16 grudnia 2015 roku zapisuje się w mym kalendarzu jako data dosyć ważna. Nie, nie mam dzisiaj urodzin, ani żaden z moich krewnych. To również nie weekend, więc namiętnego "pitnego resetu" głowy po całym tygodniu również nie będzie. Dzisiaj jest środa, w środy się odlicza dni do końca tygodnia, a nie świętuje.
Nie jest to również święto narodowe, święto geekowskie, nie spada również meteoryt, zwiastując koniec świata, ani nikt nie potwierdził istnienia życia na Marsie czy tajnych baz obcych na księżycu (a są, tylko NASA wszystko tuszuje!).
16 grudnia jest ważnym dniem z paru błahych acz licznych powodów. Ponieważ:
1. pierwszy raz od 21 lat założyłam na nos okulary zamiast soczewek kontaktowych i chodzę od rana z przedziwnym uczuciem jakbym patrzyła przez dno słoika. Jednak to jest dobre dla moich nieszczęsnych, alergicznych ślepi, bo mnie nie swędzą, a latająca po oku soczewka nie doprowadza mnie do szału. Z drugiej strony ucisk u podstawy nosa w wykonaniu trzymadeł okularowych też nie jest rozkosznym masażykiem, ale przyzwyczaję się.
2. Święta za niecałe dwa tygodnie, trzeba się wziąć więc w garść i zamiast szaleć z dowolnymi przepisami, szykować świąteczne, tradycyjne dla polskiego, świątecznego stołu. Dlatego dzisiejsze, wydziwiane brownie jest jednym z dwóch ostatnich nietypowych przepisów, jakie przed Świętami zdążę zamieścić na Bantofelkach.
3. Powód związany ze zbliżającym się 18 grudnia, czyli PREMIERĄ NOWEJ ODSŁONY STAR WARS! A to oznacza, że do osiemnastego piec już nie będę, osiemnastego będę przeżywać do 17: 30, czyli do seansu filmu to, że idę na premierę, a od skończenia seansu do końca dziewiętnastego grudnia (i być może do dwudziestego) będę przeżywać jak stonka wykopki i komentować z resztą takich jak ja, die-hard geeków, wspaniały, nowy film z tego uniwersum.
4. Ostatni powód już wymieniłam. Po dwudziestym grudnia będzie już prozaiczne sprzątanie (nucąc soundtrack z filmu, aż do głośnych protestów męża, by "skończyć to wycie, bo on już nie może:D") i przepisy świąteczne, więc cieszcie się tym i następnym przepisem, bo do po świętach tylko one będą naprawdę zaskakujące. Któż chciałby się bowiem podniecać sernikiem na zimno, nawet jeśli jest niebiańsko dobry?
No dobra, może ktoś się podnieci (nucąc soundtrack z nowych Gwiezdnych Wojen; a czemu nie? Geeki też lubią gotować, więc można klimatycznie piec makowce, serniki i lepić uszka, w myślach i uszach mając nowe Star Wars. Tylko odruchowo nie zróbcie uszek w kształcie hełmów Dartha Vadera, bo babcie nie wybaczą. A to wcale nie jest takie trudne w obliczu fantastycznych wrażeń z filmu:D)
Czyli, jak widać, wpis wyjątkowy, ale też wyjątkowe, niezwykłe brownie mam dla was dzisiaj.
O brownie pisałam już tyle, że powtarzać się nie będę. Macie cały dział z przepisami na jego różne kombinacje i tonę uwag pod (i nad) nimi. Są one jednak w większości robione z ciemnej czekolady, więc dla zachowania obecnie tak modnej poprawności politycznej, dzisiejszy bohater jest w aryjskim typie białej urody. No, w ciapy. Albo w groszki. Jak dalmatyńczyk. Stąd moja autorska nazwa na to ciasto. Dalmatyńczyki poza tym są słodkie, bardzo je lubimy, jak tylko nie usiłują przegryźć smyczy i nie wysyłają pana w diabły, w poszukiwaniu władczej, szczekającej zguby. Bo to psy-indywidualiści są.
No, ale nie będziemy tu teraz rozpisywać się o psach. Ani o dziobakach, które też lubimy. Skąd mi nagle do głowy przyszły dziobaki, to nie wiem, ale przypuszczam, że przyzwyczaiłam już was do tego, że w moich felkach nigdy prostą drogą nie dociera się do przepisu. Trzeba się pokręcić po różnych zaułkach Bansheekowej myśli, wpaść w parę przypadkowych bagien Bansheekowej refleksji o rzeczach połowicznie związanych z tematem, by w końcu wygrzebać się na brzeg i z triumfalnym okrzykiem wbić zęby w dziobaka... znaczy w przepis!
Ciekawe, czy dziobak smakuje jak kaczka, czy jak bóbr... bo wiecie, ogon...
ANYWAY:)
Brownie "Dalmatyńczyk". Czemu taka nazwa? Ponieważ jest to brownie wykonane z białej czekolady, nie z ciemnej. Podczas pieczenia co prawda wyzłaca się na górze, jednak nijak ma się ten kolor do ciepłego brązu, jakie ma nasze typowe, czekoladowe brownie. Dlatego pewnie bardziej adekwatna i nawet stosowana dla niego nazwa to "blondie." Jest też zdecydowanie niższe, mimo tego iż czekolady używamy dokładnie tą samą ilość, co w przepisie powyżej i podczas pieczenia nie robi mu się charakterystyczna skorupka, na którą rzuca się, jak w przypadku klasyka, zdecydowana większość konsumentów. "Dalmatyńczyk" jest jednak dalmatyńczykiem głównie dlatego, że do tego białego brownie do środka wsypujemy kawałeczki mlecznej czekolady, a wierzch wogóle jest biały w czarne, czekoladowe "groszki". To, że jest taniuteńkie i za grosze, to już szczegół, ale i to pasuje pod nazwę.
Niska pozycja społeczna nie ujmuje mu jednak absolutnie nic z urody. Ani smaku. W smaku jest obłędne. Słodkie, nie ma co do tego wątpliwości. Należycie zbite, fantastycznie wilgotne, groszki czekoladowe z góry i w środku stanowią niezwykły, chrupiący kontrast dla samego ciasta, a użycie mleka kondensowanego nie dość, że daje mu ten niezwykły wygląd, to dodatkowo nasącza ciasto, zapewniając mu magiczny aromat.
Tak jak w przypadku całej rodziny "Dalmatyńczyka", nie jesteś w stanie poprzestać na jednym kawałku i pielgrzymujesz do lodówki, do momentu, aż po cieście zostaną nędzne okruchy i myśl, jakże kusząca: "A, zrobię jeszcze raz".
Ale wiecie? Po tym poznaje się, że ciasto jest strzałem w dziesiątkę. Gdy potrzeba zrobienia go ponownie wżera ci się w mózg, zanim zdołasz przetrawić ostatni kawałek poprzednika.
Nie mam dla was litości. Daję wam przed Świętami ten właśnie rozpraszacz uwagi, aby tradycyjne pierniczki miały konkurencję.
Przepis zaczerpnięty z tej strony, ale wprowadziłam tyle modyfikacji, że równie dobrze mogłabym go nazwać autorskim.
No to lecimy:
Składniki:
2 tabliczki białej czekolady
1/2 szklanki cukru
1/2 szklanki masła
2 lekko ubite jajka
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
1 (niepełna) szklanka mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
1/2 tabliczki mlecznej czekolady pokrojonej w drobne kawałeczki
1 szklanka chocolate chips lub drobno pokrojonych kawałeczków mlecznej czekolady
ok. 200 ml słodzonego mleka kondensowanego
Wykonanie:
Nastawiamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza, grzanie góra-dół (nigdy nie popełnijcie błędu włączając dla brownie termoobieg, nieważne, co podaje przepis. Przez termoobieg brownie wam urośnie i stanie się murzynkiem albo biszkoptem czekoladowym, możliwe, że i z prawdziwym zakalcem w środku, a nie taki jest efekt, jaki chcemy otrzymać. Wiem, powtarzam to do znudzenia, ale coś w tym jest, skoro tak zwani mistrzowie cukiernicy robią i prezentują biszkopt czekoladowy, nazywając go brownie, kiedy to zupełnie na tę nazwę się nie kwalifikuje i byle amator, który brownie jadł, widział i wąchał, to potwierdzi.)
Białe czekolady łamiemy na kawałeczki i w towarzystwie masła i cukru wkładamy do garnuszka. Całość rozpuszczamy w kąpieli wodnej, aż stanie się gładką masą.
Masę przekładamy do miski od miksera i dorzucamy do niej jajka oraz ekstrakt z wanilii. Miksujemy.
Następnie dosypujemy mąkę i proszek do pieczenia oraz sól i miksujemy ponownie do uzyskania gładkiej masy.
Do masy dosypujemy posiekaną połówkę tabliczki mlecznej czekolady i za pomocą łyżki starannie łączymy kawałeczki czekolady z masą, by były równomiernie rozłożone w cieście.
Blaszkę (zdecydowanie polecam mniejszą niż standardowa, jeśli chcemy, by ciasto wyszło jednak nieco wyższe. Ja piekłam w standardowej, ale następnym razem będę robić w małej tortownicy) wykładamy papierem do pieczenia i przekładamy do niej surowe ciasto.
Uwaga, jest gęstsze niż w standardowym przepisie na brownie, wykłada się je, a nie przelewa. Aby więc się rozłożyło równomiernie najlepiej wyłożyć je jak się da najszerzej łyżką, potem zamoczyć ręce i mokrymi rozsmarować już bez użycia łyżki (mokre łapy sprawią, że ciasto nie będzie się przyklejać do rąk i posłusznie da się rozsmarować.)
Równomiernie spoczywające w blasze ciasto wkładamy do piekarnika i pieczemy ok. 20 minut. Skorupki nie zobaczycie, ale to normalne, więc nie ma co się bać.
Po upływie dwudziestu minut wyciągamy brownie z piekarnika i natychmiast wylewamy na nie przygotowane mleko kondensowane. Aby je rozprowadzić na możliwie jak największej powierzchni, łapiemy gorącą blachę przez rękawice i manewrujemy ostrożnie ciastem tak, by mleko rozlało się po całej powierzchni ciasta, a nawet dostało się na boki. Ma to na celu dodatkowe jego nasączenie.
Następnie odstawiamy blachę na równą powierzchnię i rozsypujemy po wierchu ciasta równą, grubą warstwę groszków(kropelek) czekoladowych, ewentualnie kawałeczków posiekanej czekolady. Polecam jednak groszki, ponieważ nie stracą kształtu i nie rozpuszczą się pod wpływem ciepła, a cała uroda ciasta tkwi w jego powierzchni.
Ciasto zostawiamy do wystudzenia w warunkach pokojowych, absolutnie nie dotykając kawałeczków czekolady. W tym czasie mleko kondensowane powinno nam niemal całkowicie wsiąknąć w brownie, zostawiając tylko cienką, białą warstwę, od której odcinać się będą ciemne chocolate chips. Nie kroimy jeszcze!
Chcemy zachować urokliwy kształt wierzchu? A zatem wystudzone ciasto wraz z blachą wkładamy na co najmniej 1 godzinę do lodówki, by ostygło zupełnie, a kawałeczki czekolady ponownie stwardniały w takim kształcie, jak powinny.
I dopiero po tym czasie i upewnieniu się, że już są twarde i nie zmienią się w breję podczas prób krojenia, możemy serwować "Dalmatyńczyka" zaskoczonym gościom. Standardowo krojąc brownie w równe kwadraty (jeśli piekliśmy je w prostokątnej blasze) lub w trójkąty, jeśli wylądowało w formie okrągłej.
Spożywamy, nie myśląc o kaloriach, a jedynie o tym, jak jest niewypowiedzianie dobre.
Smacznego;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz