Ci, co znają mnie odrobinę, wiedzą, że jedną z moich pasji (poza ciężką muzyką i fantasy w każdej postaci, przede wszystkim książkowej) jest zainteresowanie kulturą wczesnośredniowieczną. Jeszcze gdy miałam więcej pary ku temu i czasu, bawiłam się w odtwórstwo historyczne i trzeba przyznać, że moja wikińska völva - wiedźma, z duńskiej nacji i z czasów mniej więcej 9-10 wieku była jedyna w swoim rodzaju. Potem pojawiło się nas więcej i w mojej drużynie i w drużynach bratnich, czy to słowiańskich, czy odtwarzających kulturę wikingów. Grunt, że byłam jedną z pierwszych i bardzo miło wspominam ten czas.
Mimo jednak tego, że już nie odtwarzam, nadal interesuję się wczesnym życiem naszych przodków. Zarówno słowiańskich, jak i celtyckich oraz wikińskich. Źródeł, by swą pasję zaspokajać jest dosyć, szczególnie w kwestii broni i ubiorów, ale niestety maleńko w kwestiach dla nich tak zwyczajnych, że przekazy są bardzo szczątkowe i musimy polegać na strzępach wiedzy. Jedną z tych kwestii jest kuchnia naszych przodków.
Nie raz i nie dwa, za czasów swego odtwórstwa miałam ogromną ochotę ugotować coś, czego nie powstydziłaby się kobieta z dziesiątego wieku i żeby nie była to w kółko kasza wymieszana z mięsem. Co z ich wypiekami? Co ze słodyczami w dobie, gdy cukier był dla nich zamorską przyprawą i dosładzali wszystko miodem?
Większości takich rzeczy możemy się obecnie tylko domyślać, zbierać drobiny informacji i niekiedy polegać tylko na tym, co mieli przodkowie do dyspozycji, bo przepisów, moi drodzy, nie zapisywano wówczas dla potomności. Nie było takiej potrzeby, bowiem matki przekazywały córkom wiedzę ustnie i praktycznie, córki swoim córkom i tak to szło, z biegiem czasu pewnie modyfikowane, ulepszane. I w końcu ze starożytnego przepisu pozostawał tylko cień, nazwa, wspomnienie wyryte w pamięci i słowa "to jest przepis mojej babci, a jej przekazała go jej babcia".
Z odmętów rozważań o utraconych skarbach przeszłości, pragnę jednak powrócić na właściwe wody. Dla wszystkich, którzy tak jak ja, zatęsknili za smakami przeszłości, pojawiła się niedawno nadzieja. Trafiła się dwójka odtwórców, którzy wzięli się z pasją za odtwarzanie starożytnych przepisów kulinarnych Słowian. Owocem ich pracy jest książka: "Kuchnia Słowian czyli o poszukiwaniu dawnych smaków". Autorami są Hanna i Paweł Lis. I powiem wam szczerze: jest to niesamowita skarbnica wiedzy, zawierająca nie tylko rewelacje w dziedzinie odkryć na temat produktów wczesnych mieszkańców naszych ziem, ale także ciężką drogę odtwórcy w odkrywaniu starej wiedzy i fantastyczne zdjęcia, dokumentujące w jaki sposób być może gotowano w dawnych czasach, gdy nie było prądu. Że nie wspomnę o tym, że ku mej głodnej radości zaopatrzono książkę w mnóstwo przepisów, zarówno w wersji "piekarnikowej" jak i w niektórych przypadkach, do wytwarzania pewnych dań starymi metodami. Raj dla odtwórcy, powiadam wam, i zdecydowanie polecam książkę każdemu łowcy nieznanych niekiedy smaków.
Z książki tej podam wam kilka przepisów już wypróbowanych na dania, z których potem wyrosły znane nam obecnie zupy, napitki i słodkości. Jednakże to, z biegiem czasu i w odpowiednim dziale.
Dziś za to przekażę wam przepis na pewien stary, stareńki wypiek, charakterystyczny dla podkarpacia i Polski południowej, nieznany, jak się okazuje tym z "centralnej" i północy. Nie występuje on co prawda w wyżej wspomnianej, rozkosznej książce, ale jest właśnie tym daniem, jakie matka przekazuje córce, a ta z kolei swojej i ta linia ciągnie się zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość długim, pachnącym chlebem i historią cięgiem.
A czemu chlebem? Bowiem chodzi o bułeczki. Tak konkretnie to o Proziaki. Nazwa dziwna - dla nas. Nasi przodkowie bez trudu zorientowaliby się o co chodzi i na dodatek od razu wskazaliby składnik, czyniący bułeczki tak dobrymi, puszystymi, a jednocześnie mięsistymi, czyli prozę. A Proza to po staropolsku Soda. Dodatek kefiru w cieście czyni je jeszcze starszym i bardziej historycznym, szczególnie, że nie jest to obecnie często stosowany do wypieków dodatek. Jednak powoli wraca do łask, co mnie ogromnie cieszy, gdyż zdecydowanie czyni wszelakie wypieki bardziej interesującymi, niż powszechnie stosowane mleko lub śmietana.
Oryginalnie proziaki piec się powinno na patelni, rumieniąc z obu stron. Ale ja zaproponuję wam nowomodną wersję, która, moim zdaniem daje nam znacznie bardziej puszyste, większe bułeczki niż te "patelniane" spłaszczone i nieco nieładne, bo bezkształtne. No i generalnie zdrowsze, bo na blachę i folię nie dodajemy tłuszczu, który niezbędny byłby przy "patelnianych". Jednak jeżeli chcecie spróbować i tego i tego sposobu, możecie spokojnie wykorzystać niniejszy przepis do eksperymentów, gdyż zmiana sposobu obróbki termicznej wpływa tylko na końcowy wygląd i puszystość. Smak pozostaje ten sam.
Proziaki najlepiej zjadać jeszcze ciepłe, posmarowane masłem lub konfiturą. Same, lub jako dodatek do innych starych dań, na przykład zagryzając nimi polewkę grzybową. Jakkolwiek jednak je zjecie, obiecuję, że będziecie zadowoleni i nieraz pojawią się one u was w domu jako zastępstwo sklepowego "chleba powszedniego" albo bułek.
Sklepowe proziaki też są, ale szczerze - absolutnie ich nie polecam. Tylko się zniechęcicie i nie poznacie jak może smakować własnołapnie uczyniony proziaczek - historyczny ukłon w stronę naszych prababek i niewątpliwa rozkosz dla podniebienia.
Składniki:
1/2 kg mąki
400 ml kefiru naturalnego
szczypta soli
1 płaska łyżeczka sody
Wykonanie:
Mąkę, sodę i sól mieszamy ze sobą i wysypujemy na stolnicę, czyniąc z nich górkę.
W centralnej części górki robimy dołek, do którego wlewamy na początek trochę kefiru.
W kefir i mąkę wtykamy palce i wyrabiamy kefir i suche składniki w gładką grudkę ciasta, którą odkładamy na chwilę na bok stolnicy. Do mąki dolewamy kolejną porcję kefiru i ponownie ponawiamy proces wyrabiania grudki. Każdą kolejną doklejamy do powstałych i urabiamy chwilę w palcach, by je ze sobą połączyć w większą kulę. Proces powtarzamy do momentu aż skończą nam się składniki, a kula z ciasta będzie gładka i ścisła.
Nastawiamy piekarnik na 180 stopni Celsjusza.
Stolnicę lekko posypujemy mąką.
Kulę ciasta rolujemy w wałek grubości nadgarstka. Następnie za pomocą noża kroimy go na mniej więcej kwadratowe kawałki.
Każdy kawałek bierzemy w dłonie i spłaszczamy do grubości ok. 1,5 centymetra.
Proziaki układamy na blasze od piekarnika wyścielonej folią, zostawiając między nimi niewielkie odstępy (trochę urosną).
Wkładamy bułeczki do piekarnika i pieczemy na jednej stronie do momentu aż zaczną twardnieć. Następnie odwracamy je na drugą stronę (spód powinien w tym momencie być już złotawy) i pieczemy do wyzłocenia drugiej strony.
Wyjmujemy z piekarnika i pozwalamy im nieco ostygnąć.
Gdy dadzą się już wziąć w ręce, możemy jeść. Z masłem, konfiturą, jako dodatek do zup i gulaszu. Nawet i same.
Proziaki przechowywać można do 3 dni w pudełku z zamknięciem, ale nie wytrzymają tyle, bo rodzina się rzuci na nie jak zwariowana i pochłonie w jeden;)
Smacznego:)
Znajdziecie tu Bansheekowe felki (mini-felietony ode mnie, czyli od Banshee) o różnych geekowych i nietypowych potrawach z mnóstwa dzieł pisanych (również kodem binarnym), rodem ze srebrnego ekranu, nawiedzających popkulturę. Czy może coś być lepszym tematem na felietony? Gotowanie jest przecież tak fantastyczną podróżą w świat wyobraźni... Będzie ciekawie, będzie zabawnie.Będzie bansheekowo. Zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz