa, jarząca się, niebieska butelka, na którą wlazłam przypadkiem eksplorując świat, leżącą gdzieś luzem. Po bliższym przyjrzeniu się, butelka okazała się być rzeczą, którą można wykorzystać do podniesienia sobie uszczuplonego paska zdrowia, co bardzo było mi potrzebne, jako, że ledwie zipiałam. Ale przy tym... czemu mi pasek radiacji nagle skoczył? Czemu do cholery umieram! Pomocy, gdzie jest Rad-away! Nie mam, kurwa! Nie..... nie, zasejwowałam! NIEEEEEEE!
Czy życzysz sobie zacząć grę od ostatniego zapisu? - zapytuje mnie komputer, podczas gdy morderczo patrzę na postać wykończoną za pomocą... napoju...
Tak jest... tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Nuka-Colą Quantum. Zabiła mnie radiacją, i nawet podwójna wartość regeneracyjna, jaką dawać miała, nie zdążyła nic dobrego zrobić!:D Nie dlatego, że była dobrem konsumpcyjnym, szczególnie szkodliwym, ale dlatego, że trafiłam na nią tuż po walce z czymś, co ściągnęło mi sporo zdrowia i bardzo nieładnie napromieniowało, a nic nie miałam innego do poratowania się. Co nas uczy już na wstępie: nie jedz żółtego śniegu! Nie, to nie to... nie pij podejrzanie wyglądających, świecących butelek w grze, gdy nie jesteś do końca zdrowy.
Ale ta butelka to mnie zaintrygowała...
Po latach nie grania i na nowo obudzonym zaciekawieniu Falloutem, w związku z pojawieniem się części czwartej, a także, jakżeby inaczej, przyglądaniem się wielu tytułom pod kątem zjadliwości bohaterów tła, przypomniała mi się i ta flaszeczka, a myśl "a gdyby tak spróbować to odtworzyć?" była nieuniknioną konsekwencją powyższego wnioskowania.
Jak należałoby się spodziewać, po Quantum nastąpiła prawdziwa lawina odnajdywanych i odkrywanych na nowo innych, smacznych rzeczy z tych gier, które, poczynając od zapamiętanego do tej chwili pierwszego dobra konsumpcyjnego, znalezionego w "dwójce" - meat jerky, a kończąc na Mississippi Quantum Pie, przetłumaczonym u nas jako Kwantowy Placek z zawartością Quantum, rzecz jasna i pewna, trafią na Bantofelki.
Skupmy się wpierw jednak na tym pierwszym dobrze, które wytrygowało moją chęć na dłubanie w temacie Quantum i falloutowych dóbr konsumpcyjnych. Jak zwykle na początek dokonałam researchu. Co to, jak to opisują i tak dalej. Bo poza wyglądem płynu do płukania ust Listerine w butelce po Coca Coli, na pierwszy rzut oka nie wiadomo nic.
Otóż, wszelakie wiki dostarczają nam następujących informacji (pozwólcie, że zacytuję tradera Milo, z "trójki" i dodam własne tłumaczenie):
"- This product is the pinnacle of taste sensation. Seventeen fruit flavors and that signature cola taste blend to form the perfect refreshing soft drink. With its new Strontium additive, it's got that unique kick to keep you on your toes." (Ten produkt to szczyt doznań smakowych. Połączenie smaku siedemnastu owoców i coli daje w rezultacie doskonały, odświeżający napój bezalkoholowy. To, co w nim jest innowacyjnego to dodatek izotopu Stronium, który jest tym przysłowiowym kopem smakowym, wyrzucającym cię na orbitę.)
Jeśli chodzi o skład, Nuka Cola Quantum składać się miała z:
- wody gazowanej
- barwnika karmelowego
- aspartamu
- kwasu fosforowego
- benzoesanu potasu
- naturalnych aromatów (17 + jeden dodatkowy)
- kwasku cytrynowego
- kofeiny
- izotopu radioaktywnego Stronium
Yummy! Ile sztucznych pyszności:D
Tylko teraz co zrobić, by to wszystko z gry przenieść na real?
Bardzo prosto wyjaśniono, co powinno się znaleźć w smaku tego napitku. Smak owocowy i cola (po nazwie). Oraz niewątpliwie kolor niebieski, charakterystyczny dla Quantum. Jest to do osiągnięcia, tak sobie pomyślałam, ale raczej własnym sposobem, ponieważ internety bardzo nędznie nas informują w kwestii, z czego inni próbowali osiągnąć Quantum. Nie podobały mi się te przepisy, już na pierwszy rzut oka nie zapewniały smaku jak należy, uznałam więc, że amerykańcy, własną metodą idą na łatwiznę i postawią tylko na kolor, bo któż to by zechciał pić? Albo przeleją energetyka do szklanej butelki i podświetlą żarówką LEDową. No, w niektórych przypadkach, faktycznie tak robiono. Ale ja uparłam się, że nie tylko zrobię to niebieskie, o smaku coli i owoców, to jeszcze smaczne!
O matulu... wczoraj dostałam tym przepisem w czaszkę, bo nic, NIC, nie chciało wyjść jak zaplanowałam. Początkowa próba z multiwitaminą Tymbarku (15 z 17 smaków owocowych, wyliczonych w składzie na pudełku) i coca-colą, dała może i dobry smak. Ale kolor, jaki uzyskałam po użyciu dwóch łyżeczek barwnika niebieskiego na tej miksturze, nawet rozwodnionej, w najlepszym wypadku wychodził zielony, na dodatek tak mętny, że światło przez niego się nie przebijało i należałoby zapomnieć o iluminacji (którą też zamiarowałam osiągnąć). Z wielkim bólem serca musiałam więc odstawić sok owocowy i zmniejszyć ilość coli w stosunku do wody gazowanej, ale za to uzyskiwać zaczęłam dobry kolor.
I tak, po trzech próbach, podchodząc od dupy strony do przepisu, rozpaczliwie pilnując koloru, podczas gdy smak podkręcałam po odrobinie tego i owego, zgarnianego z półek, w końcu osiągnęłam, co chciałam.
Moja wilkołacza ekipa testowa, pod przewodem Azraela, (który czekał na Quantum domowej produkcji, jak na zbawienie, jako autentyczny fan Fallout i klimatów post-apo), spróbowała z wahaniem zawartości 200ml buteleczki z niebieską zawartością i nalepką Quantum, ale i z zaufaniem... w końcu dokarmiam ich podczas sesji od ponad roku wszelakimi swoimi pomysłami i jeszcze się nie przekręcili. Wiecie, że nie dość, że przeżyli testy, to jeszcze stwierdzili, że dobre? Już niby poddawałam w wątpliwość ich poczytalność, za co mnie niezmiernie kochają, ale do tej pory, jakieś 20 godzin od testu nie słyszałam, by któryś się struł moim Quantumem, sikał na niebiesko, albo ział ogniem...chyba przetrwali:)
A skoro erpegowe świnki doświadczalne (dostanie mi się, oj!:P) mówią "Si", oznacza to, że produkt dopuszczony został do konsumpcji i nawet może się spodobać. A zdjęcia jakie mi wyszły! Ohohoooo!
Od razu tylko rozwiążę kwestię świecenia: radioaktywnego izotopu nie kupimy nigdzie, a spożywanie takiego, nawet jeśli by się nam udało go dostać, to kompletna głupota. Więc napój niestety nie świeci sam z siebie. Ale sprytne ustawienie go przed źródłem światła i zapewnienie odpowiedniej przezroczystości, robi swoje. Popatrzcie i podążając za sloganem reklamowym z gry, szykujcie własne butelki Quantum na kolejne zarwane z Falloutem nocki:
"Take the leap... enjoy a Quantum!"
Zaczynamy!
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki (na 200ml butelkę):
175ml wody mocno gazowanej
25ml coli
4 kopiate łyżeczki cukru pudru
1 łyżeczka spożywczego barwnika niebieskiego (żelowego)
5 kropel olejku lub aromatu pomarańczowego
1/2 łyżeczki soku z cytryny (lub szczypta kwasku cytrynowego)
Wykonanie:
Do naczynia z miarką wlewamy najpierw wodę, potem barwnik i mieszając dążymy do uzyskania właściwego odcienia niebieskiego koloru.
Następnie dolewamy colę, dosypujemy cukier, dolewamy aromat i sok z cytryny i wszystko razem mieszamy, starając się zrobić to na tyle szybko, by zanadto się nie wygazowało.
Testujemy smak ile razy będzie trzeba i sprawdzamy kolor pod mocne światło za każdym razem, gdy dosmaczamy.
Pasujące nam smakowo i kolorystycznie Quantum przelewamy do przygotowanej wcześniej buteleczki po 200ml Coca Coli, zamykamy przy pomocy kapsla, który potem trzeba będzie mocno zacisnąć, by napój się nie wygazował, naklejamy na butelkę quantumową nalepkę i przechowujemy w lodówce, do czasu podania.
Żeby zrobić odpowiednie wrażenie luminescencji, właściwe falloutowemu Quantum, butelkę z napojem stawiamy przed mocnym źródłem światła lub na nim i cieszymy się "radioaktywnym" blaskiem Nuka Cola Quantum.
---------------------------------
Ingredients:
175ml of carbonated water
25ml of coke (or pepsi, any you prefer)
4 tspns of caster sugar
1 tspn od blue food colour (gel)
5 drops of orange oil or extract
1/2 tspn of lemon juice (or a pinch of citric acid)
The making of:
Pour the carbonated water into the measuring cup, add the food colour and mix until you receive the desired colour.
Add coke, sugar, orange extract and lemon juice and quickly mix it alltogether, so the drink didn't flat.
Make a taste check as many times as you need, adding additional pinches of the ingredients if necesarry, but with every addition check the colour of the liquid, lighting it with a strong light source.
If the taste and the colour are ok, pour our homemade Quantum into 200ml glass Coke bottle, close it up using a cap, which then has to be pressed tightly, so the bubbles didn't run away. Put an appropriate Quantum sticker on the bottle and put it in the fridge till the time for serving comes.
To make Quantum luminescent, simply put a bottle at the front or on the strong light source (black light would be perfect), and enjoy the tasty radiation of Nuka Cola Quantum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz