Ano zdarzył się nowy numer "Bangarang" Kuby Ćwieka, w nim nowe opowiadanie o nowym bohaterze, zdarzył się tam pączek... i zdarzyła się w związku z tym nagle wena, tym razem nie literacka, a kulinarna, atakując mnie dnia 3 lutego wieczorem. Tak mnie szanowna pierdzielnęła w łeb, że zanim się zorientowałam, przeglądałam pół tuzina przepisów o robieniu pączków i męczyłam Jakuba o szczegóły ciastka, które jego Loco kusi syrenim śpiewem tak mocno, że i przez plik pdf czułam jego zapach (pączka, nie Loco:P).
Łosoś opuścił nastroszoną płetwę i popłynął za resztą pędzących w pijanym widzie łososi. Mea culpa... a zresztą co ja się będę, pozwijcie mnie! Okazało się ostatecznie, że tym razem podążanie za tłumem wyszło mi na dobre i wam też wyjdzie, jeśli tylko przebrniecie przez te wszystkie treści zanim dokopiecie się do przepisu. Cierpliwość cechą królów... i czytelników.
Ale może od początku zacznę, dobrze? Czyli tak jak zawsze, zapodając szczegóły potrawy, którą rozbieram na części z samego opisu, robię badanie w jej temacie, a potem składam już w czasie rzeczywistym, w kuchni, trzęsąc się z ekscytacji.
Oto czego dowiadujemy się o bohaterze dzisiejszej felki, zacytowane wprost z opowiadania:
"Loco podszedł do kasy. Tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki, leżały na paterze idealne w kształcie, lukrowane pączki z posypką z kandyzowanej skórki pomarańczy, takie same jak u Cyganki z witryny. "Z różą", informowała karteczka. Jedyne słuszne. Loco się oblizał(...)
(...)Zatrzymał się tylko raz. Przy paterze z pączkami.
- Jebać. - stwierdził, przyglądając się maleńkim, kandyzowanym wysepkom na śnieżnobiałym jeziorze lukru.
A potem sięgnął i wepchnął pączka do ust."
Jakub Ćwiek, Siedemdziesiąt jebanych gramów
A zatem, co mamy w tym fragmencie ciekawego o naszym pączku. Jedynie to, że wygląda jak 90% pączków z lukrem i różą, sprzedawanych w naszym pięknym kraju. Jeden podobny do drugiego, jak te pstrągi płynące w jednym kierunku. Ale... nic bardziej mylnego. Pączki, proszę państwa, różnią się od siebie. Nawet jeśli jest to wielkość, konsystencja, rodzaj lukru, czy też pomady cukierniczej na ich powierzchni. Różnią się nadzieniem, a także i tym czy robiono je w domu, wkładając w to serce, czy spierdzielono w domu dokumentnie i teraz są jak kartacze, którymi da się zabić niewinną istotę, karmiąc ją nimi czy waląc po łbie. Czy też zrobili je maszynowo do sklepu i część albo jest na wpół pusta, albo ktoś solidnie oszczędzał na nadzieniu i tej róży w środku ile kot napłakał. Dlatego to wcale nie jest takie proste, popatrzeć na ten opis i pomyśleć "A zrobię. Wezmę pierwszy z brzegu przepis i będzie ok." Przynajmniej nie w moim przypadku.
Skoro już po przeczytaniu tego opowiadania kolejny raz, tym razem nagle stwierdziłam, że inne przepisy poczekają, zrobię tego pączka, bo aż się on o to prosi, uznając, że miałam za mało danych, zaatakowałam autora historii serią zupełnie niespodziewanych pytań, o zdecydowanie dziwnej, wieczorowej godzinie. Że nie odesłał mnie do diabła, świadczy tylko o tym, że o niejedno już go pytać musieli, więc odporny. O to, jak wygląda pączek Loco tak dokładniej to pewnie jeszcze nie, ale trening czyni mistrza. Jak Kubę kiedy ktoś zapyta o rozmiar gnata, bo chce mu go wyrzeźbić na bałwochwalczym posągu, pozując na kłamliwe bóstwo nordyckie albo czym trymuje zarost i czy mógłby fanowi przysłać parę swych kłaków z ostatniego golenia, też się pewnie nie zdziwi i cierpliwie odpowie. Lub wyśle:D
Wracając do pączków!
Krążyć zaczęłam wokół tematu jak sęp, zakładając, że opisany pączek jest ze Śląska, a tamtejsze jedzenie nie do końca takie jak na południu na przykład, jako i mowa. Co się jednak okazało? Pączek był bazowany na jakimś szczecińskim cudzie cukierniczym i tak naprawdę nie powinien mieć kształtu idealnego. Na pewno musi być spory, z lukrem przezroczystym, a nie białym i z "tupecikiem" skórki na łbie. Ale najciekawsze się okazało oświadczenie o konsystencji. W środku, poza konfiturą nie ma być puchu, naładowanego konserwantami. Ani twardej masakry. Ani kombinacji, w której ledwie ugryziesz, a smak ciasta pączkowego się rozpływa. Pączek Loco ma być męski! Tak jest, męski, mięsisty, nieco gumowaty (to osiągamy tylko dzięki jednemu sposobowi, ale o tym później), pączek ma być taki, by wiadomo było, że się go gryzie, a nie rozpaczliwie szuka smaku między jedną bańką powietrza w cieście, a drugą. Pączek Loco ma być pączkiem samca, jako i pierwowzór Loco (pozdrawiamy, tak nawiasem, Maćka "Lobo" Linke), a takiemu gościowi byle czego do zeżarcia się nie podsuwa, bo (przynajmniej z pozoru) podziękuje piąchą, poprawi sierpem i zgniecie tak, że zakwiczysz o litość siedmioma głosami wprost z gejowskiego piekiełka (autorka bloga aż się zatrzęsła z rozkosznego przerażenia na takie potraktowanie i folguje sobie dalej:P). A tak wogóle, to chyba należałoby wrócić do tego pączka, który jest też pączkiem Ćwieka, co? O laboga... na co ja się porywam...
Nie no, porwałam się całkiem mądrze. Badanie właściwości pączka zakończyłam, sięgając na bloga kulinarnego, z której już wcześniej korzystałam kilkakrotnie, a który zawierał pewien przepis, z którego pączek wyjdzie dokładnie taki, jakim ani Kuba, ani Loco i jego pierwowzór by nie pogardzili. Jedynie ścięłam ilości o połowę i jeden ekstrakt na wódce zastąpiłam drugim ekstraktem na wódce, ale smakowo jest nadal jak należy:)
Cóż więc mi pozostało jak ruszyć na te pączki w stylu, w jakim "Lobo" powala przeciwnika na matę, podduszając uprzednio należycie, by nieszczęśnik nie zapragnął już powstawać i do końca życia robił ogony na podium za Jego Mrocznością? No to ruszyłam, a efekty... wiecie... chyba dokończę tę felkę jak należy...
Cóż więc mi pozostało jak ruszyć na te pączki w stylu, w jakim "Lobo" powala przeciwnika na matę, podduszając uprzednio należycie, by nieszczęśnik nie zapragnął już powstawać i do końca życia robił ogony na podium za Jego Mrocznością? No to ruszyłam, a efekty... wiecie... chyba dokończę tę felkę jak należy...
"Ladies and gentelman! W prawym narożniku niepokonany mistrz wagi ciężkiej, pełnotłuszczowej, cukrowej i konfiturnie różanej! Czołooo zdobi mu lukierrrrr, a korony mistrza i króla ze skórki kandyzowanej nikt jeszcze nie zdołał zedrzeeeeć. Pączeeeeek z różąąąąąąą! (tłumy szaleją). A jeeeegooooo przeciwnikiem w lewym narożniku będzie tłum spragnionych jego krągłej obecności, anorektycznych, albo wprost przeciwnie fanóóóóów, którzy już szykują się na jego mocne, smakowe, mięsiste uderzenie. RING WOLNY! (gong)"
PS. Fotograf ze mnie żaden, zdjęcia wyszły tak średnio. Ale możliwe, że kogoś jednak zanęcą do próby wzięcia się za bary z Jego Znakomitością Pączkiem z różą Loco:)
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki (na 18-20 pączków):
400 g mąki pszennej + kilka garści do podsypywania
7g drożdży suchych lub 14g drożdży świeżych
1/4 łyżeczki soli
50g cukru pudru
3/4 szklanki mleka
2 jajka
1 żółtko
50g roztopionego masła
1,5 łyżki ekstraktu z wanilii
1 słoiczek konfitury z dzikiej róży (wejdzie cały, nie ma się co oszukiwać i oszczędzać. Prawdziwą dopadłam w cukierni Santos, ale pewnie w sklepach z żywnością organiczną lub samołapnie uczynioną konfiturę przez babcię też dostaniecie. Starczy, i warto, poszukać dokładniej i nie iść na wieloowocowe podróbki o ulotnym smaku róży.)
lukier (3-4 łyżki gorącej wody + 1 szklanka cukru pudru)
olej do smażenia (u mnie sprawdziła się mieszanka oleju rzepakowego i oliwy z pestek winogron)
Wykonanie:
Mąkę przesiewamy do miski od miksera i mieszamy z suchymi drożdżami (w przypadku drożdży świeżych trzeba je przed wymieszaniem z mąką zamienić w zaczyn; rozetrzeć z cukrem i podlać ciepłego mleka, zostawić do wyrośnięcia i wtedy wlewać do mąki).
Dodajemy resztę składników, poza masłem, podłączamy do miksera mieszadła hakowe do ciasta drożdżowego i ubijamy najpierw 5 minut. Po tym czasie dolewamy roztopione masło i miksujemy dalej.
Ciasto będzie gotowe, jakoś tak po 10 minutach mieszania. Będzie lepkie, i nie za bardzo zechce wyglądać jak gotowe drożdżowe, ale tak ma być. Nie dosypujemy mu mąki. Powinno, po próbie oddzielenia kawałka, rwać się i być lśniące. Wtedy możemy działać dalej.
Wyciągamy je z miski miksera umączonymi dłońmi, podsypujemy ją lekko mąką i z powrotem je wkładamy, uformowane w kulę. Przykrywamy ściereczką i stawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (w porze zimowej polecam dać na kaloryfer, w lecie do lekko nagrzanego piekarnika). Wyrastać będzie co najmniej 1 godzinę, może 1,5 i należy mu na to pozwolić, oczekując na podwojenie się zawartości miski.
Po tym czasie stolnicę oprószamy mąką. Wyciągamy na nią ciasto i rozwałkowujemy na ok 1,5 cm grubości (jeśli chcemy, by pączki faktycznie były duże. Mniejszym wystarczy 1-1,3 cm).
Szklanką o średnicy 7-8 cm wykrawamy kółka w rozwałkowanym cieście, zbieramy resztki, łączymy ze sobą i ponownie rozwałkowujemy, by wycinać kolejne kółka i tak do skończenia się ciasta. Zostawcie sobie kilka skrawków na testowanie temperatury oleju do smażenia.
Kółka rozkładamy równo po namączonej stolnicy, przykrywamy ściereczką i zostawiamy do wyrośnięcia, czyli aby ponownie ciasto, w formie kółek, podwoiło swoją objętość. Zajmie to co najmniej 25 minut, jeśli nie jest w kuchni bardzo ciepło. Może zająć i 40 i tyle u mnie wyszło. Tak czy siak, kółka muszą być dwukrotnie większe niż to, co zostawiliśmy po wykrojeniu z ciasta.
Do garnczka w którym na oko zmieści się 2 pączki na raz, wlewamy olej i podgrzewamy go. Z termometrem cukierniczym powinniśmy osiągnąć temperaturę 175 stopni, i wtedy zaczynać smażyć pączki. Bez termometru również da się radę. Gdy olej będzie już ciepły, w momencie gdy zawiesimy nad nim rękę, wrzućmy do środka kawałeczek ciasta drożdżowego i obserwujmy zachowanie. Jeśli wypłynie przed końcem minuty i zacznie się smażyć - olej ma dobrą temperaturę.
Ostrożnie ściągamy ze stolnicy po dwa kółka i wrzucamy do oleju. Niemal natychmiast wypłyną i zaczną się smażyć w części zanurzonej w oleju.
Gdy będą już złotawe, za pomocą łyżki cedzakowej pomagamy im się odwrócić na drugą stronę, gdzie zaczną nabierać barwy brązowej i rosnąć szybko. Pomiędzy powierzchniami zanurzenia zostanie jaśniejszy pasek. W ten sposób powstanie nam słynna złota obwódka na pączkach.
Po dosłownie kilku minutach, patrząc na kolor pączków, wyciągamy je, wykładamy na talerz wysłany papierowym ręcznikiem i po usmażeniu całej partii zabieramy się za nadziewanie.
Przy pomocy szprycy cukierniczej (lub strzykawki 100, największej, jaką mają w aptece) napełnionej konfiturą, wkłuwamy się w bok ciepłego pączka i naciskamy tłok, nadziewając pączki solidną ilością konfitury.
Jeszcze ciepłe lukrujemy i ozdabiamy tupecikiem ze skórki pomarańczowej.
Pożeramy jeszcze ciepłe, bo takie smakują najlepiej.
Kilka uwag ode mnie:
Jeżeli chcemy je posypać cukrem pudrem (choć to już nie będą pączki Loco:)) czekamy aż wystygną całkowicie i wtedy dokonujemy oprószenia.
Dodatek alkoholu (w moim przypadku ekstraktu z wanilii, który jest na wódce), jest niezbędny, aby pączki nie chłonęły tłuszczu. Nie omijamy tego kroku.
Można smażyć pączki na oleju, oliwie, Plancie, mieszance ich wszystkich i wyjdą dobre. Smażenie na oleju zapewnia jednakże (nie wiem dlaczego, ale się sprawdza) pewną przyjemną, delikatną mięsistość ciasta.
Z powyższego przepisu wychodzą pączki, jak pisałam wcześniej - gryźliwe. Mięsiste. Męskie. Nie puch i nie krem w ustach, po spróbowaniu ciasta, ale właściwa konsystencja sprężystego, mięsistego acz lekkiego pączka. Zapewnia to dodatek całych jajek poza samymi żółtkami.
Na koniec kilka linków, gdyby ktoś był zaciekawiony:
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
English Version of the recipe, later today. Please stay tuned:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz