Czytelnik do rudych, interesujących postaci wiedźm przywykł. Poza tym odruchowo widząc na okładce rudzielca spodziewamy się fajerwerków i kupujemy książkę, by potwierdzić lub zaprzeczyć tej opinii. Tak działa marketing, jak mi kiedyś uświadomiono. Żeby coś sprzedać - trzeba postawić na przyzwyczajenie i archetypy. W tym przypadku powiązanie rudego z niezwykłością. Choćby było to ograne jak winylowa płyta Mietka Fogga na herbatce tańcującej w domu starców. Dlatego z niekłamaną rozkoszą spieszę was powiadomić, że nie będąca rudą Nikita, bohaterka "Dziewczyny z Dzielnicy Cudów", książki zaczynająca nową serię Anety Jadowskiej, bije wszelkie rude "fajerwerki" bohaterek niezwykłością na głowę!
Zapytacie teraz zapewne, po co ten cały, przydługi wstęp o rudych, skoro każdy, który już zetknął się z najnowszą bohaterką książki Anety Jadowskiej wie, że Nikita to absolutna ciemna brunetka. Ona była tylko kochanką rudej, a tej rudej, która była z nią powiązana, czyli Dory Wilk szukać powinniśmy w innym cyklu. Ano dlatego, że podkreślam w ten sposób, że wcale nie trzeba ozdabiać baby rudością, by stworzyć fenomenalną postać. Starczy dać jej taki charakter, przy którym dotychczasowe, iskrzące rudości są...eee... blade jak szatynki na ulicy w dżdżysty dzień. A przy tym z magią ma tyle wspólnego, że żyje w świecie tą magią wypełnionym po brzegi i ma pewien... talent, o którym pisać nie będę, by nikomu nie psuć zabawy spoilerami. Niemniej Nikita, przynajmniej w mojej opinii wcale nie potrzebuje być ruda, by się wyróżniać. Chyba, że ma rudej barwy serce, duszę i aurę. To by zdecydowanie do niej pasowało.
Ci, którzy kojarzą moje preferencje fantasy co do bohaterek, wiedzą, że mając do wyboru maga i wojownika/łotrzyka, zawsze skłonię się ku pierwotnej sile i mieczowi/broni niż ku machaniu łapami i mamrotaniu zaklęć. No i generalnie historię o kimś takim kupię prędzej niż o magu. Dlatego wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy mając mieszane uczucia w stosunku do cyklu o Dorze Wilk, być może przez skojarzenie serii z etykietką romans paranormalny (nie tak całkiem bezpodstawnie, patrząc choćby na podchody z Mironem w pierwszym tomie), która mnie zwykle odrzuca z hukiem od książki, nie wiedząc zupełnie o czym jest "Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" powzięłam niesamowitą potrzebę, by tę książkę przeczytać. Tak jakby bohaterka zagadała do mnie przez sam tytuł na modłę: "Ej, stara, my to się dogadamy lepiej niż ty i ruda. Kup mnie, a nie pożałujesz." Macie pojęcie, że tak mnie "Dziewczyna..." prześladować zaczęła, że śledziłam każdą wieść o książce, a potem praktycznie bez czytania obwoluty, kupiłam? I, do cholery, miałam rację! Dogadałam się z Nikitą jak złoto, pochłonęłam książkę w półtora dnia, zachwyciłam się fabułą tak, że teraz tylko czekam z wywieszonym językiem na kontynuację. Jakże to życie czytelnicze kręci się dziwnie to w prawo, to w lewo, nie? Jakie perły można stracić, jeżeli odruchowo się odrzuca jedno dzieło wraz z tym czymś, co nas zniechęciło, a potem nie zda na instynkt, który ci powiada, że może tamto nie podeszło, ale koniecznie zajrzyj do tej nowej książki. Mój zadziałał bez pudła. "Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" jest obłędną książką, którą polecam każdemu, komu setting serii o Dorze Wilk podszedł, tylko bohaterów to by się chciało innych i mniej romansu na rzecz większej liczby zwrotów akcji. I fajnego przedstawienia "Dzielnicy Cudów" - o której też pisać nie będę, by nie spoilerzyć. Poza tym w tej książce wreszcie coś się je! I to JE przez duże Jot.
Jedzeniu w fantasy zawsze poświęcam sporo serca. Niezmiernie mnie to cieszy, gdy czytam o czymś smakowitym. I zawsze mi burczy w żołądku, podczas odwracania kartek, gdzie bohater, do którego przylgnęłam, coś ze smakiem spożywa. Podzielam w tym opinię Ani z Zielonego Wzgórza, która pierwsza wyraziła mą myśl w sposób doskonały, odpowiadając niemal bezbłędnie na pytanie, jakie mi już zadawano: czemu robię tego bloga? Pozwólcie, że sparafrazuję, a nie będę cytować:
"Za każdym razem, gdy ją [książkę "Klub Pickwicka"] czytam, robię się głodna. Bohaterowie nieustannie pałaszują gorącą szynkę, jajka i zapijają to wszystko doskonałym ponczem." Ja dodać mogę od siebie, że przez to burczenie w brzuchu i identyfikowanie się z bohaterami, przez co zapragnęłam w pewnym momencie jeść dokładnie to, co oni, teraz męczycie się z moimi tekstami, by na koniec, jak do deseru, dorwać się do wycyzelowanego przepisu.
Osobliwy przypadek, parole: przez miłowanie bohatera, do bloga i kuchni. Za to z jaką frajdą!
Ejże, wróćmy do tematu. Nikita to moja kumpelka, umówmy się, inaczej już jej nazywać nie mogę. A tej mojej kumpelce do przeżycia dziennie potrzeba czterech tysięcy kalorii (czemu? a nie powiem, poczytacie sami:D), czyli tyle, ile zjadają dwie normalne kobiety. Niestety na gotowanie nie ma ona ani chęci, ani czasu. W domu odgrzewa rozmaite dania gotowe, ale jak akurat ma ochotę na coś świeżego udaje się do Dzielnicy Cudów, do Jadłodajni Panny Waci - jedynego "pewnego" miejsca w Dzielnicy, w którym wieprzowina będzie wieprzowiną, a nie psem albo szczurem (na pozostałe możliwości spuśćmy miłosiernie zasłonę milczenia). Co ciekawsze, ta knajpka z powodów, o jakich sobie również poczytacie, bardzo kojarzy mi się z barami mlecznymi z początku wieku i ichnim, prostym ale smacznym jedzeniem. Co prawda, sądząc po opisie żarełka, jakie tam dają, a jakich nam Aneta nie skąpi, nie tylko mleczne produkty, ale i obiadowe tam serwują, w przyjemnym settingu i atmosferze szalonych, ekskluzywnych lat dwudziestych.
Potrawę z tej właśnie knajpki, z rozkoszą spożywaną przez Nikitę i jej partnera Robina, postanowiłam uczynić głównym bohaterem niniejszej felki. Potrawę prostą, idealną na chłody, jakimi hojnie szafuje jesień obecnie, smakowitą, danie prawie że jednogarnkowe i na dodatek takie, którym nawet i polak-tradycjonalista nie pogardzi. Nie bez znaczenia jest też fakt, że po spektakularnym sukcesie "Jadeithu" zaczęły padać pytania o to, kiedy akurat tę potrawę dokonam. A zatem, skoro taka ze mnie istota lubiąca spełniać życzenia, a poza tym sama miałam przeogromną ochotę wziąć się za bary z tą potrawą - przedstawiam wam z dumą Węgierską Zupę Gulaszową z Klopsikami, jakiej Panna Wacia by się nie powstydziła w swej Jadłodajni, a Nikita bez wątpienia zjadła cztery talerze i poprosiła o piąty.
Swym zwyczajem najpierw dokonałam researchu i zajrzałam do kilku tradycyjnych przepisów na węgierskie zupy gulaszowe, gromadząc wspólne składowe dla nich wszystkich i odrzucając w kąt wszystkie, zawierające kostki rosołowe, magii i inne sztuczności. Pamiętajcie, że "Dzielnica Cudów" to miejsce niezwykłe, niejako zawieszone w czasie. Wszystko tam jest z minionej epoki, a zatem gdzie z wymysłem myśli naukowej pana von Liebiga (ojca kostki rosołowej) do garnka! Gdzie ze sztucznościami! W naszej węgierskiej gulaszowej nie ma prawa być glutaminianu sodu i sztucznych aromatów. Absolutnie cały smak wygenerują nam składniki.
Potem przyszła kolej na nękanie Anety Jadowskiej, która z podziwu godnym spokojem zniosła multum dziwnych pytań i udzieliła mi bardzo cennych rad, bez który może i bym zrobiła węgierską gulaszową z klopsikami, ale zdecydowanie nie TĄ węgierską gulaszową z klopsikami, na którą wszyscy czekają. Nie o tym smaku, który powinna mieć, i który bez wątpienia uczyni ją TĄ WŁAŚCIWĄ ZUPĄ z "Dziewczyny z Dzielnicy Cudów". A przy tym, wiecie, nauczyłam się czegoś nowego, a takie okazje są zawsze cenne.
Potem zaczęło się gotowanie, smażenie, krojenie, pitraszenie zajmujące kupę czasu ale w efekcie, gdy złożyłam już wszystko razem i zaczęło się macerować, po pół godzinie smak zupy był boski, paprykowy, pomidorowy, gulaszowy, arcypięknie dymny. Po następnej godzinie, gdy dodałam już wszystko i zupa dochodziła - smak wybijał sufit i wylatywał kominem, a cała klatka w bloku czuła, że "pod siódemką" gotuje się coś smacznego.
Potem zaś przyszła kolej na zdjęcia klimatyczne, testy od strony najbardziej wymagającej publiczności czyli węgierską gulaszową z klopsikami na obiad dostał mój syn (niejadek) i mąż (o guście bardzo wyrafinowanym, który dosyć często kręci nosem na coś, co ja uznaję za szczyt smaku). Cuda się stały, bo obaj opróżnili miski w takim tempie, że nie zauważyłam, kiedy ta gulaszowa z klopsikami zniknęła. A potem solidarnie polecieli po dokładkę do garnka, podkradając sobie klopsiki z talerzy:D O tym, że następnego dnia smak był jeszcze wspanialszy, a na dzisiaj zostawiłam sobie malutką resztkę, której bronię zębami i pazurami, bo mi wszystko prawie zjedli sami, wspominać już nie muszę chyba. To zresztą jest wspólną miarą każdego gulaszu, stew i zupy - najsmaczniejsze są dzień po gotowaniu, gdy wszystkie smaki uczynią perfekcyjną harmonię i sprawią, że po przepis sięgniemy jeszcze nie raz. I po książkę też, zarówno by poczytać ponownie, jak i po to, by wyciągnąć z niej kolejny wspaniały, staromodny przepis.
A tym czasem zapraszam was do przepisu na węgierską zupę gulaszową z jadłodajni panny Waci, do zdjęć tak klimatycznych, jak tylko je uczynić mogłam, oraz honorujących Autorkę i Książkę, a następnie do gotowania, które może i zajmie wam pół dnia, ale na pewno nie uznacie tego czasu za zmarnowany.
Ah, najcudowniej byłoby szykować tę zupę w kociołku nad ogniem, jak węgierscy pasterze ją dawno temu gotowali, nazywając Gulyásleves lub w skrócie Gulyás, ale właściwy smak i tak osiągniemy nawet na kuchence w domu i w pięciolitrowym garnku. Zaś samej zupy spokojnie wam wystarczy na 6-8 solidnych porcji. Zresztą gdzie tam Panna Wacia latałaby po pastwiskach za kociołkami i pasterzami... porządna, utalentowana kucharka dokona cudów i w swojej "Dzielnicy", na swej własnej kuchni. Starczy cierpliwość, wena i źródło inspiracji. A tej zdecydowanie nam tu brakować nie będzie, o ile tylko Aneta Jadowska pisać będzie dalej. Czekamy na "Akuszera Bogów"tak niecierpliwie, jak tylko się da i z tej tęsknoty aż zaczynamy gotować, aye?:D
No to lecimy, bo w brzuchach już burczy jak Nikicie przed jadłodajnią!
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
A gdyby tę zupę ugotował pasterz lub rekonstruktor historyczny, wyglądałaby nie mniej smakowicie, czyli właśnie tak, jak na ostatnim zdjęciu, przed którego załączeniem nie mogłam się powstrzymać. W tym settingu zupę gulaszową zobaczycie również w moim felietonie dla Portalu MMO, gdzie podpasowała się bez pudła pod danie o dźwięcznej nazwie "Stew Świętego Weriana".
