Już za trzy dni polska premiera "Star Wars - Rogue One", który to fakt doprowadza do niespokojnego wrzenia fanów Uniwersum Gwiezdnych Wojen na całym świecie. Szczególnie, że 10 grudnia była oficjalna premiera tego filmu w Stanach. Nie wiem czy tylko dla prasy, czy dla prasy i wybrańców, czy też po prostu premiera ogólnokrajowa, niemniej była i zapewne niejeden z nas, w Polsce, życzył sobie by na ten jeden wieczór stać się amerykaninem i wylądować tam, na sali kinowej, a potem z tajemniczą miną czytać domysły kolegów i z ciężkim trudem powstrzymywać się od spoilerowania. Kto by nie chciał z nas... no kto!?
Franchise'u, z którego pochodzi najnowsza odsłona nikomu przedstawiać nie trzeba. Chyba w sumie łatwiej byłoby znaleźć dziewicę w gimnazjum niż kogoś, poza ludźmi z pokolenia naszych dziadków, kto o Star Wars nie słyszał. Bodaj po tytule, wiedząc, że taki film jest, kojarząc logo, już nawet nie wspominam o kojarzeniu bohaterów. Nie wiedzieć o istnieniu Star Wars to praktycznie jak... nie uczestniczyć w ostatnich trzydziestu latach rozwoju cywilizacyjnego świata! Fenomenalne to kino, rozpoczęte "Epizodem IV - Nowa Nadzieja" było przełomem dla wszystkich produkcji sf i tym kamieniem milowym, od którego zaczęto liczyć lata nowej ery kina science fiction. Wszystkim Trekkie, którzy teraz zaczną się burzyć, że to bzdura, bo przecież, cytując aktora grającego Scotty'ego w oryginalnych filmach i pierwszym serialu: "We started the whole damn thing", powiem jedynie, że nie do końca jest to prawda. Oba uniwersa ruszyły mniej więcej jednocześnie, z podobnymi efektami specjalnymi, obu należy się chwała i sława, ale to Star Wars George'a Lucasa jest tym fenomenem na skalę światową, a nie twór Gene'a Roddenberry'ego i nic tego niestety nie zmieni. Żeby nie było, Star Trek też bardzo lubię, franchise'u nie opluwam ani nie równam z ziemią, jednak każdy ma ten pierwszy obraz sf, który go zmienił w miłośnika tego typu filmów. Dla mnie były to Star Wars, więc choćbym i chciała, to cieplejszych, niż obecnie uczuć dla Star Treka nie wykrzeszę. Jest świetny. Ale nie jest Gwiezdnymi Wojnami:)
O Star Wars i moim pierwszym kontakcie z tym światem pisałam już poprzednio, przy okazji przepisu na
Zielone Chlebki Rey z Jakku z "Przebudzenia Mocy". A także przy
"Futrzakach" - Ciastkach Wookie. Powtarzać więc się nie ma potrzeby, szczególnie, że gdzieś jeszcze na pewno o tym jest w innych przepisach związanych z produkcjami sf. Zagaję za to o tym, co nas najbardziej interesuje w temacie bloga i Star Wars, to jest o jedzeniu. Istnieje ono bowiem, nawet w klasycznej sadze, chociaż w rozpaczliwie małej ilości.
Właściwie jest to zrozumiałe. Kiedy oni wszyscy mieliby coś jeść, mając co chwila różne przygody i nie mogąc usiedzieć za wiele w miejscu, gdy Imperium siada im bezustannie na tyłki? Poza tym, zauważcie, jest to świat technicznie bardziej zaawansowany niż nasz, chociaż "dawno, dawno temu". Logicznym jest więc, że spora część tego, co tam jedzą, jest w postaci cholernie trudnej do zidentyfikowania pod względem składników. Są też jednak rzeczy, które chociaż częściowo można by zidentyfikować.
Każde z nas pamięta niebieskie mleko banthy, jakie popija Luke i jego wujostwo w "Nowej nadziei" - pierwszy raz wspominają wtedy o Anakinie Skywalkerze. Tudzież podejrzanie podobny, różowy napój z Kantyny Mos Eisley, który, jak na me oko, może być destylatem z tego mleka. Może bimbrem? Na Tatooine, pustynnej przecież planecie, mieli tak niewiele wody i świeżych roślin, że marnowanie ich na bimber byłoby... no, głupie, skoro potrzeba ich do jedzenia. A zatem ten rodzaj kumysu z banthy serwowany w knajpie, ma sens, szczególnie, że, poza brandy koreliańską, nie dawali tam chyba nic więcej.
Wspomniane wcześniej, przetworzone racje żywnościowe - coś w rodzaju tego, co Rey znalazła we wraku machiny imperialnej na Jakku - pojawiły się również w "Imperium kontratakuje", oraz w "Powrocie Jedi". Ciężkie jak wszyscy diabli do zidentyfikowania.
Popatrzcie zresztą na to, co Luke trzyma w łapie. Na pewno było tam coś przypominającego suszone mięso uformowane w kształt kiełbaski, coś, co wyglądało jak ciasteczka z granoli, tudzież paski jakiegoś pasztecika, różnokolorowe tic-taki, psie chrupki, pianki... szlag wie, co to wszystko było, niemniej w takiej postaci na pewno nie wyrosło. Wiemy na pewno, że miało utrzymać zagubionego na obcej planecie Rebelianta przy życiu, więc zdecydowanie musiało zawierać różne substancje odżywcze, chociaż niekoniecznie dobrze smakujące. Zestaw, który posiadała Leia w "Powrocie Jedi" i z którego jakąś odmianą ciastka zbożowego poczęstowała Ewoka, już nam nie pokazano, jednak musiało być to to samo.
Natomiast przetwarzanie gotowych płodów rolnych, tudzież roślin jadalnych widzimy w Star Wars - klasycznej, jedynie słusznej trylogii (nawet nie zaczynajcie mi wspominać o żarciu w trylogii prequelowej, bo ja z tych, co uważają ją za "zło" i wyznają tylko jedynie słuszną, pierwszą trylogię:D) - tylko dwa razy.
W "Nowej Nadziei" - gdy
Beru Lars wrzuca jakieś pękate warzywa do czegoś, co wygląda jak jakiegoś rodzaju mikser albo maszyneria rodzaju Thermomix - nie jestem pewna, ale chyba tam widać jakieś korzenie chrzanu, selera, rodzaj grzybów, być może trufli, seler... niemniej wszystko to prawdopodobnie było przemielane na zupę albo jakąś potrawkę lub smażone w kształt kotletów, jakie sobie kładli na talerze.
Drugi raz gotowanie widzimy natomiast w "Imperium Kontratakuje", w wykonaniu Yody. Gdy spotyka on Luke'a pierwszy raz i testuje, co to za koleś do szkolenia mu się trafił, gości go w swej chatce, gdzie przygotowuje poczęstunek. Zapytany, co to jest, odpowiada krótko "Rootleaf!" Nie wiem, z jakim tłumaczeniem "Imperium..." spotkaliście się do tej pory. Ja za szczeniaka oglądałam takie z niemieckiej wersji jeszcze na kasetach VHS, potem to odnowione na dwudziestą rocznicę wypuszczenia trylogii nadal z kaset, by skończyć na tych z kompa. Wszędzie raczej ominięto nazwę własną, i tylko w jednej, najstarszej wersji jaką znam pojawiło się tłumaczenie z niemieckiego, gdzie tajemnicze "Rootleaf", przetłumaczono z nie wiadomo jakiej paki na "Korzenionóżka!". Co ogólnie jest bardzo zabawne, ale z prawdą nie ma wiele wspólnego.
Wookiepedia, którą zapytałam niedawno o to, cóż to jest - nie udzieliła jednoznacznej odpowiedzi, tłumacząc "Rootleaf", jako składnik diety Yody na Dagobah, którego część stanowią "mushroom spores" - zarodniki grzybów, "galla seeds" - wyglądające wybitnie jak cała gałka muszkatołowa, jeżeli już miałabym porównywać do naszych, ziemskich odpowiedników. Także i "sohli bark" - rodzaj jadalnej kory, który aż prosi się o przełożenie go na nasz cynamon i ostatecznie "yarum seeds" - jaskrawo czerwone nasiona, służące również do zaparzania herbaty. Aż krzyczą o nazwanie ich pieprzem cayenne, który i u nas służy do tego samego.
Całość potrawy zaś, gotowana była przez Mistrza Yodę w kociołku, z którego Luke potem nałożył sobie do małej miseczki zupowatej, zielonkawej papki i (zależnie od tego czy znamy tylko film, czy wiemy również, co było w oryginalnym skrypcie): skrzywił się po spróbowaniu (gorące, ostre lub niedobre - z tym ostatnim się nie zgodzę, bo nie pluł tylko wziął jakiś podpłomyk jako zagryzkę i zaczął jeść potrawę Yody, a więc musiało być zjadliwe), lub też mu posmakowało, jak było w oryginalnej wersji scenariusza.
Jak łatwo zgadnąć, tę właśnie potrawę wzięłam na warsztat, skoro już i mnie wciągnęło oczekiwanie na nowy film Star Wars i przyparła paląca potrzeba zrobienia kolejnej potrawy z tego uniwersum. Nic innego właściwie nie miałam do wyboru (NIE wspominajcie o nowej trylogii!:D), i przyznam, ta potrawka jednak bardzo mnie zaczęła kusić, ponieważ stanowiła też wyzwanie dla instynktu gotującego fana, by zrobić ją jak najbliżej oryginałowi, szczególnie że żaden składnik poza grzybami nie brzmi nawet podobnie do ziemskich. Co ciekawsze: "Rootleaf Stew" - pod jakim to mianem pojawia się na necie - była częścią kampanii reklamowej "Imperium kontratakuje" Lucasfilm w 1983 roku. Specjalnie zatrudniono ówcześnie popularnego kucharza Craig'a Claiborne'a do stworzenia jadalnej wersji. No i stworzył. Coś co... kompletnie nie pasuje mi do Yody, Dagobah i całej otoczki tej sceny jako uważnemu, oddanemu fanowi świata. A zatem, mimo, że oficjalnie zatwierdzono tę potrawę wówczas jako jedynie słuszne Rootleaf Stew w wersji ziemskiej - ja, po obejrzeniu przepisu i wgryzieniu się w składniki, zaczęłam kręcić przecząco głową. Jagnięcina w składzie! No, dajcie spokój, gdzie na bagnie zwierzę rodzaju jagnięcia! Prędzej żabie udka! Niemniej kucharz, chociaż znany - niekoniecznie wiedział, co ma odtworzyć, może nawet i filmu nie oglądał, zrobił jak sądził, że będzie dobrze. No i zrobił źle:D
Przepisu na jego potrawę nawet nie będę zapodawać. Znajdziecie sobie ją w necie, jeżeli macie potrzebę. Natomiast ja osobiście zaproponuję wam alterację od tego przepisu, wegetariańską. Bagienną. Zieloną. Z normalnych, ziemskich składników, które z największą pieczołowitością dobrałam do tych z Wikipedii, posiłkując się
inną jeszcze, prawie dobrą wersją "Rootleaf" na jaką natrafiłam. Co prawda nigdzie nie ma potwierdzenia, że Yoda był wegetarianinem (ani nawet z jakiej był rasy, co z sobie tylko znanej przyczyny Lucas skrzętnie skrywał i nigdy nie ujawnił), wręcz ostre zęby, przystosowane do rozszarpywania mięsa, jakie można u niego zauważyć, oraz rozstaw oczu i uszu, sugeruje pochodzenie od mięsożercy, jednakże, bądźmy rozsądni - polujący z łukiem na bagnach 900 letni staruszek, który na dodatek głosi przez całą trylogię teorie o byciu świetlistymi istotami, powiązanymi Mocą, miałby rozlewać krew? Filozofia Jedi ma w sobie wiele z buddyzmu, ogromne poszanowanie dla życia, więc... nie. Yoda, nawet jeśli nie genetycznie, to z przekonań musiał nie jeść mięsa. I to uczyni moją wersję "Rootleaf" (które z samej nazwy jest wegetariańskie - "Korzenioliść") tym bardziej autentyczną.
Mała uwaga, zanim przejdę do przepisu, która może się wam przydać na klimatyczny obiad tuż "przed godziną zero." Rootleaf Yody powinno być przygotowane dzień wcześniej, by osiągnąć pełnię smaku. Można, rzecz jasna, spożyć i od razu po przygotowaniu, jednak nie będzie jeszcze ono tak aromatyczne, jak po odstaniu kilku godzin w spokoju. Dlatego za przygotowywanie "Rootleaf" zabierzcie się któregoś dzionka wieczorem, dzień przed planowanym podaniem go na obiad. Na ten przykład 14 grudnia, by na obiad rodzinie fanów Star Wars 15 grudnia zaserwować dagobańską potrawkę Yody, a następnie z pełnymi brzuchami udać się na premierę "Rogue One" już wprowadzeni w nastrój. Co też będzie doskonałym pomysłem zdrowotnym, ze względu na nadchodzące, trzaskające mrozy. To danie niezwykle rozgrzewa, zaskakująco wręcz, patrząc na składniki. Jest też niesamowicie dobre, nawet dla zapalonych mięsożerców, mimo, że jedyny składnik zwierzęcy, jaki w nim jest, to masło. Aż sama byłam zdziwiona. Ale skoro mówię, że jest dobre, to dobre być musi.
Za garnek chwyć więc padawanie młody, łyżkę weź i ugotować musisz potrawę tę, dla zdrowia i spokoju, z Mocą połączenia się takoż...
A Moc będzie z Wami...
Please scroll below for the "red" recipe in English:)
Składniki:
1/2 szklanki ugotowanej świeżej ciecierzycy (lub z puszki, choć zdecydowanie polecam świeżą)
200g świeżego lub mrożonego szpinaku w liściach
100g świeżego lub mrożonego szczawiu w liściach
200-250g młodych grzybów, np. boczniaków (pieczarki też mogą być, byle małe)
4 średnie ziemniaki
3 łyżki masła + 2 łyżki oleju do smażenia
1 średnia cebula, posiekana
2-3 duże ząbki czosnku, posiekane
1 łyżka świeżego, startego imbiru
1/2 łyżeczki pieprzu cayenne
1 łyżeczka zmielonej kolendry
1 łyżeczka zmielonego kuminu
1/2 łyżeczki zmielonej kurkumy
1 szczypta zmielonego kardamonu
1 szczypta zmielonego cynamonu
1 szczypta zmielonych goździków
1 liść laurowy
1 i 1/2 szklanki posiekanej natki pietruszki
sól, pieprz do smaku
Wykonanie:
Jeżeli używać będziemy surowej soczewicy, kilka godzin przed zaplanowanym gotowaniem wsypujemy suche ziarna do garnka, zalewamy wodą i zostawiamy aż napęcznieją. Potem gotujemy w tej samej wodzie aż będą prawie miękkie. Odsączamy, odstawiamy na bok. Jeżeli użyjemy puszkowanej, ten krok, poza odsączeniem z zalewy i odmierzeniem odpowiedniej ilości - pomijamy.
Młodziutkie grzyby myjemy, siekamy i przysmażamy aż do puszczenia soku na 2 łyżkach masła i 1 łyżce oleju. Gdy puszczą sok i skurczą się - wydobywamy z patelni, odkładamy na bok.
Na patelnię po grzybach dolewamy łyżkę oleju i dodajemy pozostałą łyżkę masła. Topimy tłuszcz, a następnie dodajemy starty imbir, pieprz cayenne, kolendrę, kumin, kurkumę, kardamon, cynamon i goździki i smażymy przyprawy na tłuszczu mieszając często aż zaczną mocno pachnieć i utworzą nam pastę-bazę do potrawki.
Następnie do przypraw dodajemy posiekaną drobno cebulę, przysmażamy aż jej aromat dołączy do przypraw i na koniec posiekany czosnek (pilnujemy by ani cebuli ani czosnku nie przypalić podczas smażenia).
Ziemniaki myjemy, obieramy, kroimy na kawałki wielkości jak do zupy i wkładamy do średniego garnka.
Do ziemniaków dołączamy pastę z przypraw, cebuli i czosnku i całość zalewamy tylko taką ilością wody, by wszystko przykryło. Gotujemy, aż kawałki ziemniaków będą prawie miękkie. W razie potrzeby dolewamy wody.
Do prawie gotowych ziemniaków i przypraw dorzucamy grzyby oraz siekaną natkę pietruszki, oraz ugotowaną ciecierzycę. Gotujemy wszystko razem do momentu aż wszystko będzie już miękkie i niemal gotowe do podania.
Na koniec dodajemy posiekany szpinak i szczaw (jeżeli były w postaci mrożonej najlepiej odcisnąć z nich wodę i pokroić brykieciki nieco drobniej, jednak nie na papkę; liście ma być widać w potrawce).
Dogotowujemy na małym ogniu aż szpinak i szczaw będą miękkie, a potrawka zgęstnieje i pozielenieje. Jeżeli życzymy sobie mieć ją w formie bardziej zupnej - dolewamy wody. Ja dodałam tak 1 i 1/2 szklanki gorącej z 10 minut przed końcem gotowania, i była zupa, a następnego dnia i tak otrzymałam wersję bliższą średnio gęstej potrawki. I było super smaczne.
Doprawiamy ostatecznie do smaku solą i pieprzem tudzież którąś z pozostałych przypraw, jeżeli jej nie czujemy. Odradzam dodawanie więcej cayenne; pół łyżeczki dane na początku pali pięknie i umiarkowanie cały czas, nawet po dodaniu kolejnych składników, tylko podbijając smak. Więcej mogłoby uczynić potrawę niezjadliwą.
Jeżeli wybierzemy wersję gęstej potrawki, świetnie smakuje z ryżem.
Serwujemy Rootleaf gorące, w drewnianych, niewielkich, głębokich miseczkach dla klimatu, w towarzystwie starwarsowej ścieżki dźwiękowej lub oglądając ulubiony film z ukochanej sagi.
Smacznego!
------------------------------------------------------
Ingredients:
1/2 cup of freshly cooked lentils (or canned, though I suggest cooking the raw seeds yourself for the sake of the taste)
200g of fresh or frozen, chopped spinach leaves
100g of fresh of frozen, chopped sorrel leaves
200-250g of baby mushrooms (portobella is fine, I used baby oyster mushrooms)
4 medium potato
3 tblspns of butter + 2 tblspns of vegetable oil
1 medium onion, chopped
2-3 large garlic cloves, chopped
1 tblspn of ginger root, finely minced
1/2 tspn of cayenne pepper
1 tspn of ground coriander
1 tspn of ground cumin
1/2 tspn of ground turmeric
1 pinch of ground cardamon
1 pinch of ground cinnamon
1 pinch of ground cloves
1 bay leaf
1 and 1/2 chopped fresh parsley
salt and pepper for taste
The making of:
If you intend to use a raw lentils, pour the measured amount to a pot a few hours before planned cooking of the stew, cover with water and leave like that to swell. Then cook in the same water until almost soft. Drain it and put aside. If you intend to use canned ones, just drain the measured amount, put aside and skip this process.
Wash, chop and fry baby mushrooms on a 2 tablespoon of butter and 1 tablespoon of oil. When the juices flow and the mushroom pieces become smaller - remove them from the pan and put aside.
Add the remaining tablespoons of oil and butter to the same pan, and melt it. Then add minced ginger, cayenne pepper and spices and bloom the spices, cooking them until the aroma rises, stirring frequently. They will create a base for the Rootleaf.
Next, add chopped onion and cook it until its aroma mixes with the spicy one. Finally add the chopped garlic and cook it alltogether (remember not to burn the onion and garlic, so stir.)
Wash, peel and chop the potatoes for smaller pieces and put them into a medium pot.
Pour the mix from the pan inside and and add just enough water to cover it up. Cook, until the potato pieces are almost soft. Add some more water if necesarry.
Add mushrooms, parsley and cooked lentils. Cook it alltogether until almost ready to serve.
At the end add spinach and sorrel leaves (if they came frozen, first drain the excess of water, then chop a little but not too much; the leaves should be visible in the stew).
Cook it until spinach and sorrel are soft, a few minutes more and the Rootleaf becomes thicker and greenish. If you want to have it more like a soup then like a stew - add water. I added ca. 1 and 1/2 cup of hot water about 10 minutes before end of cooking and I got soup that I wanted, but the next day it appeared like medium thick stew and it was just fine.
Season the dish with salt and pepper or any of the other spices if you do not sense them, but not cayenne. 1/2 a teaspoon is just enough for the whole dish; it is sensible, mixes beautifully with the rest of the tastes. Adding more of this spice could spoil the dish.
If you choose to eat Rootleaf as a thick stew, it tastes great with rice.
Serve Rootleaf hot, in a small, deep bowls, and the day after the cooking for the tastes to achieve its full potential, listening to the Star Wars OST or watching the favourite part of the Saga.
Cheers!