Trzeba w życiu spróbować wszystkiego. Absyntu, fajek (by stwierdzić oczywiście, że nie smakują i nie zapalimy nigdy już żadnej) seksu, skoku na bungie, hodowli węża w terrarium, obłaskawiania kota-Sfinksa (powodzenia bez grubych rękawic, jak jest szczególnie złośliwy), a także dokonania czynności zwykłej, której lekko boimy się podjąć, chociaż inne tego samego typu wykonujemy bez problemu. W tym przypadku u mnie szło o zrobienie muffinek.
Nie wiem czemu ten temat omijałam równie szerokim łukiem jak inni legendarne w tym, że nie "wychodzą" ciastka Makaroniki. Przecież to proste. Zmieszać składniki, wlać do foremek, upiec, zjeść. No tak, ale ja foremek nie miałam, nie miałam pojęcia jakie wybrać i jak piec i tak dalej. A poza tym gdzieś tam we łbie utarła mi się wizja muffinek, jako typowych babeczek, pieczonych jeszcze przez moją babcię w metalowych foremkach, ciężkich i mało przyjemnych w jedzeniu, a jak już się je w końcu wydłubało w całości z tych paskudnych foremek, to się cholery kruszyły wszędzie, zanim skończyłaś jeść jedną sztukę. W taki sposób chyba działają stereotypy. I to nie tylko w moim przypadku. Do dzisiaj słyszę głosy porównujące babeczki do muffinek, zrównując je ze sobą, podczas gdy ciasto w jednym i drugim wypieku jest zupełnie, ale to zupełnie inne. To tak, jakby próbować zrównać ze sobą brownie i murzynka, na podstawie tego, że oba są pieczone z czekoladą.
Niemniej stereotyp paskudnej babki zwalczyłam, a już zupełnie zaciekawiłam się muffinkami, gdy znalazłam pewien przepis na obiadowe muffiny z serkiem ricottą i szpinakiem, jeszcze nie wypróbowany. Nie było okazji w sumie. Ale z myślą o nim kupiłam sobie silikonowe foremki do muffinek. I złożyłam w szufladzie... jakoś ze trzy miesiące temu.
I pewnie by leżały i czekały na swoją szansę (albo sparcienie ze starości i nie używania), gdyby nie kalendarz ścienny z przepisami na odrywanych każdego dnia karteczkach. Przepis głosił "Pomarańczowe babeczki" i pewnego dnia mąż złożył mi go na łonie triumfalnym gestem, nic nie mówiąc, a tylko obserwując reakcję.
Zerknęłam raz na przepis, potem drugi raz, otworzyłam szerzej ślepia, bo spodobało mi się to co czytałam (już wiedział, znając moje upodobanie do ciast typu "odwrócone") i generalnie zostałam podbita. Następnej nocy śniło mi się robienie tych babeczek, (a właściwie muffinek, bo to nic innego tylko muffiny do góry nogami) i już nie było odwrotu. Nawet i brak składników mnie nie uratował, bo to taki przepis, że w domu się ma zazwyczaj wszystko na niego.
Tak oto powstały bohaterki dzisiejszej felki, do których oczywiście musiałam przyłożyć swoje inwencyjne pomysły. Dlatego też nie są całkiem pomarańczowe, a dosmaczone kawałeczkami czekolady, co wychodzi im naprawdę na dobre. Przy tym pomarańczę się czuje i widzi w cieście, są leciutkie, ale i smakowicie można wbić w nie zęby i poczuć, że się coś zjada... no, perfekcja. Każdego wyleczą ze strachu przed muffinkami. Gwarantuję.
I na dodatek tak ślicznie wyglądającego deseru dawno nie widziałam. Szkoda, że w jednej partii wychodzi tak mało... zawsze jednak można robić z podwójnej ilości, co w sumie zalecam. Przepis jednak podaję na ilość standardową: 12 muffinek. Sami już podwoicie ilość składników, jak będziecie chcieli ( będziecie:)).
No to jedziemy:
Składniki:
2 jajka
1/2 szklanki soku wyciśniętego z pomarańczy
4 łyżki stopionego masła + 2 dodatkowe łyżki na posmarowanie dna foremek na muffinki
1,5 szklanki mąki
1/2 szklanki cukru
2 łyżeczki proszku do pieczenia
cukier brązowy (do posypania dna foremek na muffinki)
12 plasterków pomarańczy (jeśli są malutkie to całych, jeśli pomarańcze są zwykłego rozmiaru to bierzemy kawałki tych plasterków, można też pomarańczę zastąpić mandarynką i też będzie dobrze)
1/2 szklanki czekolady mlecznej posiekanej drobniutko, lub gotowych chocolate chips
Wykonanie:
Pomarańczę parzymy wrzątkiem, obieramy ze skórki, kroimy na plastry. Z pozostałej części wyciskamy potrzebne nam pół szklanki soku do ciasta. Odstawiamy.
Piekarnik nastawiamy na 180 stopni Celsjusza.
Jajka ubijamy mikserem na puszystą masę. Do masy wlewamy sok z pomarańczy oraz stopione masło. Ubijamy, aż się połączą. Dosypujemy następnie mąkę, cukier i proszek do pieczenia. Miksujemy całość tylko na tyle, by się połączyły. Grudkowatość masy na muffinki jest tym, co sprawia, że po upieczeniu są bardziej wilgotne i takie chcemy je mieć. Do ciasta dosypujemy kawałeczki czekolady i mieszamy wszystko razem łyżką.
Blachę wykładamy papierem do pieczenia. Stawiamy na niej foremki silikonowe na muffinki. Dno każdej smarujemy starannie stopionym masłem i posypujemy brązowym cukrem, tylko na tyle by przykrył dno i namókł masłem.
Na dno każdej foremki kładziemy na cukier i masło kawałek plasterka pomarańczy.
Foremki napełniamy ciastem do 2/3 wysokości foremki maksimum. Nie napełniajcie do samej góry, bo muffinki będą rosnąć. Jak nie będą mieć na to miejsca, to się wyleją i będą kłopoty, a nie muffinki.
Blachę z foremkami z ciastem wkładamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy 25-30 minut.
Po tym czasie wyjmujemy muffinki z piekarnika i pozwalamy im nieco ostygnąć w temperaturze pokojowej.
Gdy są już tylko ciepłe, ostrożnie odwracamy każdą jedną do góry dnem nad talerzem, na którym mamy je zamiar serwować i cierpliwie czekamy aż wylezą, tudzież lekko odginamy na boki foremkę, by im pomóc.
Finalnie otrzymamy śliczne, złote muffinki z kawałkiem pomarańczy na "górze" zatopionym w karmelu, lśniące i pachnące.
Jeść można od razu (spróbujcie powstrzymać przed tym rodzinę - równie skuteczne, co obłaskawianie kota-Sfinksa bez rękawic:P), albo pozwolić im wystygnąć i serwować chłodne. Dodatki i ozdoby nie są zupełnie potrzebne - muffinki same wyglądają jak klejnoty i obronią się smakiem bez niczyjej pomocy.
Znajdziecie tu Bansheekowe felki (mini-felietony ode mnie, czyli od Banshee) o różnych geekowych i nietypowych potrawach z mnóstwa dzieł pisanych (również kodem binarnym), rodem ze srebrnego ekranu, nawiedzających popkulturę. Czy może coś być lepszym tematem na felietony? Gotowanie jest przecież tak fantastyczną podróżą w świat wyobraźni... Będzie ciekawie, będzie zabawnie.Będzie bansheekowo. Zapraszam!
piątek, 11 września 2015
piątek, 4 września 2015
Tarta na czekoladowym spodzie, z waniliowym kremem budyniowym i karmelizowanymi brzoskwiniami
Dawno temu już się przekonałam, że działanie pod wpływem impulsu jest tą najlepszą rzeczą, jaką można zrobić. Rzecz jasna w sprawach gardłowych nie. Ale w momencie, gdy chodzi o zwykłą zachciankę? Coś drobnego, z czego może wyniknąć coś ciekawego... wtedy, proszę państwa, jak nam błyśnie niespodziewana iskra, i mamy przeświadczenie, że tu i teraz ta decyzja, jakkolwiek szalona, jest tą właściwą, wtedy idziemy na całość.
Tak się właśnie miała sprawa z bohaterką obecnej felki, czyli niezwykłą tartą, którą właściwie wymyśliłam w ciągu trzech minut. Starczył impuls. W tym przypadku interesujący pin dotyczący ciemnego, czekoladowego spodu na tartę. Nigdy nie jadłam czegoś takiego, ba, nigdy w życiu nie próbowałam innej tarty niż z jasnym ciastem. Czyli co? Veni, vidi, cookie... czyli przybyłam, zobaczyłam i upiekłam. Przy tym musiałam i eksperymentować ostro, bo w oryginalnym przepisie, o tu, pieczono tę tartę z nadzieniem. A to, co przyszło mi do głowy w trzy minuty po przeczytaniu przepisu, wymagało upieczenia spodu najpierw, a potem nakładania gotowego nadzienia.
Generalnie po tym wariactwie, stwierdzam, że uwielbiam wielką improwizację w kuchni. Zrobić odtwórczo ciasto - to jedno. Ale zainspirować się i zrobić coś tak bardzo swojego - satysfakcja gwarantowana i nawet o zwrot pieniędzy martwić się nie trzeba.
A to wszystko przez impulsywne: "O, ciemny spód na tartę. O, cholera, łatwy i ciekawy. Jak super mogłoby to smakować gdyby dać na ten spód masę do karpatki, a na wierzch jakieś karmelizowane owoce, kwaśnawe, dla przeciwwagi!?" Bach! Pomysł się pojawił, składniki miałam. Za pieczenie wzięłam się jeszcze tego samego dnia i godziny, gdy pomysł zakwitł.
I niech mi już nikt więcej nie mówi, że impulsywne akcje dają tylko kłopoty. Bo mnie przynoszą same dobre rzeczy. Ta była (już nie ma, zjedli, tarta wytrwała niecałe dwa dni) wprost znakomita. Pyszna. Spód to w ogóle nie z tej ziemi, a w połączeniu z kremem waniliowym, zakrzywia czasoprzestrzeń.
No i nauczyłam się nowej rzeczy. Karmelizować owoce. To jest naprawdę bardzo łatwe. A jakie smaczne? Przy cieście maxi czekoladowym prawie nie słodkim i słodkim kremie, ich kwaskowatość jest jak ta przysłowiowa wisienka na torcie. Tarta jest leciutka. Przyjemna. Wysoce uzależniająca i jaka śliczna! Zresztą przekonajcie się sami. Zapraszam do działania.
Składniki:
Spód:
1 szklanka mąki
2 łyżki cukru
2 łyżki kakao
3 łyżki zimnego masła
1 szklanka lodowatej wody
1/2 szklanki kawałeczków mlecznej czekolady lub gotowych chocolate chips
Krem:
1 opakowanie kremu do karpatki (akurat miałam go pod ręką, musiałam zużyć, bo data ważności się kończyła, a mąż krążył dookoła niego jak sęp wokół padliny i nie wiadomo, kiedy by zdecydował, że trzeba zrobić i zjeść całość, bez ciasta nawet:P Ale zrobienie własnego, domowego jest bardzo proste, więc jak chcecie spróbować, to rekomenduję własnołapnie robiony krem budyniowy do tej tarty)
1 kostka masła (200 g)
1/2 litra mleka
Karmelizowane brzoskwinie:
15-20 sztuk polskich brzoskwiń (tych małych, o zielonkawym miąższu i czerwonych przy pestce)
4 łyżki miodu
4 łyżki cukru
1 duża szczypta cynamonu
2 łyżki soku wyciśniętego z cytryny
1/2 olejku pomarańczowego
odrobina octu jabłkowego
Wykonanie:
Najpierw bierzemy się za ciasto.
Piekarnik nagrzewamy na 176 stopni Celsjusza.
Suche składniki, czyli mąkę, cukier i kakao wrzucamy do miski od miksera, starannie mieszamy.
Masło kroimy na drobno i wrzucamy do suchych składników. Następnie bierzemy widelec i metodą rozgniatania kawałków masła wraz z proszkiem, działamy do momentu, aż to, co otrzymamy w misce zacznie nam przypominać kruszonkę.
Następnie bierzemy lodowatą wodę i wlewamy troszkę do masy. Miksujemy. Potrzebujemy tym razem otrzymać masę złączoną, więc tej wody nie wejdzie w sumie tak wiele. Tak więc wody dodajemy ile nam wypadnie, by masa nie była wodnista, a zwarta. Ciasto zresztą łatwo przetestować. Jeżeli weźmiemy odrobinę i spróbujemy zlepić między palcami, a ciasto będzie zwarte po zlepieniu - jest gotowe.
Ciasto przerzucamy na stolnicę posypaną odrobiną kakao. Zagniatamy kilka razy, następnie tworzymy płaski dysk. Dysk ten przekładamy na folię, owijamy nią i wsadzamy do lodówki na co najmniej 30 minut.
W czasie, gdy ciasto będzie się nam chłodzić, spokojnie możemy przygotować sobie masę budyniową waniliową. Przygotowanie jej z proszku to pójście na skróty, mea culpa, szczególnie, że tak często podkreślam, że jestem przeciw wszelakim, pudełkowym ciastom. Nie miałam jednak innego wyjścia, musiałam to wykorzystać. Mimo to, wyjątek podkreśla regułę. Róbcie własną masę, jeśli tylko macie taką możliwość.
Wracając do masy z proszku, wykonujemy ją zgodnie z instrukcją z opakowania. W to wchodzi i mleko i masło podane w tym przepisie. Po prostu wykonajcie wszystko, co tam piszą z tyłu opakowania, odstawcie kremiszcze do ochłodzenia, a potem wmiksujcie ciepłe masło i waniliowy krem do tarty gotowy.
Akurat gdy będzie się chłodzić, powinno nam minąć te 30 minut wyczekiwania na ciasto na tartę z lodówki.
Bierzemy blaszkę na tartę z wyjmowalnym dnem (naprawdę bardzo wygodna rzecz), smarujemy ją masłem i posypujemy kakao. Oszczędnych informuję, że zamiast kakao oczywiście można użyć mąki i do posypania blaszki i do wcześniejszego traktowania ciasta na stolnicy. Nic się nie stanie, ale ryzykujecie białe ślady na ciemnym cieście.
Ciasto wyjmujemy z lodówki, odwijamy z folii i na stolnicy i wcześniej pozostawionym kakao rozwałkowujemy tak, by dysk był nieco większy niż średnica naszej blaszki na tartę. Następnie nawijamy ostrożnie ciasto na wałek i przenosimy nad blaszkę. Ustawiając wałek przy krawędzi blaszki końcówką ciasta, powoli rozwijamy je z wałka tak, by przykryło nam blaszkę. Na koniec dociskamy je starannie do dna i brzegów, odstające końce odcinając nożem. Można nimi potem ewentualnie uzupełnić dziury w rancie (rant - bok ciasta przylegający do bocznej części blaszki tarty).
Ciasto przykrywamy papierem do pieczenia i wysypujemy na dno groch, specjalne, szklane kulki do pieczenia lub suchą fasolę. Robimy to w celu obciążenia go, by nie podniosło się nam niepotrzebnie podczas pieczenia. Można i nie dawać tego papieru, ale gdy w trakcie pieczenia zauważymy, że spód mu się podnosi, należy ostrożnie dziabnąć je widelcem, by wypuścić spod spodu powietrze. Wtedy opadnie.
Ciasto wkładamy do piekarnika i pieczemy 20-25 minut. Testujemy patyczkiem, czy już upieczone.
Po tym czasie wyjmujemy je z piekarnika, odstawiamy do wystudzenia. Natychmiast po wyjęciu przesypujemy na dno równą warstwą kawałeczki czekolady. Warstwa ta nie musi być gruba. Starczy, by przykryły równo spód. I zostawiamy je w spokoju. Celem jest częściowe stopienie tej czekolady, by jeszcze dodać ciastu smaku, ale by ocalałe kawałeczki chrupały nam potem czekoladowo w zębach.
Gdy masę mamy już zimną, a ciasto ostudziło się, przekładamy krem waniliowy na upieczony spód z czekoladą. Rozsmarowujemy go równą warstwą po cieście. Powinno go być akurat tyle, by sięgnął do brzegów. Ciasto z kremem wstawiamy do lodówki do całkowitego ostudzenia.
Przygotowujemy następnie karmelizowane brzoskwinie.
Polskie owoce są twarde, małe i kwaskowate. Dlatego doskonałe są do karmelizacji. Tak szybko się nie rozlecą podczas obróbki termicznej.
Brzoskwinie myjemy więc, obieramy ze skóry, przekrawamy na pół i pozbywamy się pestek. Połówki już oczyszczone wkładamy do miski.
Do głębokiego rondla z grubym dnem lub patelni wkładamy miód i cukier. Podgrzewamy je na średnim ogniu, aż się rozpuszczą.
Do powstałej masy wrzucamy połówki brzoskwiń i zaczynamy je smażyć w miodzie i cukrze, obracając od czasu do czasu za pomocą drewnianej łyżki (nie działamy widelcem, bo zostawi potem dziurki w owocach), mieszając i okrywając równo powstającym syropem, pilnując by się nic nie przypaliło.
Gdy sos zaczyna nam się redukować, wsypujemy cynamon i sok z cytryny, mieszamy, i dalej macerujemy brzoskwinie aż sos zacznie się robić ciemny, a brzoskwinie wyraźnie zaczną mięknąć. Wtedy wlewamy olejek pomarańczowy, raz jeszcze starannie mieszamy.
W momencie, gdy brzoskwinie już są prawie miękkie, a sosu jest o 2/3 mniej niż wcześniej, jest też bardzo już gęsty, wlewamy odrobinę octu, mieszamy starannie i jeszcze przez parę minut trzymamy owoce w karmelu na ogniu.
Miękkie, ściągamy z ognia i odstawiamy je do całkowitego ostudzenia. Karmel nam się nie zbryli, bez obawy. Po prostu stanie się zimnym sosem karmelowym, owocom też nic nie będzie. Muszą być całkowicie zimne, sos też, gdy będziemy przekładać na krem waniliowy na tarcie. Inaczej wytrąci się nam nieestetycznie tłuszcz i wystąpi nad karmel. Nie jest to niesmaczne i nic się nie popsuje (w takiej sytuacji po prostu się go usuwa drewnianą wykałaczką i wszystko gra), ale oczyszczenie ciasta to dodatkowa robota, w momencie, gdy chcielibyśmy już kroić. Szkoda czasu, gdy można nieszczęściu zapobiec wcześniej.
Zimne owoce wypukłościami do góry przekładamy na zimną tartę z zimnym kremem. Zaczynamy od środka i układamy warstwę aż do brzegów. Wolne miejsca między owocami, przez które będzie nam wyglądać złocisty krem, wypełnimy ostrożnie sosem karmelowym. Nie wycieknie, gdyż ciasto cały czas jest w blaszce i takie powinno pozostać jeszcze przez jakiś czas.
Jeśli przypadkiem się okaże, że nam zabrakło owoców, a mamy jeszcze zapasowe, karmelizujemy jeszcze kilka połówek brzoskwiń, postępując dokładnie tak samo, jak poprzednio. Tylko do mniejszej ilości owoców używamy o połowę mniej miodu i cukru, oraz soku z cytryny i olejku. Czas oczekiwania na ochłodzenie rzecz jasna się przeciągnie, ale naprawdę warto będzie czekać.
Tartę z owocami i karmelem po raz ostatni pakujemy do lodówki na co najmniej godzinę. Najlepiej to dwie.
Po tym czasie wyjmujemy z lodówki, wyciągamy z blaszki (dno, wiadomo, wyjmowalne, ale boki należy podważać ostrożnie wąskim, cienkim nożykiem, bo sos karmelowy mógł się tam dostać i skleić ciasto z formą).
Podajemy samo, bo bardzo jest bogate samo w sobie i ślicznie się prezentuje po przekrojeniu. Albo z ulubionymi lodami. Tudzież można zaszaleć i przygotować sobie jeszcze trochę karmelizowanych owoców i tym razem na ciepło podać je do ciasta wraz z sosem karmelowym.
Kolejna bomba kaloryczna, powiecie. Chociaż, czy na pewno? Ciasto jest bez jajek i masła. Jedynie w kremie jest go cała kostka i cukier w owocach. Więc tak do końca nie jest językową rozpustą. Ale w sumie... czemu się przejmujecie kaloriami? Ciasto powstałe pd wpływem dobrego impulsu na pewno pójdzie w cycki!
Smacznego:)
Tak się właśnie miała sprawa z bohaterką obecnej felki, czyli niezwykłą tartą, którą właściwie wymyśliłam w ciągu trzech minut. Starczył impuls. W tym przypadku interesujący pin dotyczący ciemnego, czekoladowego spodu na tartę. Nigdy nie jadłam czegoś takiego, ba, nigdy w życiu nie próbowałam innej tarty niż z jasnym ciastem. Czyli co? Veni, vidi, cookie... czyli przybyłam, zobaczyłam i upiekłam. Przy tym musiałam i eksperymentować ostro, bo w oryginalnym przepisie, o tu, pieczono tę tartę z nadzieniem. A to, co przyszło mi do głowy w trzy minuty po przeczytaniu przepisu, wymagało upieczenia spodu najpierw, a potem nakładania gotowego nadzienia.
Generalnie po tym wariactwie, stwierdzam, że uwielbiam wielką improwizację w kuchni. Zrobić odtwórczo ciasto - to jedno. Ale zainspirować się i zrobić coś tak bardzo swojego - satysfakcja gwarantowana i nawet o zwrot pieniędzy martwić się nie trzeba.
A to wszystko przez impulsywne: "O, ciemny spód na tartę. O, cholera, łatwy i ciekawy. Jak super mogłoby to smakować gdyby dać na ten spód masę do karpatki, a na wierzch jakieś karmelizowane owoce, kwaśnawe, dla przeciwwagi!?" Bach! Pomysł się pojawił, składniki miałam. Za pieczenie wzięłam się jeszcze tego samego dnia i godziny, gdy pomysł zakwitł.
I niech mi już nikt więcej nie mówi, że impulsywne akcje dają tylko kłopoty. Bo mnie przynoszą same dobre rzeczy. Ta była (już nie ma, zjedli, tarta wytrwała niecałe dwa dni) wprost znakomita. Pyszna. Spód to w ogóle nie z tej ziemi, a w połączeniu z kremem waniliowym, zakrzywia czasoprzestrzeń.
No i nauczyłam się nowej rzeczy. Karmelizować owoce. To jest naprawdę bardzo łatwe. A jakie smaczne? Przy cieście maxi czekoladowym prawie nie słodkim i słodkim kremie, ich kwaskowatość jest jak ta przysłowiowa wisienka na torcie. Tarta jest leciutka. Przyjemna. Wysoce uzależniająca i jaka śliczna! Zresztą przekonajcie się sami. Zapraszam do działania.
Składniki:
Spód:
1 szklanka mąki
2 łyżki cukru
2 łyżki kakao
3 łyżki zimnego masła
1 szklanka lodowatej wody
1/2 szklanki kawałeczków mlecznej czekolady lub gotowych chocolate chips
Krem:
1 opakowanie kremu do karpatki (akurat miałam go pod ręką, musiałam zużyć, bo data ważności się kończyła, a mąż krążył dookoła niego jak sęp wokół padliny i nie wiadomo, kiedy by zdecydował, że trzeba zrobić i zjeść całość, bez ciasta nawet:P Ale zrobienie własnego, domowego jest bardzo proste, więc jak chcecie spróbować, to rekomenduję własnołapnie robiony krem budyniowy do tej tarty)
1 kostka masła (200 g)
1/2 litra mleka
Karmelizowane brzoskwinie:
15-20 sztuk polskich brzoskwiń (tych małych, o zielonkawym miąższu i czerwonych przy pestce)
4 łyżki miodu
4 łyżki cukru
1 duża szczypta cynamonu
2 łyżki soku wyciśniętego z cytryny
1/2 olejku pomarańczowego
odrobina octu jabłkowego
Wykonanie:
Najpierw bierzemy się za ciasto.
Piekarnik nagrzewamy na 176 stopni Celsjusza.
Suche składniki, czyli mąkę, cukier i kakao wrzucamy do miski od miksera, starannie mieszamy.
Masło kroimy na drobno i wrzucamy do suchych składników. Następnie bierzemy widelec i metodą rozgniatania kawałków masła wraz z proszkiem, działamy do momentu, aż to, co otrzymamy w misce zacznie nam przypominać kruszonkę.
Następnie bierzemy lodowatą wodę i wlewamy troszkę do masy. Miksujemy. Potrzebujemy tym razem otrzymać masę złączoną, więc tej wody nie wejdzie w sumie tak wiele. Tak więc wody dodajemy ile nam wypadnie, by masa nie była wodnista, a zwarta. Ciasto zresztą łatwo przetestować. Jeżeli weźmiemy odrobinę i spróbujemy zlepić między palcami, a ciasto będzie zwarte po zlepieniu - jest gotowe.
Ciasto przerzucamy na stolnicę posypaną odrobiną kakao. Zagniatamy kilka razy, następnie tworzymy płaski dysk. Dysk ten przekładamy na folię, owijamy nią i wsadzamy do lodówki na co najmniej 30 minut.
W czasie, gdy ciasto będzie się nam chłodzić, spokojnie możemy przygotować sobie masę budyniową waniliową. Przygotowanie jej z proszku to pójście na skróty, mea culpa, szczególnie, że tak często podkreślam, że jestem przeciw wszelakim, pudełkowym ciastom. Nie miałam jednak innego wyjścia, musiałam to wykorzystać. Mimo to, wyjątek podkreśla regułę. Róbcie własną masę, jeśli tylko macie taką możliwość.
Wracając do masy z proszku, wykonujemy ją zgodnie z instrukcją z opakowania. W to wchodzi i mleko i masło podane w tym przepisie. Po prostu wykonajcie wszystko, co tam piszą z tyłu opakowania, odstawcie kremiszcze do ochłodzenia, a potem wmiksujcie ciepłe masło i waniliowy krem do tarty gotowy.
Akurat gdy będzie się chłodzić, powinno nam minąć te 30 minut wyczekiwania na ciasto na tartę z lodówki.
Bierzemy blaszkę na tartę z wyjmowalnym dnem (naprawdę bardzo wygodna rzecz), smarujemy ją masłem i posypujemy kakao. Oszczędnych informuję, że zamiast kakao oczywiście można użyć mąki i do posypania blaszki i do wcześniejszego traktowania ciasta na stolnicy. Nic się nie stanie, ale ryzykujecie białe ślady na ciemnym cieście.
Ciasto wyjmujemy z lodówki, odwijamy z folii i na stolnicy i wcześniej pozostawionym kakao rozwałkowujemy tak, by dysk był nieco większy niż średnica naszej blaszki na tartę. Następnie nawijamy ostrożnie ciasto na wałek i przenosimy nad blaszkę. Ustawiając wałek przy krawędzi blaszki końcówką ciasta, powoli rozwijamy je z wałka tak, by przykryło nam blaszkę. Na koniec dociskamy je starannie do dna i brzegów, odstające końce odcinając nożem. Można nimi potem ewentualnie uzupełnić dziury w rancie (rant - bok ciasta przylegający do bocznej części blaszki tarty).
Ciasto przykrywamy papierem do pieczenia i wysypujemy na dno groch, specjalne, szklane kulki do pieczenia lub suchą fasolę. Robimy to w celu obciążenia go, by nie podniosło się nam niepotrzebnie podczas pieczenia. Można i nie dawać tego papieru, ale gdy w trakcie pieczenia zauważymy, że spód mu się podnosi, należy ostrożnie dziabnąć je widelcem, by wypuścić spod spodu powietrze. Wtedy opadnie.
Ciasto wkładamy do piekarnika i pieczemy 20-25 minut. Testujemy patyczkiem, czy już upieczone.
Po tym czasie wyjmujemy je z piekarnika, odstawiamy do wystudzenia. Natychmiast po wyjęciu przesypujemy na dno równą warstwą kawałeczki czekolady. Warstwa ta nie musi być gruba. Starczy, by przykryły równo spód. I zostawiamy je w spokoju. Celem jest częściowe stopienie tej czekolady, by jeszcze dodać ciastu smaku, ale by ocalałe kawałeczki chrupały nam potem czekoladowo w zębach.
Gdy masę mamy już zimną, a ciasto ostudziło się, przekładamy krem waniliowy na upieczony spód z czekoladą. Rozsmarowujemy go równą warstwą po cieście. Powinno go być akurat tyle, by sięgnął do brzegów. Ciasto z kremem wstawiamy do lodówki do całkowitego ostudzenia.
Przygotowujemy następnie karmelizowane brzoskwinie.
Polskie owoce są twarde, małe i kwaskowate. Dlatego doskonałe są do karmelizacji. Tak szybko się nie rozlecą podczas obróbki termicznej.
Brzoskwinie myjemy więc, obieramy ze skóry, przekrawamy na pół i pozbywamy się pestek. Połówki już oczyszczone wkładamy do miski.
Do głębokiego rondla z grubym dnem lub patelni wkładamy miód i cukier. Podgrzewamy je na średnim ogniu, aż się rozpuszczą.
Do powstałej masy wrzucamy połówki brzoskwiń i zaczynamy je smażyć w miodzie i cukrze, obracając od czasu do czasu za pomocą drewnianej łyżki (nie działamy widelcem, bo zostawi potem dziurki w owocach), mieszając i okrywając równo powstającym syropem, pilnując by się nic nie przypaliło.
Gdy sos zaczyna nam się redukować, wsypujemy cynamon i sok z cytryny, mieszamy, i dalej macerujemy brzoskwinie aż sos zacznie się robić ciemny, a brzoskwinie wyraźnie zaczną mięknąć. Wtedy wlewamy olejek pomarańczowy, raz jeszcze starannie mieszamy.
W momencie, gdy brzoskwinie już są prawie miękkie, a sosu jest o 2/3 mniej niż wcześniej, jest też bardzo już gęsty, wlewamy odrobinę octu, mieszamy starannie i jeszcze przez parę minut trzymamy owoce w karmelu na ogniu.
Miękkie, ściągamy z ognia i odstawiamy je do całkowitego ostudzenia. Karmel nam się nie zbryli, bez obawy. Po prostu stanie się zimnym sosem karmelowym, owocom też nic nie będzie. Muszą być całkowicie zimne, sos też, gdy będziemy przekładać na krem waniliowy na tarcie. Inaczej wytrąci się nam nieestetycznie tłuszcz i wystąpi nad karmel. Nie jest to niesmaczne i nic się nie popsuje (w takiej sytuacji po prostu się go usuwa drewnianą wykałaczką i wszystko gra), ale oczyszczenie ciasta to dodatkowa robota, w momencie, gdy chcielibyśmy już kroić. Szkoda czasu, gdy można nieszczęściu zapobiec wcześniej.
Zimne owoce wypukłościami do góry przekładamy na zimną tartę z zimnym kremem. Zaczynamy od środka i układamy warstwę aż do brzegów. Wolne miejsca między owocami, przez które będzie nam wyglądać złocisty krem, wypełnimy ostrożnie sosem karmelowym. Nie wycieknie, gdyż ciasto cały czas jest w blaszce i takie powinno pozostać jeszcze przez jakiś czas.
Jeśli przypadkiem się okaże, że nam zabrakło owoców, a mamy jeszcze zapasowe, karmelizujemy jeszcze kilka połówek brzoskwiń, postępując dokładnie tak samo, jak poprzednio. Tylko do mniejszej ilości owoców używamy o połowę mniej miodu i cukru, oraz soku z cytryny i olejku. Czas oczekiwania na ochłodzenie rzecz jasna się przeciągnie, ale naprawdę warto będzie czekać.
Tartę z owocami i karmelem po raz ostatni pakujemy do lodówki na co najmniej godzinę. Najlepiej to dwie.
Po tym czasie wyjmujemy z lodówki, wyciągamy z blaszki (dno, wiadomo, wyjmowalne, ale boki należy podważać ostrożnie wąskim, cienkim nożykiem, bo sos karmelowy mógł się tam dostać i skleić ciasto z formą).
Podajemy samo, bo bardzo jest bogate samo w sobie i ślicznie się prezentuje po przekrojeniu. Albo z ulubionymi lodami. Tudzież można zaszaleć i przygotować sobie jeszcze trochę karmelizowanych owoców i tym razem na ciepło podać je do ciasta wraz z sosem karmelowym.
Kolejna bomba kaloryczna, powiecie. Chociaż, czy na pewno? Ciasto jest bez jajek i masła. Jedynie w kremie jest go cała kostka i cukier w owocach. Więc tak do końca nie jest językową rozpustą. Ale w sumie... czemu się przejmujecie kaloriami? Ciasto powstałe pd wpływem dobrego impulsu na pewno pójdzie w cycki!
Smacznego:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)