Składniki:
Na zupę gulaszową (6-8 porcji)
500g szpondra wołowego z kością
2 cebule
1 marchewka
1 pietruszka
1 ćwiartka selera
1 duża, dojrzała papryka czerwona
1 duży pomidor
4 ząbki czosnku
2 łyżki czerwonej papryki wędzonej
1 łyżeczka kminku mielonego
1 łyżeczka ostrej papryki
2 małe przeciery pomidorowe (najlepiej domowe, jeśli macie pod ręką, a jeśli nie, to polecam puszeczki Pudliszek)
2 liście laurowe
sól, pieprz
3 łyżki smalcu (nie zastępujcie go pod żadnym pozorem margaryną ani masłem!)
ok 2 litrów wody
3 duże ziemniaki z gatunku sałatkowych, nie rozpadających się po ugotowaniu
Na klopsiki (ok. 35 sztuk):
500g mięsa mielonego wieprzowo-wołowego
1 jajko
2-3 łyżki bułki tartej
sól, pieprz
mąka do obtaczania
Wykonanie:
Najpierw szykujemy zupę.
Szponder kroimy na średniej wielkości kawałki.
Cebule obieramy, kroimy dość drobno choć bez przesady, bo i tak się rozpadnie podczas gotowania.
Marchew, pietruszkę obieramy, kroimy w ćwierć-plasterki, seler obieramy, kroimy w kostkę, paprykę kroimy w kostkę.
Pomidor sparzamy wrzątkiem, ściągamy z niego skórę, kroimy w kostkę. Czosnek kroimy bardzo drobno w kosteczkę.
Do dużego garnka, w którym będziemy gotować zupę, wrzucamy smalec i podłączamy ogień na kuchni. Podczas, gdy będzie się topił, wrzucamy do garnka kawałki szpondra, pokrojoną cebulę, marchew, pietruszkę i seler i smażymy całość, często mieszając, aż cebula się zeszkli, a mięso się podsmaży. Zajmie to około 10 minut.
Na osobną, małą patelnię wsypujemy wędzoną paprykę, kminek i paprykę ostrą i podgrzewamy na sucho, by wydobyć maksimum smaku. Gdy zacznie pachnieć, szybko dodajemy koncentrat pomidorowy, mieszamy z przyprawami i smażymy masę na patelni aż pasta-baza do zupy zacznie się robić brązowa.
Pastę papryczano-pomidorową wrzucamy do garnka z mięsem i warzywami i starannie łączymy ją z resztą, by rozpuściła się w smalcu i sokach warzywno-mięsnych.
Smażymy całość do momentu aż mięso będzie porządnie podsmażone z każdej strony. Dorzucamy wtedy pokrojoną paprykę, pomidora i posiekany czosnek. Mieszamy. Zalewamy ok 1 i 1/2 litra wody, wrzucamy liście laurowe i doprowadzamy do wrzenia.
Po tym, jak zupa się zagotuje, zmniejszamy ogień i pozwalamy się zupie gotować co najmniej godzinę samej, mieszając od czasu do czasu. Już po półgodzinie smak będzie bardzo mocno paprykowy, dymny, ale przy tym i mięsny, co oznacza, że jesteśmy na dobrej drodze.
Po około godzinie należy sprawdzić, czy zupa nie zmienia się nam w gulasz, czyli czy aby za dużo wody nie odparowało. Dolewamy wówczas pozostałe pół litra gorącej wody i zagotowujemy raz jeszcze. Należy ponownie sprawdzić smak, by dodatek wody nie rozwodnił go. Co prawda uwzględniłam tę dodatkową wodę w ilości papryki wędzonej i ostrej przewidzianej w tym przepisie, by smak, nawet pod dodaniu wody był jak należy, ale każdy lubi co innego. Jeśli po dodaniu wody nadal będziecie mieć ten sam smak, co przed jej dodaniem, więcej "spapryczać" nie musicie. Jeżeli jednak wam za mało, ponownie nasypcie sobie na patelnię papryki wędzonej i ostrej, podgrzejcie, by wydobyć smak, zmieszajcie z odrobiną przecieru pomidorowego i dodajcie do zupy.
Jeżeli smak paprykowy jest już ok, doprawiamy solą i pieprzem wedle upodobań, obieramy i kroimy w kostkę ziemniaki i dodajemy je do zupy. Gotujemy wszystko razem, aż ziemniaki zmiękną, dodatkowe 30-40 minut.
W czasie, gdy zupa będzie dochodzić, robimy klopsiki.
Mięso mielone mieszamy z jajkiem, solą, pieprzem i bułką tartą w gładką masę.
Mokrą ręką nabieramy odrobinę mięsa, formujemy z niego kuleczkę tak ledwie na jeden, dwa gryzy i obraczamy ją lekko w mące. Powtarzamy proces, aż skończy nam się mięso mielone.
Klopsiki wrzucamy na dużą patelnię z rozgrzaną oliwą i podsmażamy z obu stron, by się nam potem nie rozleciały w zupie.
Z prawie gotowej zupy wyjmujemy kawałki szpondra (warto zachować je na później, bo gotowane wołowe do wielu rzeczy się jeszcze może przydać) i ostrożnie wkładamy do niej klopsiki. Gotujemy na małym ogniu jeszcze przez 15 minut, by klopsiki wchłonęły smaki z zupy i się ugotowały w niej.
Ostatni raz sprawdzamy smak, a następnie serwujemy gorącą węgierską gulaszową z klopsikami na głębokie talerze, każdą porcję posypując pokrojoną natką pietruszki.
Smacznego!
----------------------------------------------------------------
Ingredients:
For the goulash soup (6-8 bowls):
500g flat rib beef
2 onions
1 carrot
1 parsley root
1 quarter of a celery root
1 large, ripe, red paprika
1 large tomato
4 cloves of garlic
2 tblspns of pimiento (smoked paprika powder)
1 tspn of cumin
1 tspn of hot paprika powder
2 small(70g) cans of tomato paste (it would be better to use homemade, but canned one is also fairly good)
2 bay leaves
salt, pepper
3 tblspns of lard (do not substitute it with a butter, margarine or shortening!)
about 2 litres of water
3 large potatoes
For the meatballs (about 35 pcs):
500g minced beef-pork meat
1 egg
2-3 tblspns od bread crumbs
salt, pepper
some all purpose flour to sprinkle the meatballs
The making of:
First prepare a goulash soup.
Cut the flat rib beef on a medium pieces.
Peel and chop the onions on smaller pieces which will become the part of the soup anyway, so it doesn't have to be cut very finelly.
Peel and slice carrot and parsley root, peel and chop celery root, chop red paprika.
Peel tomato, cut in cubes, chop the garlic cloves finely.
Put the lard into the large pot, you will cook the soup in, make the fire on and start melting the fat. While it is melting, add meat, onions, carrot, parsley and celery and cook it until the meat starts to brown a little and the onions become transparent. It will take about 10 minutes.
Put pimiento, cumin and hot paprika on the separate frying pan, mix it and start heating it up to build the spices flavour. When it becomes fragrant, add the tomato paste, quickly mix it and cook until the paste - your base for the soup - becomes brown.
Add the base to the pot with meat and veggies and mix it all as good as possible, so the paste mixed with melted lard and the juices.
Cook it all together until the meat is nicely fried. Then add the paprika, tomato and garlic. Mix it up. Then add about 1 and 1/2 litre of water, add bay leaves and boil it.
After boiling up the soup, reduce the fire and cook the soup at least 1 hour more, mixing from time to time. When half of the time passes you should already feel the distinctive taste of paprika and tomato, very noticable. This means that you are on a good way to finish the dish beautifully.
After 1 hour has passed, check if there is still enough water in the pot, to call the dish a soup and not a goulash. If the mixture it too thick indeed, add the remaining 1/2 a litre of hot water and boil the soup again. Then make a taste check. Although in the ingredients I already added enough paprika to cover the additional water, we all have a different tastes. So if the taste is too watery after the additional water, just add some more pimiento and hot paprica heated on a dry pan as before, mixed with a bit of tomato paste and this should do the magic.
When the taste is just ok, season the soup with salt and pepper, peel and chop the potatoes, dice it and add to the soup. Cook it alltogether again, until the potatoes are soft, about 30-40 minutes.
While the soup is finishing, it is time to make our meatballs.
Mix the minced meat with an egg, salt and pepper, and bread crumbs, until smooth.
Form a small meatballs (just enough for a bite or two) of the mixture, then roll it in a flour. Continue the process until you are out of minced meat mixture.
Put the meatballs (not all of them, in parts, not to overcrown the pan) on a frying pan with a hot oil, and fry them all around, so it kept its shape in the soup.
Remove the pieces of a flat rib from the soup (and keep it for further usage) and add the metballs, dipping them gently into the hot soup. Cook it all up for about 15 more minutes so the meatballs cooked and cought the soup flavour.
Check the taste for the last time, then you can serve the hungarian goulash soup, hot, in a deep bowls, sprinkled with a fresh, chopped parsley.
Cheers!:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz