Zauważyłam ostatnio ciekawy trend: zamiast eksperymentować ze znanymi potrawami, wyciąga się nagle nie wiadomo skąd jakiś niezwykły składnik i robi z niego cuda. Skąd to takie dziwne się wzięło - nie wiem, ale trend wylazł przede wszystkim w rozmaitych programach kulinarnych, które się ogląda z ciekawości, jeśli człowiek interesuje się gotowaniem.
Robią na przykład coś, gdzie muszą użyć kaszy albo innej drobnicy. I nagle, bach, słyszę o amarantusie. Wielki Boże, co to jest?! Co prawda szefowie kuchni gotują dosyć często z rzeczy, jakie nam się nie śniły i raczej jakich nie zobaczymy na własnym stole, nie mówiąc już o wyżerce u rodziny pokolenia przed nami, ale w takim wypadku wytrzeszczając oczy, człowiek patrzy i widzi jakąś drobną kaszę. Wygląda jak manna, ale ponieważ nie zna, dantejskich wysiłków wymaga od niego wyobrażenie sobie nie tylko co to jest i jaką ma mieć prawidłową konsystencję, ale także, jak to powinno smakować. Ciężko, dzięki temu, podpiąć się pod dany przepis, mimo, że sędziowie w tych talent-show mlaszczą na daną potrawę z amarantusem, komentują smak, a ty, człowieku, zachodzisz w głowę: "w sensie, że dobre, nie dobre? Jak manna, jak ryż, jak kozie boki?". I cholera cię bierze na miejscu, ale to raczej dobra rzecz, ponieważ prowadzi do kolejnego etapu tj. własnołapnych doświadczeń.
Najpierw grzebiesz po internetach, szukając, co to jest amarantus. Wiecie co to? Żadna zamorska bylina ani kasza, tylko najzwyklejszy szarłat, nasiona które były kiedyś popularne w użyciu, ale przestały być. Czemu? Pojęcia nie mam, ale coś musiało to spowodować, skoro teraz tak to zachwalają i przywracają na stoły. Przypuszczam, że jest zdrowa i bardziej dostępna niż 20-30 lat temu, a gościom w restauracjach znudziło się jedzenie tych samych pięciu czy sześciu rodzai kasz.
To samo się ma w przypadku topinamburu, na który jest bum jak stąd do tamtąd, robią z niego puree, chipsy, smażą, pieką, gotują, zachwyt w ciapki i ogólnie szał, a jest to, jak się okazuje bulwa, na dodatek chwast, którą mieliśmy już w kraju w osiemnastym wieku. Wielki powrót, tak mi się widzi, albo znudzenie ziemniakiem i selerem i szukanie poklasku w starych nowościach. Przepowiadam, że za dziesięć - dwadzieścia lat, o ziemniakach się będzie zapominać, a za pięćdziesiąt nagle wróci, jak się im te wszystkie amarantusy i inne topinambury znudzą. Smaczny jest, na pewno lepszy niż topinambur, a to... to tylko moda. Modom nie jest bezpiecznie ulegać, bo można łatwo zgłupieć. Ale warto czasem spróbować, o co taki kociokwik i to jest właśnie dobra rzecz, której ja osobiście uległam.
Nie skłoniłam się ku topinamburowi, ani ku amarantusowi, a zaciekawiły mnie nasiona chia: kolejny obiekt zachwytu ostatniego roku czy dwóch. Zdrowe toto być musi, skoro dietetycy polecają, ale jak to wygląda za smakiem? Samo? Bida z nędzą. Ani słodkie, ani kwaśne, ani żadne. Nijakie po prostu, więc tylko wartości odżywcze nasiona chia ratują. Ale już z czymś jak się go próbuje... oooo, to zupełnie inna para kaloszy. Poza tym fajna konsystencja, gdy pozwoli się im namoknąć. Zamiast przypominać mak, zaczynają przypominać pestki papai. A poza tym wrażenia w paszczy są... zabawne. Miękkie, ale chrupie i strzela. A to oznacza, że chia, jak tylko ją z czymś połączymy, jest doskonałym dodatek do deserów, szczególnie dla tych, co te desery nie za bardzo na słodko lubią. Łapsnie cudzy smak, doda swoich niezwykłych wrażeń konsumpcyjnych, a my już ją jakoś po swojemu dosłodzimy. I jest fajnie. Letnio. I zabawnie.
Połączenie nasion chia z nabiałem w postać puddingu ponownie rzuciło mi się gdzieś w oczy w jakiejś gazecie, ale, jak w przypadku przepisu na roladę waflową z truskawkami, coś w tym przepisie oryginalnie mi nie grało. Więc go zmieniłam. Na lepsze, mam wrażenie i na smaczniejsze.
No i akurat mamy sezon na czereśnie - więc czereśnie, w niezwykłej postaci smażonej, ni to konfitur, ni to glazury, zdobią nasz niebywale ciekawy pudding, zmieniając samą swoją obecnością jego smak na naprawdę fajny i awangardowy, a deser tym samym zanęca i ludzi na diecie i miłośników zdrowej żywności i tych jedzących normalnie, bo zwyczajnie jest zabawny.
Bawcie się więc. Na to gorąco, jakie mamy teraz za oknami potrawa to idealna, nie wymagająca długie kombinowania, najwięcej czasu spędzi nam w lodówce, sama dochodząc do właściwej postaci.
Zapraszam więc do próbowania i eksperymentów własnych w zapodanym temacie;)
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki (na 2 porcje):
1 szklanka mleka
200ml śmietanki kremówki
3 łyżki nasion chia
2 łyżeczki kakao
2 łyżeczki cukru
4-5 garści wydrelowanych czereśni, pokrojonych na połówki
5 łyżek cukru
Wykonanie:
Podgrzewamy mleko w garnuszku. Nie zagotowujemy. Ciepłe zdejmujemy z ognia.
Do ciepłego wlewamy śmietankę, dosypujemy kakao i cukier. Mieszamy dokładnie wszystko razem.
Dosypujemy nasiona chia i ponownie mieszamy.
Odstawiamy na co najmniej 15 minut by chia napęczniała i mieszamy ponownie.
Masę przekładamy do pucharków i wstawiamy do lodówki na co najmniej 2 godziny.
W tym czasie robimy smażone czereśnie.
Umyte, wypestkowane i sprawdzone pod kątem obecności robaków owoce, kroimy na połówki i wrzucamy do garnuszka z grubym dnem.
Dosypujemy cukier i zaczynamy smażyć na małym ogniu, stale mieszając.
Najpierw puszczą sok, a cukier się z nim wymiesza i rozpuści. W tym momencie, mieszając już raz na jakiś czas pozwalamy im pyrkać samodzielnie do czasu aż czereśnie zaczną się robić szkliste i przezroczyste, a sos wokół nich będzie coraz gęstszy.
Gdy soku będzie już naprawdę niewiele, a owoce przybiorą lśniącą, rubinową barwę, będą też jednocześnie miękkie i przejrzyste, zdejmujemy z ognia i studzimy całkowicie.
Zimne za pomocą łyżki przekładamy na pudding z chia. Pierwsza warstwa na pewno zatonie - jest to celowe, by tym sposobem znajdą się w środku, użyczając swego smaku puddingowi. Druga warstwa już zostanie na górze, zdobiąc nam deser.
Gotowy pudding raz jeszcze wstawiamy do lodówki i zostawiamy na kolejne kilka godziny. Ja zostawiłam na całą noc i też było dobrze.
Serwujemy, ozdobione listkiem mięty.
Smacznego:)
-----------------------------------------------------------------------------------
Ingredients (for 2 servings):
1 cup of milk
200ml of heavy cream
3 tblspns of chia seed
2 tspns of cocoa powder
2 tspns of sugar
4-5 handfuls of stoned sweet cherries, cut halves
5 tblspns of sugar
The making of:
Heat the milk in a small pot, lukewarm. Do not boil it. Remove from fire.
Pour there heavy cream, sugar and cocoa powder. Mix it alltogether.
Pour chia seeds and mix it again.
Leave it for 15 minutes for chia seeds to swell and mix it again.
Put the chia pudding to the glass bowls and put into the fridge for at least 2 hours.
Use this time to prepeare glazed sweet cherries.
Put washed, stoned and cut in halves fruits into the small pot.
Pour a sugar and start frying on a small fire, stirring frequently.
When the juices flow from the fruits and sugars dissolves, let it simmer, stirring from time to time, until the sweet cherries becom glossy and almost transparent and the juice becomes thick.
At the moment when the juice is almost gone and the sweet cherries are glossy and ruby red (as on the picture) and soft, remove it from fire and cool completely.
When it is cold divide the into the bowls with pudding, spooning carefully. The first batch will go down - it is normal and it should be like this. Glazed cherries will share its taste with a pudding. The second batch should stay on the surface.
Put the desert into the fridge again for another couple of hours. Overnight will do nicely.
Serve, with a mint leaves.
Enjoy:)
Znajdziecie tu Bansheekowe felki (mini-felietony ode mnie, czyli od Banshee) o różnych geekowych i nietypowych potrawach z mnóstwa dzieł pisanych (również kodem binarnym), rodem ze srebrnego ekranu, nawiedzających popkulturę. Czy może coś być lepszym tematem na felietony? Gotowanie jest przecież tak fantastyczną podróżą w świat wyobraźni... Będzie ciekawie, będzie zabawnie.Będzie bansheekowo. Zapraszam!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz