piątek, 30 października 2015

Pumpkin Pie (tarta dyniowa)

Dynie są w naszym kraju niedoceniane. Zdecydowanie, jest to jedno z tych warzyw, którego w czasach mojego dzieciństwa, ze trzydzieści lat temu, nie widywało się na rynku. Tak samo jak coraz popularniejszy obecnie rodzimy jarmuż i pasternak, który wraca do łask jako godne zastępstwo dla pietruszki, tak dynię traktowano po macoszemu. I chociaż dynie zdecydowanie nie są z Polski rodem (przywędrowały do Europy z Ameryki jakoś w dziewiętnastym stuleciu), to świetnie im podeszła polska ziemia i zaczęto je hodować.
Oczywiście, dynie z działki pamiętam. Ale nigdy nie widziałam, by moje babcie, mama czy ktokolwiek z rodziny je przerabiał na coś zjadliwego. Przypuszczam, że pełniły raczej  rolę dekoracyjną, podnoszącą ducha działkowca ("patrz sąsiedzie, jaka ze mnie hodowczyni, taaaaką mam dynię!"), wreszcie, nie było po prostu jakoś zwyczaju by dynie jeść.
Chociaż... chwilę myślałam nad tym, czemu dynie są tak po macoszemu traktowane i doszłam do wniosków, że tylko częściowo z powodu braku zwyczaju jedzenia tego warzywa w domach polskich. Chociaż koleżanka, z którą ostatnio gadałyśmy na ten temat, trochę potwierdziła moje domysły: pokolenie przed nami po prostu nie robiło z dyni nic, albo prawie nic. Skąd ta niechęć, która odsunęła od polaków przecież fantastycznie smaczną rzecz? Wydaje mi się, że tajemnica tkwi w smaku. Dynia w sumie... nie ma go. Nic szczególnego nie czujesz, jak spróbujesz miąższu dyni bez dodatków. Słodkawy i mdły. Na dodatek do tego miąższu trzeba się przebijać przez potwornie twardy pancerz za pomocą noża (o ile nie wpadło się na pomysł pieczenia jej w piekarniku ze skórą)... samo to pewnie odstraszało połowę ciekawskich, a smak pogonił resztę.
Jednakże nikt nam nie każe jeść dyni bez niczego, bo faktycznie kiepski to pomysł. Zaletą tego mdłego smaku jest jednak to, że fantastycznie miąższ dyni łączy się z intensywnymi w smaku  przyprawami.
Weźmiemy na przykład taką dynię, pozbawimy skóry, miąższ ugotujemy z warzywami na wywarze mięsnym, zblendujemy, doprawimy gałką muszkatołową, imbirem, pieprzem i solą i mamy taką zupę-krem o cudownie pomarańczowym kolorze, że mózg staje. I jaką dobrą, sycącą, smaczną jak wszyscy diabli.
Przepis na zupę tę zresztą podam wam na pewno na blogu. Sezon dyniowy w pełni, a jest on taki wspaniały, zmodyfikowany dodatkowo, że grzechem byłoby nie krzewić wiedzy i nie uświadamiać społeczeństwa, co traci przez niewiedzę.
Zupa-krem z dyni jest to jednak klasyk, że tak powiem. Pierwsza potrawa, jaka nasuwa się człowiekowi na myśl, gdy go zapytają o to, co można zrobić z dyni (poza potworem na Halloween z wydrążonej, ze świeczką w środku, zwanym przez pomysłodawców Jack'o'Lantern). I jakkolwiek my, Polacy, raczkujemy dopiero z dyniami i tym jak je można zagospodarować na co dzień w domach, poza prażeniem ich pestek, tak sąsiedzi zza wielkiej wody mają o wiele większe doświadczenie z tym warzywem i pomysły na nie, czasem tak wariackie, że brwi wędrują do góry.

Amerykanom dynia kojarzy się ze Świętem Dziękczynienia, do pary z indykiem, puree ze słodkich ziemniaków i częściowym ksenocydem większości rdzennej ludności amerykańskiej, ku chwale białego człowieka. Do tego ostatniego mają co prawda ambiwalentny stosunek ("daliśmy dzikusom cywilizację i zaopiekowaliśmy się ich ziemią!"), bo to zawsze lepiej nie pamiętać, na czym zbudowano molocha zwanego Ameryką, ale nie mnie oceniać w sumie, bo nie ja chodzę po tej ziemi. Tak czy siak "Mayflower" przypłynął z osadnikami na Nową Ziemię i na pamiątkę pierwszych, zebranych z amerykańskiej ziemi plonów, oraz uczty odprawionej, by podziękować Bogu za opiekę, podczas której spożywali według legendy tego dzikiego indyka, bataty i dynie (nic z tego nie jest prawdą według źródeł historycznych, ale, hej, jakoś nie widzę by im  to przeszkadzało; w końcu to oni spopularyzowali równie durny mit o Wikingu w hełmie z rogami na głowie) od z górą dwustu lat świętują Thanksgiving Day.

Spokojnie, nie zamierzam tu robić lekcji historii, acz tylko wspomnieć o tej dyni w rozmaitych okolicznościach. U nas traktowana po macoszemu i ledwie tykana, u amerykanów przerabiana jest na setki sposobów, w tym na tradycyjną Dziękczynną modłę - tartę dyniową, tak zwane słynne Pumpkin Pie, również często serwowane w Halloween (nazwa prawdopodobnie pochodzi od zwrotu "All-hallows Eve" - starodawnej nazwy Dnia Duchów) anglosaską odmianę naszych Dziadów oraz Samhain - celtyckiego święta duchów i zmor wszelakich.
A ponieważ ichnie święta tuż za rogiem, poganiane przez nasze, chrześcijańskie Wszystkich Świętych, nadarza się idealna okazja, by wypróbować wreszcie Pumpkin Pie i odkryć, o co chodzi z ciastem o warzywnym nadzieniu, za którym przepada Ameryka, więc, znając unikalną zdolność miąższu do przyjmowania aromatów - pewnie jest na słodko, skoro deser.

Ciasto tak tradycyjne nie mogło nie trafić do popkultury. Przykładów wymieniać nie będę, bo więcej ich niż ziarnek piasku. Każdy godny swej nazwy serial ma odcinek ze Świętem Dziękczynienia lub Halloween i tam zawsze jest Pumpkin Pie, czy to na stole, czy w tle, czy wspomniane... ale jest. O filmach i książkach nawet wspominać nie będę. Ba, wydaje mi się nawet, że i u Flipa i Flapa rzucali się tym ciastem (a może ciastem z kremem?) po twarzach i zdawali się być przeszczęśliwi. A machające języki zwierzaków z kreskówek i cieknąca z nich ślina w starciu z tym ciastem? Pumpkin Pie jest wszędzie. A skoro jest wszędzie, a ja lubię mierzyć się z, z pozoru niezwykłymi połączeniami smakowymi, których polskie stoły jeszcze nie znają, albo znają za mało - macie powód.

Jak w większości przypadków bywa - zabrałam  się przed pieczeniem za szukanie absolutnego klasyka. Drobny research jest ważny. Jaki jest sens w robieniu czegoś, czego się nigdy nie próbowało i nie zna się oryginalnego smaku i z miejsca bawienie się w kombinacje i rozmaite warianty tej potrawy? Najpierw ugotuj jajko w skorupce, potem próbuj jajka poszetowego (w koszulce gotowanego, bez skorupki). Badania doprowadziły mnie do podstawowych składników, które muszą wylądować w takiej tarcie dyniowej.
Czyli spód maślany, jasny, tarta musi być podawana otwarta, bez ciasta na górze, zazwyczaj w towarzystwie chmurki ubitej śmietanki na serwowanym kawałku. Podstawowy składnik nadzienia to puree z dyni (omijamy szerokim łukiem puszkowane, które koledzy amerykańcy z umiłowaniem stosują, bo szybciej, i robimy ze świeżej dyni), trzy - cztery podstawowe przyprawy korzenne, a także, o dziwo, mleko kondensowane. Co prawda z mlekiem kondensowanym w tarcie już się spotkałam, przy okazji dokonywania Key Lime Pie i efekty były spektakularne, ale jeszcze nie jest to dla mnie taki całkiem zwykły składnik jak jajka na przykład. I to są podstawy spotykane w większości przepisów na tartę dyniową. Tak więc szerokim łukiem ominęłam wołające o melasę, mąkę kukurydzianą, czy half and half (mieszankę mleka i śmietanki mającą około 11-13% tłuszczu) przepisy i jak po sznurku pognałam do klasyków.
Niestety, w wybranym klasyku używano gotowego spodu do tarty (podziękujemy), więc poszukałam innej wersji, gdzie spód robią od podstaw. Więc, jak zwykle, przepis mój jest mieszanką trzech innych, zmodyfikowaną na polskie realia, więc chyba daruję sobie podawanie źródeł (aczkolwiek jak ktoś zapragnie, to podam:))

I oto ono jest. Oto jest ONO (cytując pewnie już zapomnianego kandydata na prezydenta sprzed paru lat, pana Kononowicza, ale polityką nie zajmujemy się, bo zakalec nam się w cieście zrobi, nawet bez prób pieczenia, jak podobnie mawia mój mistrz słowa i mentor, niedościgły wzór w stylu pisania felietonów, pan Jerzy Iwaszkiewicz).

Pumpkin Pie w całej swej krasie. Nie przesadnie słodkie, mocno korzenne, niezwykłe w smaku. I faktycznie trudne do opisania komuś, kto go nie próbował, ale bardzo, bardzo ciekawe.

Patrzcie, zaciekawcie się. I zróbcie sami, bo jest zdumiewająco proste.








Składniki:

Spód: 

1 i 1/4 szklanki mąki
2 łyżeczki cukru
szczypta soli
1/2 szklanki zimnego masła, pokrojonego w kawałeczki
1 duże jajko
mąka, do podsypania stolnicy

Nadzienie:

2 szklanki puree z dyni (świeżej, szkoda wyrzucać kasę na puszkowane, o ile znajdziecie ten wymysł w polskich sklepach:) skoro taka jest lepsza i banalnie prosta do zrobienia)
1 i 3/4 szklanki słodzonego mleka kondensowanego (starczy nam jedna kupna puszka 530 ml)
2 duże jajka
1 łyżka stołowa ekstraktu z wanilii
1/2 łyżeczki zmielonych goździków
1/2 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki zmielonego imbiru
szczypta zmielonej gałki muszkatołowej
ewentualnie brązowy cukier do dosłodzenia nadzienia, zgodnie z własnym gustem


Wykonanie:

Najpierw przygotowujemy puree z dyni.

Wybieramy w sklepie nie za dużą, pomarańczową dynię. Taka o średnicy około 15-16 centymetrów wystarczy nam w sam raz na zrobienie nadzienia  do ciasta. Można też wybrać większą, nawet i kolosa, a potem nadmiar puree zamrozić na przyszłe użycie.

Dynię kroimy na pół, odcinamy ogonek, wybieramy włosie, pestki i całe badziewie ze środka, które nie jest miąższem i się go pozbywamy (można zachować, a potem uprażyć pestki, jeśli ktoś ma taką ochotę). Połówki dyni wraz ze skórą kroimy na plastry.

Plastry układamy obok siebie, skórą do dołu, na wyłożonej folią blasze od piekarnika i wsadzamy do nagrzanego na ok. 180-190 stopni Celsjusza. Pieczemy około 40-50 minut, lub do momentu aż miąższ, dziabnięty widelcem wydaje się nam miękki, a skóra jest przyprażona.

Wyciągamy dynie z piekarnika i po krótkim przestudzeniu ostrożnie oddzielamy nożem skórę od miąższu, tak, by jak najwięcej odzyskać tego ostatniego. Skórę wyrzucamy, miąższ wrzucamy do naczynia i blendujemy mikserem na gładziutką, złotą masę.

Zachowujemy sobie 2 szklanki, a resztę zamrażamy albo w plastikowych woreczkach, albo w szczelnych, plastikowych naczyniach, na przyszłość.

Następnie (lub w trakcie pieczenia się dyni) przygotowujemy spód do naszej tarty.

Na stolnicy mieszamy ze sobą mąkę, cukier i sól. Następnie za pomocą noża wkrawamy do suchych składników kawałeczki zimnego masła, by ostatecznie wpracować je w mąkę końcami palców. Mieszanina, którą chcemy uzyskać, finalnie ma nam przypominać płatki owsiane z kawałeczkami masła wielkości grochu.

Wbijamy w nią jajko i ponownie wkrawamy je nożem w ciasto, by na koniec zagnieść je szybko rękami w zbitą masę. Jeżeli wyszło nam za suche i nie chce się połączyć, kropimy je odrobiną zimnej wody.

Ciasto formujemy w kulę, następnie spłaszczamy do formy dysku, owijamy w folię i wkładamy do lodówki na co najmniej 1 godzinę.

Po tym czasie wyciągamy je z lodówki i rozwałkowujemy na posypanej mąką stolnicy na kształt kręgu. Powinien on być nieco większy niż nasza forma na tartę, w której będziemy piec ciasto.

Foremkę maślimy starannie na dnie i po bokach.

Rozwałkowane ciasto nawijamy ostrożnie na wałek i transferujemy nad formę na tartę, którym ją ostrożnie przykrywamy. Następnie odkładamy wałek i przyciskamy ciasto do dna i boków formy, pilnując by poza boki foremki zwisało nadal sporo ciasta (tak około 2 centymetrów będzie idealnie).

Zwisające końce zawijamy do środka i przyciskamy do rantu (boku) formy tak, aby utworzyć szczególnie gruby boczek, który następnie ozdobimy sobie wyżłobieniami za pomocą palców lub zębów widelca, jak sobie zażyczymy. Jeśli się zdarzy, że mimo wysiłków, ciasta na bokach mamy za mało, by zrobić taki boczek, nie ma się co przejmować. Formy na tartę mają różne wielkości i głębokości. W takim przypadku staramy się tylko jak najdokładniej wykleić ciastem boki aż po samą górę, by nadzienie miało się w czym piec.

Foremkę z ciastem wkładamy do lodówki na co najmniej pół godziny.

Nastawiamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza. 
Foremkę z ciastem wyciągamy z lodówki, kładziemy na dnie płachtę papieru do pieczenia i nasypujemy na nią grochu, fasoli lub specjalnych, szklanych kuleczek. Ten zabieg ma nam zapobiec wypchnięciu ciasta do góry przez powietrze podczas pieczenia.

Tak zabezpieczony spód tarty wkładamy do piekarnika, by się podpiekł około 15-20 minut.
Po tym czasie wyciągamy go na chwilę, pozbywamy się papieru i obciążenia i ponownie wkładamy ciasto do piekarnika na około 8-10 minut, lub do momentu aż zacznie się robić złoto-brązowe.

Po tym czasie wyciągamy podpieczony spód i pozwalamy mu ostygnąć.

Nie wyłączamy piekarnika, a w czasie, gdy ciasto chłodzi się, dokonujemy nadzienia.

Wszystkie składniki nadzienia wkładamy do miski od miksera. Jeżeli  nasze puree dyniowe wyprodukowało nam nadmiar wody, warto ją odlać, lub odsączyć nieco na sitku, nim połączymy je z resztą składników. Nie musicie się przejmować, że jego ilość bardzo się zmniejszy. Ciasto wyjdzie nawet z 1,5 szklanki puree, albo i nieco większej niż 2 szklanki, ilości. Chodzi o to, by nie było bardzo dużo cieczy w nadzieniu, chociaż finalnie i tak będziecie je przelewać, a nie przekładać łyżką.

Wszystkie składniki miksujemy ze sobą na wolnych obrotach aż się połączą razem i stworzą gładką masę.
Następnie dokonujemy testu smaku i jeżeli nadzienie jest za mało słodkie lub mało korzenne, dosypujemy brązowego cukru lub przypraw i miksujemy jeszcze chwilę. 
Po otrzymaniu właściwego smaku - nadzienie mamy gotowe.

Na wystudzoną formę z podpieczonym spodem wylewamy ostrożnie nadzienie do momentu aż będzie sięgać prawie do brzegów ciasta. Należy zostawić mu kilka milimetrów marginesu błędu, bo w czasie pieczenia będzie się podnosić. Szkoda, by się miało wylać.
Nadzienia prawdopodobnie nam zostanie (jak pisałam wcześniej, wszystko zależy od formy; oryginalnie piecze się Pumpkin Pie w głębszych foremkach na tartę niż nasze, standardowe). Można pozostałość wtedy zamrozić na przyszłe użycie, lub sprawdzić, czy aby nie stworzą się nam przypadkiem ciekawe w smaku dyniowo-korzenne lody:)

Ciasto z nadzieniem wsadzamy do nagrzanego piekarnika i przez 15 minut pieczemy w temperaturze 200 stopni. Po tym czasie skręcamy grzanie na 175 stopni Celsjusza i pieczemy przez kolejne 35 minut lub do momentu aż nadzienie z wierzchu nie będzie już płynne po bokach, ale jeszcze nieco będzie się poruszać w centrum ciasta, gdy próbnie poruszymy foremką.

Podczas pieczenia trzeba do ciasta zaglądać, ale jak najmniej uchylać drzwiczek piekarnika. 
Jeżeli zaczną się pojawiać bąble powietrza wypychające nadzienie, można za pomocą wykałaczki ostrożnie je dziabnąć, by to powietrze wypuścić. Opadną, a my unikniemy ryzyka przyjarania nadzienia.
Jeżeli z kolei zanadto zacznie nam brązowieć spód, przykrywamy ciasto płachtą papieru do pieczenia.

Gdy tarta dyniowa jest gotowa, wyłączamy piekarnik, uchylamy drzwiczek i przez około 15 minut pozwalamy ciastu odpoczywać, nim wyjmiemy je na zewnątrz, by ostygło całkowicie w temperaturze pokojowej.

Po tym czasie, zimne, możemy ozdabiać korzenną bitą śmietaną (kubeczek śmietanki 30% zmiksowany z łyżeczką cynamonu do momentu aż nie będzie mieć płynnej konsystencji, na końcu wmiksowany cukier, w zależności od waszego smaku), dzielić na porcje i zjadać, dziwiąc się niezwykłemu smakowi.

Smacznego! Oraz...

Wesołego Halloween! Oíche Shamhna! Potwornych i pełnych wrażeń Dziadów!

Autor rysunku i źródło: terminarosa.deviantart.com


 



niedziela, 25 października 2015

Muffinki brownie dla Szymka

Raz na jakiś czas cierpię na odruch wyjątkowej hojności cukierniczej i swymi wybrykami prosto z piekarnika obdarzam kogoś innego niż najbliższą rodzinę. Jednakże sytuacja musi spełniać następujące wymogi:
1.  ciacho/deser musi być niesamowicie smaczne na pierwszy rzut oka
2. proste, abym się nie schetała przy tym jak dziki osioł, nie otrzymując odpowiednich wyrazów wdzięczności (swój - wiadomo - pochwali, a ktoś, z kim krwi nie dzielisz? Zawsze istnieje ryzyko kręcenia nosem)
3. szybki, bo nie mam ochoty siedzieć w kuchni pół dnia, a także niezbyt drogi
4. musi być okazja
5. osoba obdarowywana musi być tak blisko określenia "przyjaciel" jak to tylko możliwe

I teraz tak. Pierwsze trzy wymogi to łatwizna. Smaczne, proste, szybkie desery mnożą się jak grzyby po deszczu i przy ładnej pogodzie (tegoroczna jesień nam udowadnia bowiem, że same deszcze i siarczyste zimno rodzą tylko zmarznięte "papierzaki" zdesperowanych grzybiarzy, co do domu nie zdążyli, albo szukali do upadłego, a nie normalne grzyby), na internetach, w gazetach i w innych źródłach. Natomiast okazja nie trafia się co chwila. W przyjaciół też moja introwertyczna osoba nigdy nie obfitowała. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze czynnik impulsu, który zaświecić mi musi w głowie żaróweczką pomysłu, w odpowiedniej chwili.

No, ale macie szczęście. Tak się złożyło, że zaczynając od punktu 4, przez punkt 5, poprzez punkty 3, 2 i 1, przy współzaistnieniu owego magicznego impulsu, dokonałam fajnego przepisu, który został przyjęty z entuzjazmem, zarówno przez obdarowywanego, jak i gości.
Szymek, mój i męża bardzo bliski kolega, niemal przyjaciel rodziny, jedyny, do którego spośród wszystkich naszych znajomych mój synek się swobodnie przytuli i nazwie wujkiem (niedoszły ojciec chrzestny), miał urodziny. I jakkolwiek nie trzeba było szaleństw, prezenty do knajpy na piwo i planszówki (odmiana imprezy urodzinowej) też nie były potrzebne, ale w sumie chcieliśmy coś zrobić. Tak więc moja druga połowa rzuciła ziarno na glebę, pytając po półgodzinnej dyskusji nad tym co kupić "łysej mendzie" - a może upiecz mu coś? No i się zaczęło. Burza mózgów nie trwała jednak długo. Szymek muffinki lubi, na diecie znowu nie jest, a skoro nie jest na diecie, poszerza nam się zakre możliwości.
Więc co zrobiłam, mając do dyspozycji półtora dnia przed urodzinami? Odpaliłam Pinteresta, wpisałam poszukiwanie muffinek i po około 15 minutach gapiłam się z zadowoleniem na coś, co mogło być hitem.

Sporo z was już się orientuje, że lubię czekoladę. Jeszcze więcej osób wie, że czekoladę lubi też przeważająca większość mężczyzn, więc nasz kumpel bez wątpienia też ją lubi. Co więcej, lubi on moje brownie (nie zatapiając się w samozadowoleniu, acz stwierdzając fakt - jak większość tych, co go spróbowała). No to zgadnijcie, na jaki przepis padło moje oko podczas poszukiwań? No jasne, że na muffinki brownie.
A ponieważ przepis spełniał pierwsze 3 punkty z powyższej listy - zabrałam się do roboty kilka godzin przed imprezą urodzinową.
I co? I partia muffinek, jeszcze trochę ciepłych, wręczona w prezencie i postawiona na stole z wyrazem zadowolenia na brodatym ryju Szymka, znikła w ciągu kwadransa, ku z kolei memu wielkiemu zadowoleniu.
Bo przysmaki znikające w takim tempie MUSZĄ być niesamowicie dobre.

Daję wam więc ten przepis, z życzeniem, aby i wam tak fajnie wyszło:)
Pochodzi z tej strony. Modyfikowany pod względem skali metrycznej, aby było łatwiej budować bazę składników, oraz wprowadziłam kilka skrótów.




Składniki (na 14-16 muffinek):

4 tabliczki czekolady gorzkiej
10 łyżek masła
4 lekko rozbite jajka
3/4 szklanki cukru
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1 szklanka mąki
1 szklanka drobno posiekanych kawałeczków mlecznej czekolady albo małe opakowanko chocolate chips
2-3 łyżki stopionego masła na posmarowanie foremek
garść kawałeczków czekolady dla przyozdobienia muffinek


Wykonanie:

 Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.

Silikonowe foremki na muffinki smarujemy stopionym masłem na bokach i dnie i stawiamy na blasze wyjętej z piekarnika, wysłanej folią aluminiową lub papierem do pieczenia.

Nasze cztery czekolady łamiemy na kawałki i wraz z masłem rozpuszczamy w kąpieli wodnej, mieszając od czasu do czasu, aż staną się czekoladową masą. Gdy będzie gładka, zdejmujemy z ognia i pozwalamy jej nieco ostygnąć.

Jajka, cukier i ekstrakt z wanilii wkładamy do miski od miksera i krótko miksujemy, tylko tak, by się połączyły.

Do zmiksowanej masy powoli wmiksowujemy całą stopioną czekoladę z masłem.

Wmiksowujemy też mąkę, ale tylko na tyle, by się połączyła z resztą. Masa nie może być zbyt gładka, ale z kolei surowych kulek mąki też nie wolno nam zostawić.

Wsypujemy szklankę kawałeczków czekolady lub chocolate chips i mieszamy z ciastem za pomocą łyżki.

Każdą foremkę na muffinkę wypełniamy ciastem do 2/3 wysokości. Nie więcej, bo się ciasto wyleje, a poza tym mimo wszystko muffiny trochę urosną. Tylko trochę.

Na górę każdej surowej muffinki wysypujemy kilka sztuk kawałeczków czekolady.

Wsadzamy blachę z foremkami do nagrzanego piekarnika i pieczemy około 30-35 minut.

Następnie wyjmujemy je z piekarnika i w foremkach pozwolimy stygnąć 5 minut poza piekarnikiem. Po tym czasie wyjmujemy je z foremek (z łatwością, naprawdę, dzięki wymaśleniu i tak silikonowych foremek, same wypadają na dłoń) i pozwalamy ochładzać się już luzem.

Zjadamy z przyjemnością, ile nam pozwolą.

Tyle:)

No dobra, na koniec parę uwag, które mogą wam pomóc.

Skoro są to muffinki brownie, spodziewajcie się, że będą w środku wilgotne, zupełnie jak brownie powinno być. To nie jest zakalec!:)

Podczas pieczenia nie ma co sprawdzać patyczkiem. W pół godziny wychodzą takie jak trzeba.
ACZKOLWIEK, jeżeli przeciągniecie czas pieczenia, dacie za mało czekolady (na przykład 3 zamiast 4 tabliczki) przy pozostałej ilości składników pozostawionej bez zmian, to też się nic strasznego nie stanie. Nie spalicie ich. Po prostu otrzymacie babeczki czekoladowe, też niesłychanie smaczne, ale upieczone bardziej, niż powinno być upieczone brownie.

Popękają, tak jak widać na zdjęciu. Nie ma bata, żeby tak nie było, ale to też ma swój urok, szczególnie z tymi drobinami czekolady, które, o dziwo, wcale się nie topią podczas pieczenia.

Co do charakterystycznej skorupki brownie - powinna się pojawić. Może mniejsza niż jak robicie brownie w blaszce, tycia, ale jednak. Przy tej okazji wyciągajcie upieczone muffinki z foremek ostrożnie, aby to dobro wam się nie pokruszyło.

Jeżeli macie ochotę ulepszyć te muffinki i na przykład w surowe jeszcze wetknąć do środka kostkę czekolady albo kawałek krówki - przypuszczam, że się rozpuszczą i możecie mieć bardziej płynne wnętrze. Ale nie wypróbowałam tego pomysłu jeszcze, więc jeśli ktoś tak spróbuje, koniecznie dajcie znać.
Natomiast dodanie do środka łyżeczki dżemu (czyli nalanie małej warstwy ciasta do foremki, nałożenie łyżeczki dżemu i zalanie resztą porcji) mogło by wyjść... Ponownie - nie próbowałam takiej wariacji z tym przepisem, więc nie bierzcie za pewnik:)





piątek, 16 października 2015

Gofry cynamonowe z domową wiśniową frużeliną na wyrku z czekolady

O gofrach, drodzy państwo, rzec można na pewno dwie rzeczy:
1. 90% społeczeństwa je kocha i pożera w wakacyjnej porze z "budek" na ulicach kilogramami w letnim czasie (o zimowym nie wspomnę, bo wtedy też pożerają, ale cichem, w knajpkach, nie łażąc z przysmakiem po ulicy)
2. Każdy, kto kocha gofry, przynajmniej raz w życiu spróbował je zrobić domowym sposobem. O ile miał gofrownicę. Bez gofrownicy niestety gofrów nie będzie, choćbyśmy stawali na głowie i klaskali uszami. W tym celu gofrownice były kupowane, znajomi, co mają ten sprzęt już i robią, pytani o sprawdzony przepis... i potem, zamiast końca problemów, zaczynały się prawdziwe schody.
Ten deser jest niby prosty w wykonaniu. Zmieszać składniki, wlać ciasto do nagrzanej gofrownicy i czekać, aż się zrobią. No, proste, prawda? Jednakże gdyby to było takie proste, internet nie byłby zawalony po sufit przepisami na "sprawdzone", "zawsze wychodzące", "doskonałe" gofry, z których połowa nie wychodzi, pali się, nim zdąży się upiec, albo wręcz przeciwnie - wcale się nie piecze. Magia! Jak to jest możliwe, żeby sąsiadka Ewa podała ci przepis na gofry perfekcyjne, które jadłaś wczoraj u niej, po czym po spróbowaniu tego przepisu u siebie - wylewasz resztki zakalcowatych gofrów z gofrownicy ze łzami w oczach, lub wydrapujesz z niej spalone na węgiel ciasto. No jak! Czemu przepis "sprawdzony" nie wychodzi?

Otóż podam wam najprostszy powód niepowodzeń w robieniu doskonałych gofrów, przez który 45% miłośników gofrów zarzuca próby po dziesiątym nieudanym przepisie na "sprawdzone i najlepsze" i wraca do gości z "budki", zacierających radośnie ręce na widok dzieci marnotrawnych wracających w pokorze po gofra.
Powodem jest gofrownica, nie przepis. To od gofrownicy wszystko zależy, znacznie bardziej niż od za dużej ilości lub braku mąki w przepisie. Od gofrownicy, a w szczególności od jej mocy.

Zauważyliście, czego brak w większości przepisów na gofry? Brak informacji, w jakiej gofrownicy i o jakiej mocy akurat te "perfekcyjne" i "sprawdzone, super-smaczne" gofry były robione. A bez tej informacji, drogi czytelniku, jedynie fartem zrobisz doskonałe gofry za pierwszym, drugim, lub trzecim razem, bez narażania się na poszukiwania idealnego przepisu.

Im gofrownica ma większą moc, tym lepiej. Niestety, ta moc przekłada się na jej cenę, a skoro spora ilość z nas kupi gofrownicę na promocji w Lidlu, albo taką, co robi gofry w kształcie serduszek, cóż... nie gwarantuję, czy wyjdą nawet z przepisu załączonego do gofrownicy.

Ja uczciwie się przyznaję: moja gofrownica to sprzęt 3w1 FirstAustria 750 W. Nie jest to wiele. Wręcz maleńko, skoro najlepsze gofrownice (odpowiednio drogie, rzecz jasna) mają ponad 1000W i na nich na pewno wyjdzie całkiem spory procent gofrów polecanych jako "zawsze wychodzące". Jednakże człowiek lubi to co ma, i czasem się męczy z tym, co ma, nim osiągnie sukces.
Także i u mnie i mojej maszyny tak było, nim osiągnęłyśmy konsensus, a z książeczki dołączonej do gofrownicy, dopiero czwarty z kolei wypróbowany i zmodyfikowany nieco przepis okazał się dobry.

Dlatego też z przyjemnością zapodam wam ten przepis, zaznaczając, że gofry powinny wyjść jak należy właścicielom tejże gofrownicy, o ile tylko nagrzeją ją jak należy i nie pójdą na skróty.

A jakie powinny być bansheekowe doskonałe gofry? Złotawe, aż do poziomu jasnego brązu, choć nie muszą być złotawe równomiernie. Chrupiące z zewnątrz, a w środku mięciutkie, aczkolwiek upieczone. I ze szczyptą cynamonu, która jest zdecydowanie moją ulubioną przyprawą. Ta szczypta w gofrach jest spora, co też przekłada się na ich smak, ale jak nie lubicie cynamonu, można spokojnie go pominąć. Gofry wyjdą świetne i tak.

Co do tych gofrów? Dla mnie wyłącznie dżemy i dżemo-podobne, chociaż możecie dodać co wam się żywnie podoba. W tym przypadku poeksperymentowałam i zrobiłam ekspresowo porcję czegoś, co okazało się być świetnym odpowiednikiem frużeliny, w dodatku nie smakującej konserwantami, a owocami. Na nią też wam dam przepis, który po odpowiednim powiększeniu proporcji i nie nawaleniu wielkich łych na gofry, nawet powinien wam starczyć na całą partię:)
A "czekoladowy wyrko" jest w bonusie. Taki malutki twist od miłośnika czekolady dla innych miłośników czekolady.

W tym momencie skończyłam ostatni kawałek ostatniego gofra i już zaczęłam tęsknić za ich widokiem, więc wrzucę zdjęcia z mego gofrowego wybryku i zapodam przepis na całość deserku.
No to jedziemy:



Składniki (na ok. 12 gofrów dla gofrownicy "3w1 FirstAustria 750 W"):

Gofry:
2 szklanki mleka
2 szklanki mąki
2 jajka (osobno żółtka i białka)
3 łyżki cukru
duża szczypta cynamonu
1/3 szklanki oliwy z pestek winogron
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 opakowanie chocolate chips albo drobniutko pocięta w kawałeczki mleczna czekolada

Domowa frużelina (ilość na 3 gofry; dla większej ilości należy odpowiednio powielić składniki):
4-5 garści mrożonych wiśni
1/2 opakowania galaretki wiśniowej
1 łyżeczka cukru


Wykonanie:

Gofrownicę nagrzewamy zgodnie z instrukcją.

Do miski wlewamy mleko, mąkę, cukier, cynamon, oliwę i proszek do pieczenia. Oddzielamy żółtka od białek i dorzucamy żółtka do pozostałych składników. Białka przelewamy do miski i na chwilę odstawiamy na bok.

Miksujemy składniki mikserem, aż otrzymamy gładką masę.

Do białek wsypujemy szczyptę soli i ubijamy je mikserem na sztywną pianę. Ubitą pianę ostrożnie, po łyżce przekładamy do zmiksowanych składników i bardzo ostrożnie mieszamy wszystko razem.

Otwieramy nagrzaną gofrownicę, smarujemy starannie oliwą górną i dolną część formy na gofry, nie pomijając górnych części, zamykamy i raz jeszcze nagrzewamy.

Gdy lampka na gofrownicy ponownie zgaśnie (patrz: instrukcja obsługi), otwieramy, i nalewamy do foremek porcje ciasta na gofry. Zamykamy i przez pierwsze 2-3 minuty nie otwieramy gofrownicy. Potem co jakiś czas sprawdzamy stan upieczenia. Jeśli ciasto na gofry zacznie się robić złotawe, i pojawią cię ciemniejsze kwadraciki na wierzchu od górnej części, za pomocą nożyka ostrożnie odczepiamy ciasto od foremki, przewracamy na drugą stronę i pieczemy aż do złotawej barwy.

Po wyjęciu gofrów z gofrownicy przekładamy je na powierzchnię z siateczki (w braku czego innego używam do tego celu uczynionego z metalowej siateczki pojemnika do pieczenia frytek), stawiamy pionowo i w tej pozycji studzimy. Nie wolno ich kłaść na talerzu albo desce, bo zmiękną i nie będą już takie chrupiące jak należy.

Następnie raz jeszcze smarujemy staranie tłuszczem foremkę w gofrownicy i przelewamy kolejne porcje ciasta, aż do wyczerpania go, podczas gdy rosnąć nam będzie górka gotowych gofrów.

Gdy gofry nam stygną, przyrządzamy domową frużelinę.

Wiśnie zamrożone wrzucamy do garnka i stawiamy na średni ogień. Jeżeli są pozbawione pestek jedynie mieszamy, czekając aż nam się odmrożą i zaczną rozpadać. Jeśli przez lenistwo swoje, zamrażaliśmy z pestkami, podczas rozmrażania w garnku należy je "dźgać" łyżką i stopniowo wydobywać i wyrzucać pestki.

W trakcie rozmrażania, wiśnie puszczają sok i ten sok stanowić nam będzie podstawę do frużeliny.

Do całkowicie rozmrożonych, parujących i gotujących się we własnym soku owoców, wsypujemy pół opakowania galaretki wiśniowej i starannie mieszamy wszystko razem. Gdy masa stała się gęsta i lśniąca, należy spróbować i dodać cukru. Mnie wystarczyła łyżeczka, ponieważ galaretka słodka jest sama w sobie, a wściekle słodka frużelina nie jest nam potrzebna. Powinna być słodko-kwaśna.

Trzymamy jeszcze na ogniu przez kilka minut, ciągle mieszając. Następnie ściągamy garnek z ognia i odstawiamy, by frużelina nieco ostygła.

Ostudzone gofry można już okraszać frużeliną, dżemem, bitą śmietaną i owocami, lub posypać cukrem pudrem, ewentualnie niczym - bo klasyki cynamonowe są najlepsze:). I zjadać.

Co do mego wyboru, widocznego na zdjęciach, postanowiłam użyć chocolate chips do pary wiśniom (ponieważ bardzo lubię to połączenie) i na jeszcze ciepłego gofra w każdą krateczkę wrzuciłam po 2-3 kawałeczki czekolady, po czym przykryłam gofra grubą warstwą nadal ciepłej frużeliny.

Nie przetrwały nawet dwóch godzin, biedaki, ale taki jest ich los, jeśli tylko są smaczne.

Smacznego:)

PS: Co do tej frużeliny, można jej pewnie użyć i do pancakes i do sernika nowojorskiego lub okrasić nimi inne ciasta i ciasteczka. Spróbujcie. Na pewno się nie zawiedziecie. Nie zdążyłam sprawdzić przechowywania (nie zostało nic, na czym można by sprawdzać:P), ale przypuszczam, że naddatek frużeliny można na szybko podgrzać, a potem parujący, na wzór dżemu, wpakować ją do słoika, zamknąć szczelnie i używać do rozmaitych celów.


środa, 14 października 2015

Cytrynowo-imbirowy uzdrowicielski syrop do herbaty

Jesień pędzi na złamanie karku, w ucieczce przed zimą. Nawet nie zdążyliśmy się tak naprawdę nacieszyć ZPJ, a już jej prawie nie ma. ZPJ czyli Złota Polska Jesień trwała może parę dni we wrześniu, a teraz, w połowie października wydaje się, jakby był listopad! Co to za porządki, by śnieg już był rano. Jam nie przygotowana, na złom kark wyciągać musiałam zimowe odzienie rodziny, żeby mi nie pomarzli i nie połapali jakiej zarazy.
I złapałam ja. Jak zwykle. Oba moje chłopaki pomykają ledwie z katarem, a ja dopiero teraz kończę chyrlać czyli wypluwać płuca. Za takie porządki to ja dziękuję, biorę swą łopatkę i wysiadam z tego pociągu. Tylko w sumie... hmm... gdzie... na Plutona? No, niby można by się wyprowadzić na inny kontynent w ramach protestu i zamiast mrozu w nocy mieć ciepełko...
Ale skoro nie jest to chwilowo w planach - radzimy sobie z lodowatą jesienią i wszystkim, co niesie, jak się da.  Żywnościowo także.
Do łask wraca w porze "zarazy" czosnek spożywany na surowo, syrop cukrowy z cebuli (świetny na kaszel), a także ulubiony dodatek do herbaty mojej rodziny i na dodatek równie skuteczny, co prościuteńki w wykonaniu. A mianowicie złota, gęsta mieszanina miodu, cytryny i świeżego korzenia imbiru, czyli bohater dzisiejszej felki.
Od zawsze w sumie i każdy wie, że cytrusy, miód i imbir są doskonałe na chorobę, wszelakie kaszle i przeziębienia gardła, i w sumie łączy się czasem co najmniej dwa z trzech składników w herbacie, ale o połączeniu ich razem nie pomyślałam do poprzedniej wiosny (wtedy trafiłam na przepis na ten syrop gdzieś w gazecie). Wtedy też lubią mi chłopaki łapać co tłustsze bakterie latające w powietrzu i smarkać potem i kaszleć przez tygodni dwa.
Średnio jestem zwolenniczką dawania lekarstw maluchowi, więc z miejsca, w przypadku choroby zwracam się ku naturze. Zatem taki syrop domowej roboty, który można pić cały rok i jedynie dobre rzeczy przynosi, jest czymś wspaniałym. I dla dorosłych i dla dzieciaków. I na dodatek jaki smaczny:D

Rychło więc w czas podrzucam wam przepis na uzdrawiający (serio!) syrop do herbaty, który na dodatek polepsza jej walory smakowe, i sprawia, że wszyscy są zdrowsi. Korzystajcie, bowiem zrobienie go to kwestia kwadransa, a przechowywać można długo.







Składniki:

1 spora cytryna ze skórką, sparzona i starannie wymyta
1 korzeń imbiru wielkości mniej więcej cytryny
1 szklanka miodu naturalnego dowolnego rodzaju (polecam lipowy)
1 szklany słoik ze szczelnym zamknięciem

Wykonanie:

Cytrynę myjemy, parzymy wrzątkiem i kroimy wraz ze skórką najpierw na plasterki, potem plasterki na kawałeczki wielkości paznokcia lub nieco większe.

Imbir obieramy ze skóry i kroimy na kawałeczki wielkości takiej, jak pokroiliśmy cytrynę.

Oba składniki wrzucamy do starannie wymytego i co najmniej wyparzonego wrzątkiem słoika.

Cytrynę i imbir zalewamy w słoiku szklanką miodu i starannie mieszamy wszystkie trzy składniki ze sobą.

Słoik zamykamy i wstawiamy do lodówki na noc, by się przegryzły ze sobą i puściły sok.

Następnego dnia otwieramy, mieszamy raz jeszcze i możemy od tego momentu używać go czy jako dodatku do herbaty, czy też do zwykłej wody, tworząc sobie gorący napój, poprzez dodanie do cieczy pitnej 2 łyżek stołowych syropu. Każdorazowo przed użyciem należy przemieszać zawartość słoika, a potem go zamknąć, by nie wdała się pleśń.

Syrop można przechowywać i miesiąc w lodówce, bez szkody dla jego właściwości, a kawałeczki imbiru i cytryny dodawać także do herbaty, na równi z sokiem, jaki z nich się wytoczył.

Smacznego. I zdrowia:)


sobota, 10 października 2015

Zapiekanka z kurczaka i makaronu "Mac'n'chick"

Po trzech tygodniach wyjazdu quasi-urlopowego, do sanatorium, podczas którego poznałam na nowo jak kiepsko może smakować stołówkowa kuchnia masowa, na równi z genialnymi walorami borowiny oczyszczającej zatoki, powracam ponownie do swego bloga i przepisów. Nie jest zbyt dobrze odkładać za długo pewne rzeczy, bo się można zupełnie zniechęcić, a skoro na podglądzie projektu nadal widzę, że ktoś mnie jeszcze odwiedza na Bantofelkach, najwyższa pora wrócić do drylu. Tyle jeszcze przepisów mam w zanadrzu, które chcę wypróbować i podzielić się z wami, że aż mnie w sumie rozsadza:)
Zacznę jednak od dania obiadowego, które dokonałam jakiś czas temu. Pracochłonna, wbrew swej nazwie, zapiekanka makaronowa, ale powiadam wam - tak jest smaczna i sycąca, że aż się prosi o robienie jej co jakiś czas choćby po to, by widzieć walkę na obliczu mego skąpiącego komplementów męża: "powiedzieć, że doskonałe i chciałbym dokładkę, czy nie powiedzieć?"

Na dodatek pora jesienna jak najbardziej sprzyja takim daniom, jeszcze nie wymagającym zimowej ciężkości i maksymalnego naładowania wszystkim, co przynosi siłę ciału, by okres zimowy przetrwać, ale już mniej lekkim i frywolnym niż wiosenne sałatki, galaretki i musy owocowe. Dynie zaś dopiero się zaczynają, więc zanim zacznę szaleństwo z zupami-kremami z dyni i tartą dyniową, już zamówioną przez mego męża, jako najbliższe ciasto, w jakim pragnie zatopić kły, zaproponuję wam przejściowo, arcysmaczną zapiekankę "Mac'n'Chick" (nazwa autorska i bardzo pasuje;))

Przepis znalazłam sobie na tej stronie, jednakże z wiadomych względów różnic pomiędzy kuchnią polską, a amerykańską i dostępnością niektórych składników u nas, dokonać musiałam niezbędnych modyfikacji. I wcale, a wcale nie zmieniły one smaku dania. Wręcz przeciwnie: wydaje mi się, że jest teraz znacznie zdrowsze niż gdyby zastosować wszystko to, co Pionierka zapodaje w swoim przepisie. Przykładowo, zamiast puszkowanej zupy będącej w 90% mieszaniną soli i glutaminianu sodu oraz smakowitych E, zaproponowałam tu doskonały substytut z naturalnych składników (który już na blogu jest od jakiegoś czasu). Nie dodałam też niepotrzebnego zupełnie dodatkowego bulionu, bo ów substytut jest tak kremowy, że zapiekanka nie ma prawa być sucha, nasączona znakomitą ilością tego smakołyku. Że o odpadającej przy tym dodatkowej porcji soli i tłuszczu nie wspomnę.

Ale do rzeczy: jeśli zechcecie sobie porównywać przepisy pod względem moich zmian - proszę bardzo. Po to jest link do oryginału i aby zachować prawa autorskie. A moja wersja fantastycznej zapiekanki z makaronu i kurczaka już na was czeka, by zacząć ją robić. Do dzieła!







Składniki:

2 szklanki ugotowanego białego i ciemnego mięsa z kurczaka  (ja użyłam mięsa z 2 nóżek i z 2 piersi, ale spokojnie możecie użyć dowolnych szczątków doczesnych tego ptaka. Jeśli będziecie kupować całego kurczaka tylko dla tej zapiekanki - niech nie będzie za duży. 2 szklanki to tak na oko 60-70 deko mięsa)
3 szklanki makaronu spaghetti połamanego na 3 części lub makaronu nitki (różnica niemal żadna, bo i tak podczas mieszania i pieczenia zmięknie nam i co nieco się połamie. No, może kawałki spaghetti będą większe niż nitki i nieco grubsze, ale osobiście uważam, że oba rodzaje będą dobre.)
2 porcje substytutu zupy-kremu z grzybów (ilość ta odpowiada potrzebnym w oryginale 2 puszkom kondensowanej zupy-krem z grzybów, ale odradzam kupowanie. Taniej, zdrowiej i smaczniej jest zrobić ją sobie samemu na potrzeby tego dania i nie tylko. Serio.)
2 szklanki ostrego w smaku startego sera żółtego (polecam ser salami)
1/4 szklanki zielonej papryki skrojonej w drobną kostkę
1/4 szklanki cebuli skrojonej w drobną kostkę
1/2 słoiczka czerwonej papryki pimento (marynowana papryka, niegdyś dodawana do zielonej oliwki w miejsce pestki, teraz dodają galaretkę z niej. Od konserwowej różni się tylko tym, że jest miększa i ma nieco ostrzejszy smak. Papryczki pimento z łatwością kupicie w supermarkecie np. w E.Leclerc.)
1 łyżeczka soli (ostrożnie z nią, danie ma tyle dodatków, że trzeba próbować ciągle, czy nie przesadzimy z tą przyprawą.)
1/8 łyżeczki pieprzu cayenne
1 dodatkowa szklanka startego ostrego sera żółtego na posypanie zapiekanki
szczypta majeranku i tymianku, oraz czerwonej słodkiej papryki


Wykonanie:

 Najpierw przygotowujemy sobie substytut zupy-krem z grzybów według tego przepisu. Lepiej mieć to już zrobione przed zabraniem się za zapiekankę, jednocześnie gotując mięso z kurczaka, bo potem będziemy tylko łączyć ze sobą składniki, zamiast czekać aż te bardziej płynne "dojdą".

Gotujemy mięso z kurczaka, wrzucając kawałki na gotującą się wodę. Tak jest zdecydowanie szybciej i wygodniej, nawet jeśli macie kupioną połówkę kurczaka. Pokrójcie go na kilka części zanim wrzucicie do wody. Kurczak pogotować się musi do miękkości, wpierw kilka minut na dużym ogniu, potem zmniejszamy gaz i pozwalamy mu się gotować na średnim około 30-45 minut. Gdy kawałki mięsa zaczną odstawać od kości (zauważycie zdecydowanie) wyłączamy gaz i wydobywamy kurczaka z wody, by ostygł. Będziemy za chwilę obierać mięso z kości, lepiej więc to robić, jak mięso jest już możliwe do dotknięcia.

Na wodę po kurczaku wrzucamy makaron, podkręcamy ponownie ogień pod garnczkiem i gotujemy go aż będzie prawie al'dente. Czyli nie tak do końca miękki. Potem zapiekanka jeszcze będzie zapiekana w piekarniku, więc nie chcemy mieć papki zamiast makaronu. Ugotowany makaron wyrzucamy na sito i odstawiamy na chwilę na bok.

Kroimy zieloną paprykę, cebulę i czerwone papryczki pimento w drobną kostkę.

Jeśli mięso z kurczaka nam już wystygło, obieramy je z kości, czyniąc z niego nie za duże kawałki. Odmierzamy wymaganą przepisem ilość, odstawiamy na bok.

Naczynie żaroodporne napełniamy makaronem.

Do makaronu wsypujemy rozdrobnione, ugotowane mięso z kurczaka.

Ostrożnie przelewamy do nich nasz substytut zupy-kremu z grzybów.

Dokładamy pokrojone warzywa.

Dodajemy starty, żółty ser.

Mieszamy wszystko ostrożnie ale dokładnie. W tym momencie zawartość naczynia żaroodpornego sięgać nam będzie prawie po brzegi, więc zdecydowanie trzeba to robić delikatnymi ruchami. Jeżeli wolicie wszystko mieszać w osobnym naczyniu, większym garnku lub czymś w tym stylu - proszę bardzo. Ja wolę w naczyniu, bo mniej wtedy naczyń ubrudzę, poza tym da się. I nie trzeba potem przekładać do naczynia, w którym będziemy zapiekać.

Starannie wymieszanych składników próbujemy, zanim zaczniemy doprawiać. Pamiętajcie, że w zupie-krem jest już sól i pieprz oraz bulion grzybowy, więc dodając łyżeczkę soli - bądźcie z nią ostrożni.

Doprawiamy więc solą i pieprzem, oraz pozostałymi przyprawami z przepisu. Jeżeli uznacie, że nadal czegoś wam brakuje, można poeksperymentować z ilościami, a także z inną przyprawą. Curry też tu podejdzie. Podbije smak charakterem.

Następnie raz jeszcze mieszamy, sprawdzamy ostatecznie smak i zapiekankę już znajdującą się w naczyniu żaroodpornym posypujemy tą dodatkową szklanką startego, żółtego sera.

Wsadzamy naczynie do piekarnika nagrzanego na 176 stopni Celsjusza i pieczemy około 35-45 minut do momentu aż ser się stopi, a potrawa widziana przez przezroczystą ściankę naczynia puszcza nam bąbelki. Finalnie otrzymamy soczystą zapiekankę, niby łagodną ale jednocześnie przyjemnie ognistą w smaku, naładowaną smacznymi składnikami, która zapełni brzuchy głodnej rodziny aż do przesytu i tylko o deser będą wam wołać.

Dania starczy spokojnie na 8 porcji.

Smacznego!:)