Musicie mi wybaczyć ostatnie obsuwy czasowe i brak tych kilku felek tygodniowo, którymi was do tego momentu rozpieszczałam. Od ostatniej minął zapewne tydzień, ale to zdecydowanie nie z powodu mojego lenistwa. Widzicie, podsumowałam sobie listę priorytetów i przestawiłam niektóre wyżej, niektóre przesuwając o oczko w dół.
Jak wiecie, kocham pisać. Widać to z resztą po nielitościwej ilości tekstów, jakie wam zapodaję przy każdym przepisie. Niektórzy narzekają, że za długo, inni, jak Maciej "Lobo" Linke (aż się pochwalę, bo to były bardzo miłe słowa), zachwycają się, że bardzo fajnie i nie zwracać uwagi na marudy i pisać dalej. Pisać lubię nawet bardziej niż gotować. Przede wszystkim pisać, tworzyć historie, na kilka godzin przenieść się bezpośrednio w świat opowiadania, prowadząc narrację przez ramię bohatera... czemu? Tak po prostu już jest ze mną. Podobnie jak z wokalistą Sonaty Arctiki, Tonym Kakko, zapytanym w jakimś wywiadzie kilka lat temu, czy potrafiłby przestać śpiewać. A on zapytał w odpowiedzi: "A czy ty potrafiłbyś przestać oddychać?" Otóż właśnie, ze mną jest tak samo. Potrzebuję pisania, jak inny potrzebuje powietrza, czy śpiewu, by być szczęśliwym. Nie potrafię bez tego żyć i w sumie od paru lat krąży wokół mnie pewna myśl, żeby, skoro sprawia mi to nieustannie taką frajdę, pójść za ciosem i zrobić z tym coś więcej niż napisanie i zmagazynowanie na dysku twardym.
A więc wyjaśniło się. Piszę. Dużo piszę i ćwiczę warsztat, a jak nie piszę, to redaguję napisane treści lub obmyślam nowy pomysł. I tak mi znika czas.
Jednakże nie jest tak, że zupełnie to wszystko rzucam w diabły. Felki też są pewną formą doskonalenia warsztatu i sprawiają mi ogromną frajdę. Na dodatek człowiek jeść musi, a w moim przypadku jak coś mi fajnie wyjdzie, to i zdjęcie się zrobi. A w wolnej chwili, to i cosik naskrobie... no to się znalazła jednak i chwila i foteczka... i felka też się pisze.
A zatem bez paniki, Bantofelki dobrze się mają, istnieją i istnieć będą. Kilka przepisów jestem do przodu, więc panicznego działania w kuchni, byle coś zapodać, też nie będzie. Cierpliwie zrealizujemy wszystkie plany.
A dzisiaj w menu coś, co zagraniczniacy określiliby mianem "Wielkiego yuck!", tylko dlatego, że oni sobie nie wyobrażają, że można spożyć coś, czemu dało się skwaśnieć. I to ze smakiem spożyć! Dla niewątpliwych, doskonałych skutków dla naszego zdrowia, szczególnie w porze zimowej, gdy pogoda pokazuje figę i to błyska mrozem, to prawie wiosenną pogodą.
Barszcz zna każdy. Zupa z buraków o pięknej, rubinowej barwie, spożywana jest w większości polskich domów nie tylko w Wigilię, ale i na codzień. Podbita mięskiem takim lub owym, wywarem z dodatkowych jarzyn, z jajkiem i zabielona śmietaną... no, kto by jej nie lubił zjeść bodaj raz w roku.
Ale ja nie o typowym barszczu powiadać zamierzam, gdzie buraki poddaje się obróbce termicznej, a o znacznie prostszym, a o niebo lepszym, szybszym i zdrowszym specyfiku, który triumfy swe święcił w czasach naszych babek. Wtedy o witaminę C i żelazo było znacznie trudniej i nasi dziadowie radzić sobie musieli ze składnikami naturalnymi, rozmaicie je obrabiając, by wyciągnąć z nich, co tylko najlepsze się da. Stąd rozmaite warzywa i owoce kiszono, marynowano, przechowywano w szczelnych słojach i kamionkach, nie dość, że je konserwując na zimę, to tworząc sobie w ten sposób całkiem doskonały odpowiednik dzisiejszych medykamentów witaminowych rodem z laboratoriów koncernów farmaceutycznych.
Barszcz kiszony wraca do łask ostatnimi czasy. Polecany przez lekarzy w ostrych niedoborach żelaza i witaminy C, jako doskonały do picia tuż po ukiszeniu, lub jako gotowy zakwas do barszczu, na którym zupa ta wyjdzie jak na żadnym innym smaczna. I jest zdumiewająco dobry, lekko kwaskowaty... niespodziewane niebo w gębie, tym przyjemniejsze, że wiesz iż sam podjąłeś się wyzwania i zrobiłeś własnołapnie. A teraz się tym leczysz i również odruchowo od razu lepiej się czujesz. Czyżby psychiczna odmiana placebo?
Wracając do naszego kiszonego barszczu... przepis jest prościuteńki. Potrzebujecie do najprostszej wersji jedynie 3-4 składników poza burakami i wyparzonego słoja lub dwóch. I kilku dni czasu. A po ich upływie - voila! Pijemy, gotujemy, a raz użyte buraki użyć możemy ponownie i otrzymać jeszcze szybciej kolejną porcję rubinowego dobra, które cuda zdziała z organizmami wykończonymi zimą.
Jasne, nieco obaw jest, bo to pierwszy taki barszcz... ale przecież jakbyś nigdy nie spróbował wiejskiej kiełbasy, to też byś do tej pory nie wiedział, jaka jest dobra, mimo średnio pociągającego wyglądu, nie?
Tu się nie da schrzanić niczego!
To co, lecimy?
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki (na dwa litrowe słoiki do kiszenia i półtoralitrową butelkę na czysty kiszony barszcz):
1 kilogram buraków czerwonych
2 litry ciepłej, przegotowanej wody
50g chleba razowego
4-6 liści laurowych
kilka ziarnek ziela angielskiego
4-6 ząbków czosnku
Wykonanie:
Słoiki szklane pasteryzujemy (czyli zalewamy wrzątkiem, opróżniamy i pozwalamy im obeschnąć samym).
Buraki myjemy, obieramy ze skóry i kroimy w plastry lub kostkę, jak nam będzie wygodniej.
Wkładamy do słoików po równo, tak do zapełnienia obu na mniej więcej połowę samymi burakami.
Chlebek razowy rwiemy na drobno i wrzucamy kawałki do obu słoików.
Równo rozdzielamy między nie resztę przypraw.
Staramy się wymieszać w słoikach wszystko ze sobą, a następnie zalewamy buraki i dodatki w słoikach ciepłą wodą aż całkowicie nakryje nam buraki.
Nakrywamy każdy ze słoi kawałkiem papieru do pieczenia, obwiązujemy dookoła nicią i na papierze robimy sporo niewielkich dziurek, by zapewnić barszczowi dostęp powietrza.
Tak spreparowane słoiki z barszczem stawiamy w ciepłym miejscu (najlepiej przy kaloryferze, lub tam, gdzie panuje temperatura ok. 18-20 stopni Celsjusza) i zostawiamy samym sobie na 3-5 dni.
Po tym czasie barszcz powinien stać się już kwaskowy w smaku. Słoiki więc wyciągamy z kąta, zdejmujemy papier i ściągamy, oraz wyrzucamy osad, jaki nam się uczynił na powierzchni.
Przelewamy przez sito barszcz do wyparzonych butelek, zakręcamy i możemy przechowywać w lodówce.
Barszcz sprawdzi się świetnie pity sam, albo jako podstawa do barszczu czerwonego.
Zdrowia!
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ingredients: (for about 2 glass jars (1 litres each), and 1,5 litre bottle for a clear marinated borsch
1kg red beets
2 litres of warm, earielier boiled water
50g of rye bread
4-6 bay leaves
some allspiece seeds
4-6 garlic cloves
The making of:
Wash and pasteurize your glass jars.
Wash and peel your red beets, slice them or chop, the way you find the most suitable for you.
Put your chopped red beets into the jars, so you filled them for about the half of their height.
Shred your rye bread into smaller pieces and divide it between two containers with red beets.
Spread evenly the rest of seasoning between both jars and mix it all inside as nicely as you can.
Pour warm water into jars so it covered everything inside.
Put a sheet of baking paper at the top of each container, tie it around its neck with a thread, and using a tip of a knife make a lot of small holes on the paper, so the air could go inside freely.
Put both jars in the warm place (around 18-20 degrees Celcius) and leave it like that for 3-5 days.
When the time passes, your borsch should taste a little sour, and it should be like that. Remove the paper of your jars and remove the sediment of the surface of your borsch.
Using a strainer (to keep all the residue out of the clear liquid) pour the borsh to a clean, pasteurized glass bottles, recap them, and use as you wish.
You can keep it in the fridge up to 3 weeks.
Marinated borsch is perfect to drink it as it is, or you can use it to prepeare delicious borsch soup.
Cheers!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz