Wchodzimy po Świętach powoli na pełne obroty. Co prawda Sylwester za pasem, czyli jutro znowu coś będę robić, a potem nic nie robić aż do późnego popołudnia 1 stycznia, ale myślę przyszłościowo. Nowe przepisy czekają już w kolejce na wypróbowanie, obiecany kolejny sernik, obiecane fantastyczne mięsne ciasto z nadzieniem, że klękajcie narody, cała seria wypieków skandynawskiego pochodzenia, które krążą dookoła jak upierdliwe komary wokół plamy krwi, wreszcie Tort Rabski, na który się czaję od dwóch lat, ale ciągle nie mam albo czasu, albo składników, by się za niego zabrać. O chińskich pierożkach gotowanych na parze nawet nie wspomnę, bo leżą i kwiczą, patrząc na mnie z Pinteresta okiem pełnym wyrzutu.
Tak więc, jak widać, Nowy Rok kroi się bardzo różnorodny kulturowo, z mnóstwem nietypowych dań i wielu potraw inspirowanych rozmaitymi mediami.
Zapowiedź pierwszej z nich już dzisiaj.
Butterscotch. A cóż to jest? Ano, proszę państwa, to cudeńko pochodzi z Wysp Brytyjskich i najkrócej mówiąc jest rodzajem cukierka z rodziny toffee. Zależnie od tego jak się tę słodycz przygotuje, butterscotch może być albo całkiem twardym karmelkiem, albo nieco miększym rodzajem toffee, miękką, brytyjską krówką, lub sosem.
Głównymi składnikami tego złotego cukierasa od zawsze są masło (jak widać w pierwszym członie nazwy), brązowy cukier oraz różne odmiany syropu cukrowego. Do tego dodaje się także inne rzeczy typu ekstrakt z wanilii lub sól, ale podstawowe składniki muszą pozostać bez zmian. Szkockiej nie ma w przepisie (tak, tak, słyszę to rozżalone jęki), wbrew temu, jak się przysmak nazywa. Nazwa pochodzi nie od Szkockiej, a prawdopodobnie od słowa "scorch" - czyli gotować w wysokiej temperaturze, bowiem dokładnie to i tylko to się robi z mieszaniną cukru, masła i syropu cukrowego, by przygotować butterscotch.
Czym się różni sos od butterscotcha? Tylko tym, że do ugotowanego dodaje się śmietanę, bo inaczej w krótkim czasie zrobi nam się twarde toffi. A nie o to w tym chodzi.
Prawdziwą, twardą, możliwą do krojenia odmianę butterscotch na pewno będę jeszcze robić, tym razem jednak pokusiłam się o szybki dodatek do dwóch potraw (i setek innych deserów, jeśli tylko podejdzie wam smak), które mam w planie w najbliższej przyszłości. Dokonać kuchni fusion w postaci polskiego sernika i szkockiego butterscotcha z dodatkiem soli morskiej, oraz Piwa Kremowego znanego ze świata Harry Pottera. W obu przepisach sos butterscotch jest jednym z dodatków, więc logicznym się wydawało, iż muszę najpierw zrobić sos, by móc zabrać się za resztę. Obrany z rozumu zaś tylko kupiłby za ciężkie pieniądze coś, czego smaku nie zna, a może zrobić w 20 minut własny półprodukt za jedną trzecią kasy, o jaką krzyczą sklepy.
Bowiem jest to proste. Nawet bardzo. Prostsze niż zrobienie golden syrup'u albo fudge'a. Krócej się czeka, bezpiecznie merda łyżką by się nie przypaliło, a potem tylko próbuje, dosmacza i przekłada do butelki, by przez następne dwa tygodnie cieszyć się pysznym, karmelowo-toffee-podobnym sosem do czego tylko dusza zapragnie.
A co tam, do kawy i schabowego też pewnie podejdzie, jeśli macie takie pragnienie. Skoro można piec mięso w Coca-Coli, to czemu nie w butterscotchu!
Oto więc zrobiony w dwadzieścia radosnych minut, domowy, "very-own"(jak to ładnie powiadają anglojęzyczni) karmelowy, złoty i cudownie gęsty sos butterscotch. Ode mnie, dla was, by radośnie się tyło. Przepis wzięty stąd, z poczynionymi modyfikacjami.
Składniki:
1/2 szklanki masła
2/3 szklanki białego cukru
2/3 szklanki brązowego cukru
3/4 szklanki golden syrup'u
2 łyżki wody
1/4 łyżeczki soli
3-4 spore łyżki śmietany (idealnie by było, gdyby to była kremówka 30%, ale na 18% też wyjdzie)
2-4 łyżeczek ekstraktu z wanilii
Wykonanie:
Wkładamy masło do średniej wielkości garnczka z grubym dnem i roztapiamy je na małym ogniu, pilnując by nie zaczęło się przypalać lub brązowieć. Dobrze jest w tym celu ostatnie jego kawałeczki roztopić w już roztopionym maśle poruszając żywo garnkiem zdjętym z ognia.
Do roztopionego masła dosypujemy cukier biały i brązowy, wlewamy golden syrup, mieszamy wszystko razem i ponownie stawiamy na, tym razem, średni ogień. Dorzucamy dodatkowo wodę i sól, i zaczynamy podgrzewać, mieszając mieszaninę cały czas, aż doprowadzimy ją do wrzenia.
Przez kolejne 5 minut gotujemy ciecz, nieustannie mieszając, skrobiąc łyżką po kątach garnka, bokach i spodzie, by nic się nie przypaliło, pozwalając jej wrzeć do woli.
Po upływie tego czasu ściągamy garnczek z ognia i wlewamy do cieczy ekstrakt z wanilii. Ostrożnie, bo może pryskać. Ilość ekstraktu jest zależna od was. Alkohol i tak wyparuje, ponieważ butterscotch w tym momencie jest bardzo gorący i procenty się "nie przedrą", więc pozostanie tylko ustalenie, czy chcemy wyraźniejszą woń wanilii w sosie, czy nie. U mnie podeszły cztery łyżeczki, ale dodajcie jak wam lepiej posmakuje.
Starannie mieszamy, by butterscotch i ekstrakt z wanilii się połączyły.
Potem dodajemy śmietanę. Co najmniej 3 łyżki na pewno należy dodać, co zauważycie próbując butterscotch bez śmietany. W ustach momentalnie zamienia się w twarde toffee, a toffi nie chcemy, chcemy sos. A zatem najpierw 1 łyżka i mieszamy od razu, by całość weszła w sos. Potem i 2 - mieszamy i sprawdzamy, jak nam się prezentuje w ustach. Jeśli nadal twardnieje na amen, dajemy 3. Ja w rozpędzie dałam i 4, aby na pewno uzyskać kremową konsystencję, ale tak myślę, że po 3 łyżce już będziemy mieć sos.
Gotowy sos mieszamy raz jeszcze, upewniając się, że nie zaplątała się tam żadna, nie roztarta grudka śmietany, po czym, jeżeli chcemy go w całości zachować na później, przelewamy przy pomocy lejka do wymytej, wrzątkiem przelanej szklanej butelki z zamknięciem.
Co zrobić, gdy nagle się okazuje, że nie ma lejka w domu i nigdy nie było? A jest papier do pieczenia? Jest? Więc ratujemy się tym. Robimy z podwójnie złożonego kawałka papieru do pieczenia tutkę z szerszym końcem, wąski wpychamy do szyjki butelki, upewniamy się, że jest przepływ i lu!
Znaczy, to "lu", to ostrożnie. Sos jest nadal gorący. Przelejcie z entuzjazmem, ale w miarę wolno.
Po przelaniu butelkę zakręcamy i studzimy. Potem pakujemy do lodówki, gdzie może siedzieć jakieś dwa tygodnie.
Jeśli życzymy sobie go użyć od razu, umieszczamy potrzebną nam ilość na tym, czym będziemy zdobić butterscotch, a resztę pakujemy do butelki.
Sos stosujemy jako dodatek do deserów. Jest gęsty, prawdopodobnie ładnie będzie zastygał. Może nie na kamień, ale delikatne ciasta lubiące polewę przypuszczalnie wdzięcznie go udźwigną. Na serniku nowojorskim sprawdzi się na pewno, również i na rozmaitych odmianach brownie. To, że do lodów i kawy też będzie świetnie pasował, to na pewno każdy już odgadnie.
Z podanych składników uzyskamy prawie 3 szklanki sosu.
Jeżeli sos po wystygnięciu lub pobycie w lodówce stwardnieje w butelce, nie ma co panikować. Wkładamy butelkę do garnczka z bardzo ciepłą wodą (tyle, żeby butelka wytrzymała i nie pękła, więc nie wrzątek) i co jakiś czas potrząsamy nim, wyjmując z kąpieli, by zluzować sos. To powinno przerzedzić nam butterscotch do właściwej płynności.
A więc smacznego wszystkim:)
Znajdziecie tu Bansheekowe felki (mini-felietony ode mnie, czyli od Banshee) o różnych geekowych i nietypowych potrawach z mnóstwa dzieł pisanych (również kodem binarnym), rodem ze srebrnego ekranu, nawiedzających popkulturę. Czy może coś być lepszym tematem na felietony? Gotowanie jest przecież tak fantastyczną podróżą w świat wyobraźni... Będzie ciekawie, będzie zabawnie.Będzie bansheekowo. Zapraszam!
czwartek, 31 grudnia 2015
wtorek, 29 grudnia 2015
Sernik na zimno
No proszę, Bantofelki istnieją już od pół roku, a dopiero jeden sernik zawitał na ich łamy. I to taki, którego próbowałam po raz pierwszy z ciekawości. A przecież niezwykła historia "Bansheek i serniki" zaczęła się całe lata temu, gdy czcigodna rodzicielka Bansheeka kupiła na początku lat dziewięćdziesiątych rozkoszne urządzenie zwane malakserem. Cud myśli technicznej na ówczesne czasy. Ustrojstwo samo mieszało składniki, samo cięło i samo, w związku z tym, robiło ciasto na różne wypieki, fantastycznie oszczędzając czas i siły gospodyni domowej. Na dodatek w instrukcji były przepisy na potrawy - również nowość na tamte czasy.
Obecne pokolenia pewnie nie zrozumieją tego zachwytu, mając pod ręką całą masę sprzętów AGD ułatwiających życie: od ręcznych mikserów z Zelmera, po sprowadzane "zza wielkiej wody" prawdziwe kombajny, slow-cookery i inne food processory. Teraz miara wartości danego sprzętu zależy przede wszystkim od marki i logo wybitego na boku, a nie na tym, ile znaczył pradziadek takiego urządzenia (wraz z instrukcją pełną przepisów) dla polskiej gospodyni domowej ery post-komunistycznej, która mogła w końcu odłożyć montewkę i wcisnąć guzik, a wszystko robiło się za nią, podczas gdy ona na spokojnie piła kawę.
O tym pierwszym serniku z malaksera, jak jest nazywany do tej pory w moim rodzinnym domu, będzie na pewno na blogu, przy okazji, bowiem muszę onego dokonać, zrobić mu sesję zdjęciową i dopiero wtedy spokojnie będę o nim pisać.
Natomiast dzisiaj będzie o drugim serniku, który wkroczył w me życie wraz z mym przyszłym (na tamte czasy) mężem.
Jak już gdzieś wspominałam (chyba właśnie w felce dotyczącej przepisu na sernik nowojorski), mój chłopina nie lubi serników pieczonych. Do dzisiaj nie wiem, co mu się takiego ulęgło we łbie, że nimi gardzi, krzywi się, gdy proponuję co jakiś czas nieśmiało, że może zrobię, będzie gładziutki jak ten "z bloga" i wogóle zmieni jego światopogląd od dziś po wieczność w tym temacie. A gdzie tam, tknąć się nie da. Sernik, powiada, pieczony, to zło.
No więc, mając do wyboru zrobić i zjeść sama, w smutku i goryczy, albo nie zrobić, nie robię.
Ale nie dokończyłam wypowiedzi rozpoczętej przez "Pieczony sernik to zło". Druga część dodawana po namyśle brzmi: "Zrób sernik na zimno". Albowiem akurat ten sernik moja druga połowa zje i to w całości, gdyby mu pozwolił. Ponieważ z tym ciastem, zupełnie jak w przypadku mej słabości do sernika z malaksera, też się wiążą wspomnienia z domu rodzinnego. Ten właśnie sernik zawsze u niego bywał na jego urodziny, ten kocha, temu pokłony składa, ten wreszcie umie sam zrobić od początku do końca (zapominając o połowie składników zapewne, ponieważ mój mąż gotuje "na oko") i zawsze będzie zadowolony z rezultatów. Które zje i nawet nie piśnie, bo jest wszystko pod jego smak.
Zresztą nie wiele może się w tym cieście nie udać. Ciężko sknocić coś, czego się nie wkłada do piekarnika, wszystko, co z zawartością związane, miesza razem i jedyna zabawa jest przy wykładaniu herbatników na dno i takim wylaniu ciasta, by herbatniki z dna nie pokazały się u góry. A potem... robi się sam. Dosłownie. Tylko siedzimy, czekamy, czasem zaglądamy ciekawie do lodówki i zostawiamy wstydliwy odcisk palca na masie, gdy sprawdzamy, czy już stężała.
Jest więc też sernik na zimno idealnym ciastem, które można zrobić mimochodem.
Co do smaku: ponieważ ciasto jest polskiego pochodzenia, nie używamy do niego serka kremowego, a zmielony twaróg. I nie kubełkowy, bo ten zmielony jest za bardzo. Najlepiej zmielić samemu, by uzyskać odpowiedni stopień ziarnistości ciasta, gdyż właśnie to jest w nim najfajniejsze. Grudki napakowane smakiem, na jakie natrafia się przypadkiem. Nadto masa bakalii w środku. I jeszcze owoce na górze. I galaretka! Pod pewnymi względami między deserem wigilijny, - paschą, a sernikiem na zimno jest pewne podobieństwo, więc tuszę, że jeśli lubicie paschę, to i sernik na zimno pokochacie.
Słówko, co do znajdywanych w sklepie pudełkowych świństw. Nie kupujcie! Zróbcie sami, bo tekturowy smak naprawdę zepsuje wam podejście do tego fantastycznego, super-smacznego ciasta, które nieco większym nakładem roboty niż wsypanie proszku i dodanie wody, osiągniecie, ale o wiele, wiele większą satysfakcją, gdy zaczną was pytać o przepis.
A przepis, jedynie słuszny przepis na jedynie prawdziwy, polski sernik na zimno, znajdziecie tuż poniżej. Zachamęcony od teściowej, a teściowa skąd ma... nie wiem. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że z dna piekła, skąd pochodzi, ale być może przeczyta tego bloga i prawem Murphy'ego trafi od razu na ten przepis, a wtedy będę mieć przesrane:D
Kocham mamusię, wie mamusia o tym, prawda?:D
A zatem, without further ado, kurtyna w górę, sernik na zimno w wasze ręce:
Składniki:
1 kg białego sera twarogu (1/2 kg sera pełnotłustego, 1/2 kg sera półtłustego)
1 duże opakowanie biszkoptów ladyfingers (tych długich, czasem nazywanych kocimi języczkami; ja najchętniej używam wyrobu Dr Gurgula, w charakterystycznym opakowaniu w pomarańczowo-żółtą quasi-kratkę)
1 szklanka cukru
2 galaretki owocowe w różnych kolorach (jedna dopasowana barwą do owoców, jakie wylądują na wierzchu sernika, druga w dowolnym kolorze, bowiem pójdzie do ciasta)
1/2 kostki masła
bakalie: rodzynki, skórka pomarańczowa, suszone morele, suszona żurawina, figi (odradzam dodawania do sera świeżych owoców, bo może sernik popłynąć; zostawcie je na górę)
1 duża puszka owoców w syropie (brzoskwinie, ananasy, morele, mieszanka koktajlowa, co wam podejdzie. Można i świeże, ale nie dodawajcie kiwi, galaratka przy nich nie chce wogóle tężeć)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1/2 buteleczki olejku pomarańczowego
Wykonanie:
Na sam początek przygotowujemy galaretki. Obie wsypujemy do osobnych garnuszków. Jedną, tą, która pójdzie na górę, na owoce, zalewamy gorącą wodą zgodnie z ilością podaną na opakowaniu i mieszamy aż żelatyna na dnie się rozpuści.
Drugą, tą, którą dodamy do sera, zalewamy 1 szklanką gorącej wody i również mieszamy, aż się rozpuści.
Obie galaretki zostawiamy w temperaturze pokojowej w garnuszkach, by sobie stygły i dążyły do stężenia.
Tymczasem szykujemy resztę sernika.
Twaróg kupiony w kawałkach (koniecznie nie zmielony wcześniej) mielimy w domu w maszynce do mięsa, mieląc wraz z serem kawałki masła i dodają szklankę cukru. Masę przekładamy do miski od miksera i miksujemy starannie, by się wszystkie trzy składniki ładnie połączyły.
Dolewamy galaretkę szykowaną na ciasto - tę rozpuszczoną w 1 szklance wody - jeśli tylko już wykazała tendencję do tężenia (dlatego lepiej przygotować sobie galaretki wcześniej, by nie czekać za długo między kolejnymi etapami), do masy serno-maślano-cukrowej i ponownie miksujemy wszystko razem.
Próbujemy po raz pierwszy. W razie za małej słodkości dodajemy cukru. Dolewamy olejek pomarańczowy i ekstrakt z wanilii. Miksujemy.
Rodzynki parzymy wrzątkiem i w ilości na jaką mamy ochotę, wsypujemy do masy. Skórkę pomarańczową (jeśli kupna) wsypujemy również. Jeśli mamy własną, robioną w domu, kroimy drobniutko skórki i wrzucamy. Suszone morele, żurawinę, figi itp. wszystkie większe gabarytowo bakalie - kroimy drobno i dodajemy do masy. Następnie za pomocą drewnianej łyżki mieszamy starannie, by bakalie trafiły w każdy zakamarek ciasta. Raz jeszcze próbujemy i jeśli smak pasuje nam ostatecznie, odstawiamy na chwilę do lodówki.
Okrągłą tortownicę z wyjmowalnym dnem wykładamy folią aluminiową, starannie, aż po brzegi, nie zostawiając dziur, by ani ciasto, ani galaretka nam nie wypłynęły. Jeśli trzeba to nawet podwójną warstwą.
Długimi biszkoptami wykładamy starannie dno tortownicy, starając się je jak najmniej łamać, ale wypełniamy wszystkie dziury między nimi jak się da. Nawet i kruszonymi kawałeczkami.
Wyciągamy ciasto do sernika z lodówki i po jednej łyżce wykładamy najpierw na biszkopty, by przykryć je warstwą sera. Nie wylewajcie wszystkiego naraz, bo biszkopty wypłyną od razu i będzie bieda. Gdy już przykryjemy ciastem wszystkie biszkopty, możemy ostrożnie zacząć wylewać resztę sera do tortownicy. Wygarniamy do spodu, puste naczynie podsuwamy rodzinie do wylizania wraz z łyżką, a tortownicę ponownie wsadzamy do lodówki.
Puszkę z owocami otwieramy, odsączamy kawałki lub plastry z syropu i sprawdzamy sernik jednym, próbnym kawałeczkiem. Jeżeli owoce nie tonie i leży na serze, możemy zacząć powoli wykładać owoce na wierzch tak, by jak najdokładniej pokryć powierzchnię równą warstwą.
Jeżeli z kolei kawałki zaczynają tonąć, natychmiast je zdejmujemy i dajemy sernikowi spokój na jakieś pół godziny, by stężał. Dopiero potem ponownie testujemy i wykładamy owoce.
Sernik z owocami wkładamy do lodówki i sprawdzamy galaretkę, którą zamierzamy wylać na owoce. Wolno nam ją przelać, a raczej przełożyć dopiero wtedy, gdy jest prawie całkiem stężała, inaczej w zbyt płynnej postaci znajdzie każdą dziurę między folią, a tortownicą i wycieknie poza sernik. Doskonała będzie więc taka, której jeszcze nie trzeba kroić, ale jeśli zostawimy ją bodaj na 5 minut nieróbstwa, właśnie taka się stanie.
Jeśli nam jednak stężeje, bo przegapiliśmy moment, stawiamy ją na chwilę na ogień i mieszamy, doprowadzając do stanu właściwego, tuż przed stężeniem.
Galaretkę, łyżka po łyżce przekładamy na owoce, zapełniając najpierw dziury między nimi i sernikiem, potem po powierzchni owoców i wreszcie gdzie się da, ile tylko mamy wolnego miejsca i galaretki.
Gotowy sernik pakujemy do lodówki na ostateczne, kilkugodzinne leżakowanie. Najlepiej by było dać jej całą noc. Kroimy dopiero gdy galaretka na wierzchu jest całkowicie twarda.
Sernik można podawać z bitą śmietaną, ale moim zdaniem zupełnie nie potrzebuje dodatków, sam w sobie będąc idealnie wilgotny, aromatyczny i bardzo, bardzo smakowity.
Smacznego:)
Obecne pokolenia pewnie nie zrozumieją tego zachwytu, mając pod ręką całą masę sprzętów AGD ułatwiających życie: od ręcznych mikserów z Zelmera, po sprowadzane "zza wielkiej wody" prawdziwe kombajny, slow-cookery i inne food processory. Teraz miara wartości danego sprzętu zależy przede wszystkim od marki i logo wybitego na boku, a nie na tym, ile znaczył pradziadek takiego urządzenia (wraz z instrukcją pełną przepisów) dla polskiej gospodyni domowej ery post-komunistycznej, która mogła w końcu odłożyć montewkę i wcisnąć guzik, a wszystko robiło się za nią, podczas gdy ona na spokojnie piła kawę.
O tym pierwszym serniku z malaksera, jak jest nazywany do tej pory w moim rodzinnym domu, będzie na pewno na blogu, przy okazji, bowiem muszę onego dokonać, zrobić mu sesję zdjęciową i dopiero wtedy spokojnie będę o nim pisać.
Natomiast dzisiaj będzie o drugim serniku, który wkroczył w me życie wraz z mym przyszłym (na tamte czasy) mężem.
Jak już gdzieś wspominałam (chyba właśnie w felce dotyczącej przepisu na sernik nowojorski), mój chłopina nie lubi serników pieczonych. Do dzisiaj nie wiem, co mu się takiego ulęgło we łbie, że nimi gardzi, krzywi się, gdy proponuję co jakiś czas nieśmiało, że może zrobię, będzie gładziutki jak ten "z bloga" i wogóle zmieni jego światopogląd od dziś po wieczność w tym temacie. A gdzie tam, tknąć się nie da. Sernik, powiada, pieczony, to zło.
No więc, mając do wyboru zrobić i zjeść sama, w smutku i goryczy, albo nie zrobić, nie robię.
Ale nie dokończyłam wypowiedzi rozpoczętej przez "Pieczony sernik to zło". Druga część dodawana po namyśle brzmi: "Zrób sernik na zimno". Albowiem akurat ten sernik moja druga połowa zje i to w całości, gdyby mu pozwolił. Ponieważ z tym ciastem, zupełnie jak w przypadku mej słabości do sernika z malaksera, też się wiążą wspomnienia z domu rodzinnego. Ten właśnie sernik zawsze u niego bywał na jego urodziny, ten kocha, temu pokłony składa, ten wreszcie umie sam zrobić od początku do końca (zapominając o połowie składników zapewne, ponieważ mój mąż gotuje "na oko") i zawsze będzie zadowolony z rezultatów. Które zje i nawet nie piśnie, bo jest wszystko pod jego smak.
Zresztą nie wiele może się w tym cieście nie udać. Ciężko sknocić coś, czego się nie wkłada do piekarnika, wszystko, co z zawartością związane, miesza razem i jedyna zabawa jest przy wykładaniu herbatników na dno i takim wylaniu ciasta, by herbatniki z dna nie pokazały się u góry. A potem... robi się sam. Dosłownie. Tylko siedzimy, czekamy, czasem zaglądamy ciekawie do lodówki i zostawiamy wstydliwy odcisk palca na masie, gdy sprawdzamy, czy już stężała.
Jest więc też sernik na zimno idealnym ciastem, które można zrobić mimochodem.
Co do smaku: ponieważ ciasto jest polskiego pochodzenia, nie używamy do niego serka kremowego, a zmielony twaróg. I nie kubełkowy, bo ten zmielony jest za bardzo. Najlepiej zmielić samemu, by uzyskać odpowiedni stopień ziarnistości ciasta, gdyż właśnie to jest w nim najfajniejsze. Grudki napakowane smakiem, na jakie natrafia się przypadkiem. Nadto masa bakalii w środku. I jeszcze owoce na górze. I galaretka! Pod pewnymi względami między deserem wigilijny, - paschą, a sernikiem na zimno jest pewne podobieństwo, więc tuszę, że jeśli lubicie paschę, to i sernik na zimno pokochacie.
Słówko, co do znajdywanych w sklepie pudełkowych świństw. Nie kupujcie! Zróbcie sami, bo tekturowy smak naprawdę zepsuje wam podejście do tego fantastycznego, super-smacznego ciasta, które nieco większym nakładem roboty niż wsypanie proszku i dodanie wody, osiągniecie, ale o wiele, wiele większą satysfakcją, gdy zaczną was pytać o przepis.
A przepis, jedynie słuszny przepis na jedynie prawdziwy, polski sernik na zimno, znajdziecie tuż poniżej. Zachamęcony od teściowej, a teściowa skąd ma... nie wiem. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że z dna piekła, skąd pochodzi, ale być może przeczyta tego bloga i prawem Murphy'ego trafi od razu na ten przepis, a wtedy będę mieć przesrane:D
Kocham mamusię, wie mamusia o tym, prawda?:D
A zatem, without further ado, kurtyna w górę, sernik na zimno w wasze ręce:
Składniki:
1 kg białego sera twarogu (1/2 kg sera pełnotłustego, 1/2 kg sera półtłustego)
1 duże opakowanie biszkoptów ladyfingers (tych długich, czasem nazywanych kocimi języczkami; ja najchętniej używam wyrobu Dr Gurgula, w charakterystycznym opakowaniu w pomarańczowo-żółtą quasi-kratkę)
1 szklanka cukru
2 galaretki owocowe w różnych kolorach (jedna dopasowana barwą do owoców, jakie wylądują na wierzchu sernika, druga w dowolnym kolorze, bowiem pójdzie do ciasta)
1/2 kostki masła
bakalie: rodzynki, skórka pomarańczowa, suszone morele, suszona żurawina, figi (odradzam dodawania do sera świeżych owoców, bo może sernik popłynąć; zostawcie je na górę)
1 duża puszka owoców w syropie (brzoskwinie, ananasy, morele, mieszanka koktajlowa, co wam podejdzie. Można i świeże, ale nie dodawajcie kiwi, galaratka przy nich nie chce wogóle tężeć)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1/2 buteleczki olejku pomarańczowego
Wykonanie:
Na sam początek przygotowujemy galaretki. Obie wsypujemy do osobnych garnuszków. Jedną, tą, która pójdzie na górę, na owoce, zalewamy gorącą wodą zgodnie z ilością podaną na opakowaniu i mieszamy aż żelatyna na dnie się rozpuści.
Drugą, tą, którą dodamy do sera, zalewamy 1 szklanką gorącej wody i również mieszamy, aż się rozpuści.
Obie galaretki zostawiamy w temperaturze pokojowej w garnuszkach, by sobie stygły i dążyły do stężenia.
Tymczasem szykujemy resztę sernika.
Twaróg kupiony w kawałkach (koniecznie nie zmielony wcześniej) mielimy w domu w maszynce do mięsa, mieląc wraz z serem kawałki masła i dodają szklankę cukru. Masę przekładamy do miski od miksera i miksujemy starannie, by się wszystkie trzy składniki ładnie połączyły.
Dolewamy galaretkę szykowaną na ciasto - tę rozpuszczoną w 1 szklance wody - jeśli tylko już wykazała tendencję do tężenia (dlatego lepiej przygotować sobie galaretki wcześniej, by nie czekać za długo między kolejnymi etapami), do masy serno-maślano-cukrowej i ponownie miksujemy wszystko razem.
Próbujemy po raz pierwszy. W razie za małej słodkości dodajemy cukru. Dolewamy olejek pomarańczowy i ekstrakt z wanilii. Miksujemy.
Rodzynki parzymy wrzątkiem i w ilości na jaką mamy ochotę, wsypujemy do masy. Skórkę pomarańczową (jeśli kupna) wsypujemy również. Jeśli mamy własną, robioną w domu, kroimy drobniutko skórki i wrzucamy. Suszone morele, żurawinę, figi itp. wszystkie większe gabarytowo bakalie - kroimy drobno i dodajemy do masy. Następnie za pomocą drewnianej łyżki mieszamy starannie, by bakalie trafiły w każdy zakamarek ciasta. Raz jeszcze próbujemy i jeśli smak pasuje nam ostatecznie, odstawiamy na chwilę do lodówki.
Okrągłą tortownicę z wyjmowalnym dnem wykładamy folią aluminiową, starannie, aż po brzegi, nie zostawiając dziur, by ani ciasto, ani galaretka nam nie wypłynęły. Jeśli trzeba to nawet podwójną warstwą.
Długimi biszkoptami wykładamy starannie dno tortownicy, starając się je jak najmniej łamać, ale wypełniamy wszystkie dziury między nimi jak się da. Nawet i kruszonymi kawałeczkami.
Wyciągamy ciasto do sernika z lodówki i po jednej łyżce wykładamy najpierw na biszkopty, by przykryć je warstwą sera. Nie wylewajcie wszystkiego naraz, bo biszkopty wypłyną od razu i będzie bieda. Gdy już przykryjemy ciastem wszystkie biszkopty, możemy ostrożnie zacząć wylewać resztę sera do tortownicy. Wygarniamy do spodu, puste naczynie podsuwamy rodzinie do wylizania wraz z łyżką, a tortownicę ponownie wsadzamy do lodówki.
Puszkę z owocami otwieramy, odsączamy kawałki lub plastry z syropu i sprawdzamy sernik jednym, próbnym kawałeczkiem. Jeżeli owoce nie tonie i leży na serze, możemy zacząć powoli wykładać owoce na wierzch tak, by jak najdokładniej pokryć powierzchnię równą warstwą.
Jeżeli z kolei kawałki zaczynają tonąć, natychmiast je zdejmujemy i dajemy sernikowi spokój na jakieś pół godziny, by stężał. Dopiero potem ponownie testujemy i wykładamy owoce.
Sernik z owocami wkładamy do lodówki i sprawdzamy galaretkę, którą zamierzamy wylać na owoce. Wolno nam ją przelać, a raczej przełożyć dopiero wtedy, gdy jest prawie całkiem stężała, inaczej w zbyt płynnej postaci znajdzie każdą dziurę między folią, a tortownicą i wycieknie poza sernik. Doskonała będzie więc taka, której jeszcze nie trzeba kroić, ale jeśli zostawimy ją bodaj na 5 minut nieróbstwa, właśnie taka się stanie.
Jeśli nam jednak stężeje, bo przegapiliśmy moment, stawiamy ją na chwilę na ogień i mieszamy, doprowadzając do stanu właściwego, tuż przed stężeniem.
Galaretkę, łyżka po łyżce przekładamy na owoce, zapełniając najpierw dziury między nimi i sernikiem, potem po powierzchni owoców i wreszcie gdzie się da, ile tylko mamy wolnego miejsca i galaretki.
Gotowy sernik pakujemy do lodówki na ostateczne, kilkugodzinne leżakowanie. Najlepiej by było dać jej całą noc. Kroimy dopiero gdy galaretka na wierzchu jest całkowicie twarda.
Sernik można podawać z bitą śmietaną, ale moim zdaniem zupełnie nie potrzebuje dodatków, sam w sobie będąc idealnie wilgotny, aromatyczny i bardzo, bardzo smakowity.
Smacznego:)
wtorek, 22 grudnia 2015
Majonez domowy
Geniusz w oszczędzaniu pieniędzy! Król smaku i niech się wszystkie Hellmansy schowają. Tak powinien smakować najprawdziwszy, polski majonez, a nie podróbki zza granicy lub kolejne wersje z innych firm, ostro zalatujące chemią i octem.
Jednak, jak już kiedyś pisałam, babcie to potrafią gotować najlepiej na świecie. Moja babcia, od której mam ten przepis, robi taką sałatkę jarzynową, że mózg staje. Nigdy ani mnie, ani mojej mamie nie udało się dobić do tego ideału smaku, choć próbujemy obie od paru lat.
Sekretem, jak się okazuje, wcale nie jest jakiś tajny sekretny dodatek. Wszystkie składniki są takie same. Za smakiem tej sałatki, na którą czekamy cały rok z utęsknieniem, stoją dwie rzeczy: fakt, że robiła ją moja babcia, a tego smaku, który ona tak łatwo osiąga, to nawet i Marta Gessler z pomocą Modesta Amaro by nie odtworzyli. Drugim powodem cudownego smaku świątecznej sałatki jarzynowej jest to, że do sałatki moja babcia od zawsze robi własny majonez.
Przepis na niego ma ze trzydzieści lat jeśli nie więcej, więc próżno teraz szukać jego źródła, poza starannie spisaną babciną ręką jej własną książką kucharską. I powie niejeden: skoro nawet duet Gessler - Amaro by jej tak nie zrobili, to na co się starasz? A potem inny doda: przecież zawsze otrzymasz tylko kopię. Nie lepiej poczekać do Świąt na uwielbianą sałatkę? A ja im rzekę tymi słowami: o, wy niecnoty, leniwe i niepokornego serca. Ja nie dla upewniania się, że na pewno nie wykonam tej sałatki jak moja babcia, ją próbuję osiągnąć, a dla szkolenia samej siebie. Albowiem prędzej wielbłądowi przez ucho igielne przejść się uda, niż ja zrobię tę sałatkę jak moja babcia... ale zawsze mogę próbować, aż może, kiedyś, dostąpię nirwany, udoskonalając się całkowicie iże zmazy nie będzie na moim... garnku? Mątewce?
Porzućmy jednak cytaty biblijno, tysiąc-jedno-nocno, buddyjskie, nim zaszaleję konkretnie i zacznę cytować naszych polityków, zupełnie psując sobie na Święta nie tylko smak, ale i samopoczucie i zajrzyjmy do przepisu na najdoskonalszy, najwspanialszy z majonezów, który Godni wykonają na Święta do swych sałatek, wędlin na udekorowany stół, miast kupowania słoiczanych podróbek:
Składniki: (na co najmniej 1/2 litrowy słoik majonezu, jeśli nie więcej)
1 żółtko surowe
1 żółtko ugotowane na twardo
1 łyżka octu
1-2 łyżek musztardy
3 lub więcej łyżek śmietany 18%
1 szklanka oleju lub oliwy z pestek winogron (im mniej wonny tłuszcz tym lepiej)
szczypta lub dwie cukru pudru
Wykonanie:
Tradycyjnie wykonywać się ten majonez powinno w misce glinianej przy użyciu mątewki do ucierania zakończonej kulką, ale ponieważ wtedy proces zajmie co najmniej godzinę ciągłego ucierania, równie dobrze można posłużyć się mikserem.
Surowe żółtko i ugotowane na twardo żółtko wrzucamy do miski od miksera, wlewamy łyżkę octu i miksujemy, aż się połączą.
Następnie dodajemy musztardę, oraz śmietanę, sól i pieprz i ponownie miksujemy, tym razem dłużej, aż masa zacznie nam bieleć i robić się puszysta.
Następnie, nie przerywając miksowania cieniutkim strumyczkiem dolewamy oliwę lub olej do masy i miksujemy dalej, nawet około kwadransa, co jakiś czas próbując powstający majonez.
Długotrwale miksowany zacznie wkrótce przypominać to, co znamy z półek sklepowych. Jeśli jednak z miejsca wyczuwamy, że zanadto smakuje musztardą, lub za bardzo śmietaną, dodajemy po trochu potrzebnych składników, również i soli i cukru pudru. Żonglujemy nimi tak długo, jednostajnie i stale miksując majonez, aż ostatecznie otrzymamy wymagany smak.
Majonez przelewamy (tak jest, nie będzie w żadnym razie tak gęsty jak majonezy słoikowe, nie posiadając chemicznych zagęstników, więc będzie praktycznie jak dip, przynajmniej tuż po zrobieniu) do wymytych, czystych słoiczków, lub jednego większego, zakręcamy starannie i zostawiamy w spokoju na conajmniej 1 noc w lodówce.
Po tym czasie spokojnie można użyć majonezu do połączenia nim warzyw w naszej ulubionej sałatce. Należy jednak pamiętać, że ze względu na to iż smak ma delikatniejszy i mniej zbitą konsystencję, proponowane w przepisach ilości majonezu mogą się różnić od tego, ile my będziemy musieli dodać własnej, domowej wersji. Więcej na pewno. O ile? To już zależy od waszego smaku:)
Jednak, jak już kiedyś pisałam, babcie to potrafią gotować najlepiej na świecie. Moja babcia, od której mam ten przepis, robi taką sałatkę jarzynową, że mózg staje. Nigdy ani mnie, ani mojej mamie nie udało się dobić do tego ideału smaku, choć próbujemy obie od paru lat.
Sekretem, jak się okazuje, wcale nie jest jakiś tajny sekretny dodatek. Wszystkie składniki są takie same. Za smakiem tej sałatki, na którą czekamy cały rok z utęsknieniem, stoją dwie rzeczy: fakt, że robiła ją moja babcia, a tego smaku, który ona tak łatwo osiąga, to nawet i Marta Gessler z pomocą Modesta Amaro by nie odtworzyli. Drugim powodem cudownego smaku świątecznej sałatki jarzynowej jest to, że do sałatki moja babcia od zawsze robi własny majonez.
Przepis na niego ma ze trzydzieści lat jeśli nie więcej, więc próżno teraz szukać jego źródła, poza starannie spisaną babciną ręką jej własną książką kucharską. I powie niejeden: skoro nawet duet Gessler - Amaro by jej tak nie zrobili, to na co się starasz? A potem inny doda: przecież zawsze otrzymasz tylko kopię. Nie lepiej poczekać do Świąt na uwielbianą sałatkę? A ja im rzekę tymi słowami: o, wy niecnoty, leniwe i niepokornego serca. Ja nie dla upewniania się, że na pewno nie wykonam tej sałatki jak moja babcia, ją próbuję osiągnąć, a dla szkolenia samej siebie. Albowiem prędzej wielbłądowi przez ucho igielne przejść się uda, niż ja zrobię tę sałatkę jak moja babcia... ale zawsze mogę próbować, aż może, kiedyś, dostąpię nirwany, udoskonalając się całkowicie iże zmazy nie będzie na moim... garnku? Mątewce?
Porzućmy jednak cytaty biblijno, tysiąc-jedno-nocno, buddyjskie, nim zaszaleję konkretnie i zacznę cytować naszych polityków, zupełnie psując sobie na Święta nie tylko smak, ale i samopoczucie i zajrzyjmy do przepisu na najdoskonalszy, najwspanialszy z majonezów, który Godni wykonają na Święta do swych sałatek, wędlin na udekorowany stół, miast kupowania słoiczanych podróbek:
Składniki: (na co najmniej 1/2 litrowy słoik majonezu, jeśli nie więcej)
1 żółtko surowe
1 żółtko ugotowane na twardo
1 łyżka octu
1-2 łyżek musztardy
3 lub więcej łyżek śmietany 18%
1 szklanka oleju lub oliwy z pestek winogron (im mniej wonny tłuszcz tym lepiej)
szczypta lub dwie cukru pudru
Wykonanie:
Tradycyjnie wykonywać się ten majonez powinno w misce glinianej przy użyciu mątewki do ucierania zakończonej kulką, ale ponieważ wtedy proces zajmie co najmniej godzinę ciągłego ucierania, równie dobrze można posłużyć się mikserem.
Surowe żółtko i ugotowane na twardo żółtko wrzucamy do miski od miksera, wlewamy łyżkę octu i miksujemy, aż się połączą.
Następnie dodajemy musztardę, oraz śmietanę, sól i pieprz i ponownie miksujemy, tym razem dłużej, aż masa zacznie nam bieleć i robić się puszysta.
Następnie, nie przerywając miksowania cieniutkim strumyczkiem dolewamy oliwę lub olej do masy i miksujemy dalej, nawet około kwadransa, co jakiś czas próbując powstający majonez.
Długotrwale miksowany zacznie wkrótce przypominać to, co znamy z półek sklepowych. Jeśli jednak z miejsca wyczuwamy, że zanadto smakuje musztardą, lub za bardzo śmietaną, dodajemy po trochu potrzebnych składników, również i soli i cukru pudru. Żonglujemy nimi tak długo, jednostajnie i stale miksując majonez, aż ostatecznie otrzymamy wymagany smak.
Majonez przelewamy (tak jest, nie będzie w żadnym razie tak gęsty jak majonezy słoikowe, nie posiadając chemicznych zagęstników, więc będzie praktycznie jak dip, przynajmniej tuż po zrobieniu) do wymytych, czystych słoiczków, lub jednego większego, zakręcamy starannie i zostawiamy w spokoju na conajmniej 1 noc w lodówce.
Po tym czasie spokojnie można użyć majonezu do połączenia nim warzyw w naszej ulubionej sałatce. Należy jednak pamiętać, że ze względu na to iż smak ma delikatniejszy i mniej zbitą konsystencję, proponowane w przepisach ilości majonezu mogą się różnić od tego, ile my będziemy musieli dodać własnej, domowej wersji. Więcej na pewno. O ile? To już zależy od waszego smaku:)
Dip (sos) czosnkowy
Czy ktoś jest jeszcze na tym świecie, kto nie kojarzy tego białego sosu, o smaku czosnku i majonezu, czasem i ziół? Przypuszczam, że takich osób po prostu nie ma. A jeśli o nim nie słyszały, to na pewno go jadły.
Alternatywa dla ketchupu, która przypełzła do nas wraz z modą na pizzę dobre 20-30 lat temu. Skąd się to wzięło, że Polacy zaczęli jadać włoską pizzę z dodatkiem ketchupu i sosu czosnkowego, tego najstarszy pożeracz pizzy już nie pamięta. Jedno jest pewne: ta moda nie przyjechała z pizzą ani z Włoch, ani ze Stanów. Włosi by cię ukamienowali za prośbę o ketchup i sos czosnkowy w ich trattorii, jako dodatek do pizzy (oni nie używają i nigdy nie używali takich dodatków), albo co najmniej obrzucili dziwnym spojrzeniem, a amerykańce jadają z czym innym, niekiedy dziwacznym (i sos krewetkowy lub słodko - kwaśny lub sojowy, wcale nie byłyby najdziwniejszym ich dodatkiem do włoskiego specjału). Lub również bez niczego.
Natomiast odmiany sosu czosnkowego chętnie używają wytwórcy kebabów w swoich przysmakach. Tak mi się więc widzi, że Polak - spryciarz, gdy stwierdził, że pizza bez niczego jest za sucha (a my to naród miłośników sosów do kwadratu), sięgnął najpierw po ketchup, a potem po sos czosnkowy ze stoiska arabskiego, mając daleko gdzieś, czy sobie nie psuje smaku i nie czuje przede wszystkim sosu. Sos musi być!
Na nasze szczęście mania na ketchup i sos podawany do pizzy z miejsca, w ostatnich latach przeminęła i teraz kulturalnie się o niego prosi, choć czyni to zadziwiająco mało osób. Widać odkryli, że to, co tak uparcie zalewali mieszaniną przecieru pomidorowego, konserwantów i majonezu, mimo, że suche nietypowo, ma jednak smak, który da się polubić.
Potwierdza więc to moją teorię: spróbować kilku wersji, przetestować i wybrać własny smak. Niekiedy właśnie oryginalny, a nie narzucony przez ogół.
Mnie osobiście dawno już się znudziły sosy do pizzy, a ketchupu nigdy nie brałam. Jednakże sos czosnkowy bardzo lubię. Tylko nie ten ze sklepu, z rozmaitymi dodatkami, o wątpliwej dacie ważności do spożycia i na pierwszy niuch woniejący starym czosnkiem, po otwarciu słoiczka. A zatem, jak w kilku innych przypadkach, poświęciłam trochę czasu i po niespodziewanym sukcesie dipu pomidorowego, dokonałam i domowego dipu czosnkowego. Równie prostego i szybkiego jak poprzednik. Genialnego do wędlin i mniej ostrych smakowo dodatków, a jajka na twardo po prostu go kochają. Chleb odrywany z serem też go polubi, dziewczyny:)
No i, powiedzcie mi, po co wydawać kasę na sklepowy, skoro znacznie taniej, w dziesięć minut (plus kwadrans na "przegryzienie się"w lodówce) można zrobić własny?
Do dzieła. Impreza sylwestrowa tuż za rogiem. Czas zaplanować menu!
(Na zdjęciu bohater felki, zaatakowany z kilku stron, oraz z góry, przy emocjonującej rozgrywce Carcassone:P)
Składniki (na porcję wypełniającą solidną miskę do zupy):
1 mały kubeczek śmietany 18%
1 majonez (użyłam Majonezu Dekoracyjnego)
2-3 ząbki czosnku polskiego
różne zioła, przede wszystkim majeranek, tymianek, oregano też będzie nie od rzeczy, również gotowa mieszanka ziół prowansalskich
pieprz, sól
Wykonanie:
Śmietanę wlewamy do miski.
Do niej dodajemy połowę jej ilości majonezu. Czyli, kubeczek śmietany ma około 6 łyżek, a więc musimy dodać 3 łyżki majonezu. Mieszamy.
Do mieszaniny dodajemy wyciśnięte ząbki czosnku. Nie pokrojone. Ma być czuć smak czosnkowy w dipie, a nie kawałki czosnku zgrzytające w zębach. Zaczynamy od dwóch ząbków, potem dodajemy wedle smaku (pamiętając, że późniejsze przegryzanie się uczyni dip intensywniejszym w smaku niż tuż po zrobieniu).
Dosypujemy ziół, doprawiamy solą i pieprzem, wedle własnego gustu, raz jeszcze mieszamy. W przypadku, gdyby dip wyszedł za ostry, konieczne będzie rozrzedzenie go odrobinę śmietaną. Można spróbować dodać pół łyżki na początek i testować smak. Jeśli będzie za słaby tak samo dodajemy majonezu lub ostrożnie kolejny, wyciśnięty ząbek czosnku.
Gotowy dip wkładamy do lodówki na co najmniej kwadrans (najlepiej to godzinę), by smak dobrze się przegryzł.
Genialnie smakuje w połączeniu z ziemniakami w mundurkach, lub łódeczkami ziemniaczanymi pieczonymi w piekarniku.
Alternatywa dla ketchupu, która przypełzła do nas wraz z modą na pizzę dobre 20-30 lat temu. Skąd się to wzięło, że Polacy zaczęli jadać włoską pizzę z dodatkiem ketchupu i sosu czosnkowego, tego najstarszy pożeracz pizzy już nie pamięta. Jedno jest pewne: ta moda nie przyjechała z pizzą ani z Włoch, ani ze Stanów. Włosi by cię ukamienowali za prośbę o ketchup i sos czosnkowy w ich trattorii, jako dodatek do pizzy (oni nie używają i nigdy nie używali takich dodatków), albo co najmniej obrzucili dziwnym spojrzeniem, a amerykańce jadają z czym innym, niekiedy dziwacznym (i sos krewetkowy lub słodko - kwaśny lub sojowy, wcale nie byłyby najdziwniejszym ich dodatkiem do włoskiego specjału). Lub również bez niczego.
Natomiast odmiany sosu czosnkowego chętnie używają wytwórcy kebabów w swoich przysmakach. Tak mi się więc widzi, że Polak - spryciarz, gdy stwierdził, że pizza bez niczego jest za sucha (a my to naród miłośników sosów do kwadratu), sięgnął najpierw po ketchup, a potem po sos czosnkowy ze stoiska arabskiego, mając daleko gdzieś, czy sobie nie psuje smaku i nie czuje przede wszystkim sosu. Sos musi być!
Na nasze szczęście mania na ketchup i sos podawany do pizzy z miejsca, w ostatnich latach przeminęła i teraz kulturalnie się o niego prosi, choć czyni to zadziwiająco mało osób. Widać odkryli, że to, co tak uparcie zalewali mieszaniną przecieru pomidorowego, konserwantów i majonezu, mimo, że suche nietypowo, ma jednak smak, który da się polubić.
Potwierdza więc to moją teorię: spróbować kilku wersji, przetestować i wybrać własny smak. Niekiedy właśnie oryginalny, a nie narzucony przez ogół.
Mnie osobiście dawno już się znudziły sosy do pizzy, a ketchupu nigdy nie brałam. Jednakże sos czosnkowy bardzo lubię. Tylko nie ten ze sklepu, z rozmaitymi dodatkami, o wątpliwej dacie ważności do spożycia i na pierwszy niuch woniejący starym czosnkiem, po otwarciu słoiczka. A zatem, jak w kilku innych przypadkach, poświęciłam trochę czasu i po niespodziewanym sukcesie dipu pomidorowego, dokonałam i domowego dipu czosnkowego. Równie prostego i szybkiego jak poprzednik. Genialnego do wędlin i mniej ostrych smakowo dodatków, a jajka na twardo po prostu go kochają. Chleb odrywany z serem też go polubi, dziewczyny:)
No i, powiedzcie mi, po co wydawać kasę na sklepowy, skoro znacznie taniej, w dziesięć minut (plus kwadrans na "przegryzienie się"w lodówce) można zrobić własny?
Do dzieła. Impreza sylwestrowa tuż za rogiem. Czas zaplanować menu!
(Na zdjęciu bohater felki, zaatakowany z kilku stron, oraz z góry, przy emocjonującej rozgrywce Carcassone:P)
Składniki (na porcję wypełniającą solidną miskę do zupy):
1 mały kubeczek śmietany 18%
1 majonez (użyłam Majonezu Dekoracyjnego)
2-3 ząbki czosnku polskiego
różne zioła, przede wszystkim majeranek, tymianek, oregano też będzie nie od rzeczy, również gotowa mieszanka ziół prowansalskich
pieprz, sól
Wykonanie:
Śmietanę wlewamy do miski.
Do niej dodajemy połowę jej ilości majonezu. Czyli, kubeczek śmietany ma około 6 łyżek, a więc musimy dodać 3 łyżki majonezu. Mieszamy.
Do mieszaniny dodajemy wyciśnięte ząbki czosnku. Nie pokrojone. Ma być czuć smak czosnkowy w dipie, a nie kawałki czosnku zgrzytające w zębach. Zaczynamy od dwóch ząbków, potem dodajemy wedle smaku (pamiętając, że późniejsze przegryzanie się uczyni dip intensywniejszym w smaku niż tuż po zrobieniu).
Dosypujemy ziół, doprawiamy solą i pieprzem, wedle własnego gustu, raz jeszcze mieszamy. W przypadku, gdyby dip wyszedł za ostry, konieczne będzie rozrzedzenie go odrobinę śmietaną. Można spróbować dodać pół łyżki na początek i testować smak. Jeśli będzie za słaby tak samo dodajemy majonezu lub ostrożnie kolejny, wyciśnięty ząbek czosnku.
Gotowy dip wkładamy do lodówki na co najmniej kwadrans (najlepiej to godzinę), by smak dobrze się przegryzł.
Genialnie smakuje w połączeniu z ziemniakami w mundurkach, lub łódeczkami ziemniaczanymi pieczonymi w piekarniku.
Dip (sos) pomidorowy
Nie wiem jakim cudem się tak stało, ale spośród wszystkich tych rzeczy, które z pasją piekłam i gotowałam, a których próbowali moi znajomi, wybrali sobie oni dwóch niespodziewanych faworytów, których się spodziewają na wspólnych imprezach.
Klasyczne brownie - tak jak w tym przepisie, minus masa krówkowa, oraz mój sztandarowy dodatek do wszelkiej maści chipsów, paluszków i krakersów, także i tortilli i zawijańców nie słodkich, a mianowicie dip pomidorowy.
Oba proste jak barszcz, nie wymagające niemal czasu, robione w sumie mimochodem. Machnięciem łyżki, zamieszaniem, szpurnięciem przypraw w masę i wrzuceniem do lodówki lub piekarnika, by osiągnęły odpowiednią postać. A potem, jak wyciągam i podsuwam pod nosy... nie starcza. Ile bym nie zrobiła, zniknie wszystko i czasem ja się nawet nie załapię.
Darujmy sobie jednak te przechwalanki i dumę karygodną, bo trzeba się przecież przekonać samemu, nim się przytaknie. Trzeba nadgryźć, przetestować, spróbować po swojemu i dopiero wtedy pochwalić, albo gdzie zapisać. Wtedy i tylko wtedy o potrawie można mówić, że wyszła na salony. A moje na razie krążą po znajomych, solidnej grupce fanów. Jednak wszystko przede mną.
Jako, że teraz przed nami okres świąteczny, a potem szaleństwa sylwestrowe (a moje znajome siostry właśnie wydarły skądś przepis na "pull-apart bread with cheese"(chleb-odrywaniec z serem), do którego dipy będą akurat doskonałym dodatkiem), oraz mam chwilę między robieniem sałatek, a jutrzejszym pieczeniem sernika, dzisiaj wyjątkowo wrzucę trzy przepisy pod rząd. Każdy na sos lub dip, doskonale pasujący jako dodatek do menu imprez towarzyskich lub ekspresowa samopomoc, gdy nagle skończył się majonez, a sklepy dawno były zamknięte.
Każdy z nich można podawać osobno, można je również podawać w parze, jako dodatek do chrupiących przekąsek. Można ich użyć jako dosmaczacza do sałatki lub smarować nimi co tylko się chce, pamiętając, że to dip, a nie słoikowy, sztywny sos. Smarujemy delikatnie, a nie wykładamy kopiate łyżki:)
Co do tego gdzie i do czego podejdą, to już wasz indywidualny wybór. Mój, najpierwszy to właśnie jako dodatek do przekąsek i ten właśnie podaję w pierwszej kolejności.
Przepis znaleziony całe lata temu, zapisany w prywatnej książce kucharskiej, więc wybaczcie, jeśli nie podam źródła. Po prostu go nie pamiętam:)
Z pozdrowieniami dla stęsknionego za dipem Szymka, oraz Jasia z Basią i juniorką:)(wiecie, że i tak zrobiony przeze mnie będzie wam smakował najbardziej;D)
Lecimy:
Składniki (na ilość odpowiadającą zawartości solidnej miski do zupy):
6 łyżek majonezu (Rodzaj ma znaczenie, że względu na późniejszy smak dipu. Ja używam Majonezu Dekoracyjnego, ale już zrobiony na Majonezie Kieleckim smakował nie tak jak trzeba według znajomych. Można też użyć majonezu domowego, ale wtedy trzeba kombinować bardzo ze smakiem. Jogurt absolutnie majonezu nie zastąpi, więc odradzam czynienie tego dipu na nim. Niskokaloryczne majonezy light też odepchnijcie precz i użyjcie standardu. Kaloryczne, ale raz w roku można.)
2 łyżki śmietany 18%
1 malutki przecier pomidorowy (puszeczka na przykład z Pudliszek lub Dawtony, o zawartości 70g)
mieszanka zioła prowansalskie (lub kombinacja oregano, bazylii, cząbru, tymianku i majeranku)
sól, pieprz
Wykonanie:
Wszystkie składniki mieszamy razem w misce zdecydowanymi ruchami, rozcierając każdą grudkę, aż sos będzie gładziutki.
Próbujemy i dosmaczamy, TYLKO przy pomocy przypraw oraz soli i pieprzu. Odradzam kombinacje ze zmniejszaniem lub zwiększaniem ilości przecieru pomidorowego, aczkolwiek dodatkiem majonezu i śmietany można wyostrzyć lub złagodzić smak, byle w niewielkich ilościach nimi szafując.
Odstawiamy po zrobieniu do lodówki na co najmniej kwadrans, by osiągnął odpowiedni bilans smaku.
Dip ma być wyraźnie czuć pomidorami i ziołami. Majonez i śmietanka stanowić powinny tło, a słodycz pomidorów powinna być wyczuwalna w jego smaku.
Serwujemy do zakąsek suchych, wszelkich chipsów, chrupek i paluszków. Również doskonale smakuje z chlebem i wędliną, lub jako dodatek do jajek na twardo.
Klasyczne brownie - tak jak w tym przepisie, minus masa krówkowa, oraz mój sztandarowy dodatek do wszelkiej maści chipsów, paluszków i krakersów, także i tortilli i zawijańców nie słodkich, a mianowicie dip pomidorowy.
Oba proste jak barszcz, nie wymagające niemal czasu, robione w sumie mimochodem. Machnięciem łyżki, zamieszaniem, szpurnięciem przypraw w masę i wrzuceniem do lodówki lub piekarnika, by osiągnęły odpowiednią postać. A potem, jak wyciągam i podsuwam pod nosy... nie starcza. Ile bym nie zrobiła, zniknie wszystko i czasem ja się nawet nie załapię.
Darujmy sobie jednak te przechwalanki i dumę karygodną, bo trzeba się przecież przekonać samemu, nim się przytaknie. Trzeba nadgryźć, przetestować, spróbować po swojemu i dopiero wtedy pochwalić, albo gdzie zapisać. Wtedy i tylko wtedy o potrawie można mówić, że wyszła na salony. A moje na razie krążą po znajomych, solidnej grupce fanów. Jednak wszystko przede mną.
Jako, że teraz przed nami okres świąteczny, a potem szaleństwa sylwestrowe (a moje znajome siostry właśnie wydarły skądś przepis na "pull-apart bread with cheese"(chleb-odrywaniec z serem), do którego dipy będą akurat doskonałym dodatkiem), oraz mam chwilę między robieniem sałatek, a jutrzejszym pieczeniem sernika, dzisiaj wyjątkowo wrzucę trzy przepisy pod rząd. Każdy na sos lub dip, doskonale pasujący jako dodatek do menu imprez towarzyskich lub ekspresowa samopomoc, gdy nagle skończył się majonez, a sklepy dawno były zamknięte.
Każdy z nich można podawać osobno, można je również podawać w parze, jako dodatek do chrupiących przekąsek. Można ich użyć jako dosmaczacza do sałatki lub smarować nimi co tylko się chce, pamiętając, że to dip, a nie słoikowy, sztywny sos. Smarujemy delikatnie, a nie wykładamy kopiate łyżki:)
Co do tego gdzie i do czego podejdą, to już wasz indywidualny wybór. Mój, najpierwszy to właśnie jako dodatek do przekąsek i ten właśnie podaję w pierwszej kolejności.
Przepis znaleziony całe lata temu, zapisany w prywatnej książce kucharskiej, więc wybaczcie, jeśli nie podam źródła. Po prostu go nie pamiętam:)
Z pozdrowieniami dla stęsknionego za dipem Szymka, oraz Jasia z Basią i juniorką:)(wiecie, że i tak zrobiony przeze mnie będzie wam smakował najbardziej;D)
Lecimy:
Składniki (na ilość odpowiadającą zawartości solidnej miski do zupy):
6 łyżek majonezu (Rodzaj ma znaczenie, że względu na późniejszy smak dipu. Ja używam Majonezu Dekoracyjnego, ale już zrobiony na Majonezie Kieleckim smakował nie tak jak trzeba według znajomych. Można też użyć majonezu domowego, ale wtedy trzeba kombinować bardzo ze smakiem. Jogurt absolutnie majonezu nie zastąpi, więc odradzam czynienie tego dipu na nim. Niskokaloryczne majonezy light też odepchnijcie precz i użyjcie standardu. Kaloryczne, ale raz w roku można.)
2 łyżki śmietany 18%
1 malutki przecier pomidorowy (puszeczka na przykład z Pudliszek lub Dawtony, o zawartości 70g)
mieszanka zioła prowansalskie (lub kombinacja oregano, bazylii, cząbru, tymianku i majeranku)
sól, pieprz
Wykonanie:
Wszystkie składniki mieszamy razem w misce zdecydowanymi ruchami, rozcierając każdą grudkę, aż sos będzie gładziutki.
Próbujemy i dosmaczamy, TYLKO przy pomocy przypraw oraz soli i pieprzu. Odradzam kombinacje ze zmniejszaniem lub zwiększaniem ilości przecieru pomidorowego, aczkolwiek dodatkiem majonezu i śmietany można wyostrzyć lub złagodzić smak, byle w niewielkich ilościach nimi szafując.
Odstawiamy po zrobieniu do lodówki na co najmniej kwadrans, by osiągnął odpowiedni bilans smaku.
Dip ma być wyraźnie czuć pomidorami i ziołami. Majonez i śmietanka stanowić powinny tło, a słodycz pomidorów powinna być wyczuwalna w jego smaku.
Serwujemy do zakąsek suchych, wszelkich chipsów, chrupek i paluszków. Również doskonale smakuje z chlebem i wędliną, lub jako dodatek do jajek na twardo.
niedziela, 20 grudnia 2015
Klasyczne chocolate chip cookies (ciastka z kawałeczkami czekolady)
Ktokolwiek by wam wciskał ciemnotę, że ciastka typu "Pieguski" to "te" ciastka amerykańskie, którymi amerykańce zachwycają się i rozsiewają tę boską zarazę na świat od lat - nie wierzcie im. Twarde, kruszące się, wypieczone tak bardzo, że wydały już dawno ostatnie tchnienie ciastkowego ducha, w niczym nie przypominają klasyków ze Stanów, o chrupiącym zewnętrzu i miękkim, niemal ciągnącym się środku. Najbliżej z kupnych ciastek mają do nich ciacha sprzedawane w sieci Subway, ostatnio też w KFC, a nawet, o dziwo, pojawiła się ich "świeżo pieczona (głęboko mrożona)" wersja w Lidlu.
Z tego wniosek, że typowy polaczek z zaścianka swego nos wystawia na świat i zaczyna wreszcie poddawać w wątpliwość prawdy objawione wciskane mu przez producentów ciastek od z górą trzydziestu lat. Nigdy, w żadnym uniwersum klasyczne chocolate chip cookies nie były suche jak wiór, jak nasze sklepowe, odważnie nazywane tym imieniem, nie kruszyły się i jak wióry z cukrem nie smakowały. Jednakże przepuszczam, że każda prawda objawiona, która przychodzi z innej kultury, musi wpierw zostać obwąchana podejrzliwie, skrytykowana, odrzucona, by nagle znowu zabłysnąć w pełnej chwale. Pieguski to nie ciastka chocolate chips, Jezus nie był Polakiem i nie miał niebieskich oczu (czy odważę się napisać, że nie był Bogiem, a wysłannikiem obcej cywilizacji, metodą in vitro wyhodowanym w ziemskiej kobiecie? No chyba nieee....:D) i nie jesteśmy koroną stworzenia - jedyną inteligentną rasą zamieszkującą wszechświat. I jakkolwiek mit pierwszy zaraz obalimy z hukiem na tym blogu, o tyle na kolejne musimy jeszcze otworzyć oczy, umysł i zupełnie wyleźć ze swego zaścianka umysłowego, a nie tylko wychylić nos. I nie tylko my, Polacy, a cały świat. Wróćmy jednak do ciastek.
Nie jestem pewna co było powodem nagłego zakwitu chocolate chip cookies w naszych sklepach i sieciówkach z junk-food, najprawdopodobniejsze się jednak wydaje otwarcie się na świat i popularyzacja internetu, oraz nagłe otwarcie się przed nami wielu, zamkniętych dotąd oblicz tego, co nas otacza. Odległe kraje okazały się być na wyciągnięcie ręki (i opróżnienie portfela, by je zwiedzić), handlowcy zwietrzyli zapach i zaczęli sprowadzać nowe rzeczy do sklepów, a my zaczęliśmy sięgać nieśmiało po coś, na co nasze babki spoglądały by podejrzliwie.
Należy jednak walczyć ze stereotypami, skostniałą tradycją, trzymać się jej wtedy, gdy nam serce podpowiada, ale sięgać, jak najbardziej sięgać po nowości. Tak jak zrobił to Kolumb, ryzykując wiele i swej królowej Izabelli proponując napój z bałwochwalnie czczonego przez rdzennych mieszkańców wyspy Guanaja ziarna, zwanego cacao, które był przywiózł z podróży. A ta, zniechęcona gorzkim smakiem, odrzuciła pierwocinę znanej nam dzisiaj czekolady. Dopiero gdy na hiszpańskim dworze wymieszano zmiażdżone ziarna kakaowca eksperymentalnie z rozmaitymi dodatkami, okazało się, że powstały napój jest zdumiewająco dobry. I tak zaczęła się historia czekolady na świecie - produktu, bez którego dziś ciężko wyobrazić sobie świat.
Podobnie ma się sprawa z ciastkami z kawałeczkami czekolady made in USA. Oni nie pieką ciastek jak my. Proszku do pieczenia używają minimalne ilości, cukru i masła ilości zawrotne, a ich wypieki w przeciwieństwie do naszych, puszystych, są egzotycznie płaskie, i bardzo często o konsystencji, która nienawykłym kojarzy się z zakalcem. Zresztą macie cały dział ciast brownie. Obejrzyjcie jak wyglądają - przysięgam, że ani jedno nie jest zakalcowate;)
Ciastka chocolate chips nie należą do kategorii brownie. Wypieczone są jak należy, ale nie są suche. U podstaw tych ciastek leży receptura na typowe snickerdoodle - ciastko maślane, mięciuteńkie w środku pocukrzone po upieczeniu i chrupiące na wierzchu, wyciągane z piekarnika w momencie, w którym typowa polska gospodyni z krzykiem by jeszcze zamykała piekarnik bo "zakalec!", a tak naprawdę to ciastko "dochodzi" w temperaturze pokojowej - stygnąc.
Bohater dzisiejszej felki ma już brata na mym blogu. Jeżeli szukacie porównania w konsystencji, zerknijcie na cytrynowe ciastka cukrowe. Pomijając smak cytryny i cukier cytrynowy na zewnątrz - konsystencja ciastek będzie dokładnie taka sama jak to, co macie w typowych snickerdoodles i naszych bohaterskich chocolate chip cookies. I brońcie bogowie, nie zakalec. One MAJĄ być w środku mięciutkie, rozpływające się w ustach, niemalże lepkie, MUSZĄ być jaśniutkiej barwy bo ciemniejsze wyjdą spalone na spodzie. A przede wszystkim mają rozanielać. I oświecać. I nade wszystko kusić do zrobienia następnej partii i najdzikszych eksperymentów na ich ciele.
Zachęcam zresztą do nich, bo zazwyczaj wychodzą, dając kolejne, fascynujące odmiany ciastek. Jak raz zaczniesz z ciastkami tego typu - świat wypieków nigdy już nie będzie taki sam.
No to lecimy:) Przepis Marthy Stewart (po zrobieniu próbnych partii ciastek z kilkunastu innych przepisów, ten wydaje się być najlepszy ):
Składniki:
2 i 1/4 szklanki mąki
1/2 łyżeczki sody
1 szklanka masła w temperaturze pokojowej
1/2 szklanki cukru białego
1 szklanka cukru brązowego
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
2 duże jajka
2 szklanki chocolate chips, lub kawałeczków posiekanej na drobno mlecznej czekolady
Wykonanie:
Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.
Do miski od miksera wrzucamy masło i oba rodzaju cukru. Ubijamy aż masa będzie mieć lekką, puszystą konsystencję.
Dodajemy ekstrakt z wanilii i jajka. Miksujemy ponownie.
Dosypujemy mąkę i sodę. Miksujemy tylko na tyle, by się wszystko ze sobą połączyło.
Wyłączamy mikser. Do masy wsypujemy nasze kawałeczki czekolady i za pomocą drewnianej łyżki starannie łączymy je z masą.
Blaszkę wyścielamy papierem do pieczenia. Nabieramy porcje ciasta wielkości powierzchni zupnej łyżki od zupy, formujemy ciasto w kulkę i takie kulki kładziemy na blasze tak, by leżały w odległości około 4 - 5 centymetrów od siebie. Podczas pieczenia kulki będą się nie dość, że stapiać, to jeszcze rosnąć. Nie chcemy więc, by nam się zlały ze sobą.
Pieczemy do momentu aż na brzegach ciastka zaczną przybierać lekko złocisty kolor, około 8-10 minut i wyjmujemy gdy jeszcze będą miękkie w środku, a przy brzegach już twardsze.
Kładziemy je na 5 minut by ostygły tak, jak je wyjęliśmy, czyli zostawiając w blaszce, poza piekarnikiem. Następnie ostrożnie, przy pomocy cienkiej łopatki zdejmujemy je z blachy i papieru i kładziemy na równej powierzchni, by wystygły całkowicie. Idealna byłaby tu kratka, ale czysta ściereczka też może być. Odradzam talerz, bo nie będą miały jak "oddychać" i mogą się chcieć przyklejać.
Serwujemy, jak tylko są już możliwe do wzięcia w rękę i nie mają ochoty się łamać.
Najsmaczniej smakują ze szklanką mleka, ciepłe. Ale można je też po ostudzenia całkowitym włożyć do szczelnego pudełka i przechowywać w ten sposób, pod przykryciem, przez tydzień. Będą tak samo dobre, jak pierwszego dnia, po upieczeniu.
Smacznego:)
Z tego wniosek, że typowy polaczek z zaścianka swego nos wystawia na świat i zaczyna wreszcie poddawać w wątpliwość prawdy objawione wciskane mu przez producentów ciastek od z górą trzydziestu lat. Nigdy, w żadnym uniwersum klasyczne chocolate chip cookies nie były suche jak wiór, jak nasze sklepowe, odważnie nazywane tym imieniem, nie kruszyły się i jak wióry z cukrem nie smakowały. Jednakże przepuszczam, że każda prawda objawiona, która przychodzi z innej kultury, musi wpierw zostać obwąchana podejrzliwie, skrytykowana, odrzucona, by nagle znowu zabłysnąć w pełnej chwale. Pieguski to nie ciastka chocolate chips, Jezus nie był Polakiem i nie miał niebieskich oczu (czy odważę się napisać, że nie był Bogiem, a wysłannikiem obcej cywilizacji, metodą in vitro wyhodowanym w ziemskiej kobiecie? No chyba nieee....:D) i nie jesteśmy koroną stworzenia - jedyną inteligentną rasą zamieszkującą wszechświat. I jakkolwiek mit pierwszy zaraz obalimy z hukiem na tym blogu, o tyle na kolejne musimy jeszcze otworzyć oczy, umysł i zupełnie wyleźć ze swego zaścianka umysłowego, a nie tylko wychylić nos. I nie tylko my, Polacy, a cały świat. Wróćmy jednak do ciastek.
Nie jestem pewna co było powodem nagłego zakwitu chocolate chip cookies w naszych sklepach i sieciówkach z junk-food, najprawdopodobniejsze się jednak wydaje otwarcie się na świat i popularyzacja internetu, oraz nagłe otwarcie się przed nami wielu, zamkniętych dotąd oblicz tego, co nas otacza. Odległe kraje okazały się być na wyciągnięcie ręki (i opróżnienie portfela, by je zwiedzić), handlowcy zwietrzyli zapach i zaczęli sprowadzać nowe rzeczy do sklepów, a my zaczęliśmy sięgać nieśmiało po coś, na co nasze babki spoglądały by podejrzliwie.
Należy jednak walczyć ze stereotypami, skostniałą tradycją, trzymać się jej wtedy, gdy nam serce podpowiada, ale sięgać, jak najbardziej sięgać po nowości. Tak jak zrobił to Kolumb, ryzykując wiele i swej królowej Izabelli proponując napój z bałwochwalnie czczonego przez rdzennych mieszkańców wyspy Guanaja ziarna, zwanego cacao, które był przywiózł z podróży. A ta, zniechęcona gorzkim smakiem, odrzuciła pierwocinę znanej nam dzisiaj czekolady. Dopiero gdy na hiszpańskim dworze wymieszano zmiażdżone ziarna kakaowca eksperymentalnie z rozmaitymi dodatkami, okazało się, że powstały napój jest zdumiewająco dobry. I tak zaczęła się historia czekolady na świecie - produktu, bez którego dziś ciężko wyobrazić sobie świat.
Podobnie ma się sprawa z ciastkami z kawałeczkami czekolady made in USA. Oni nie pieką ciastek jak my. Proszku do pieczenia używają minimalne ilości, cukru i masła ilości zawrotne, a ich wypieki w przeciwieństwie do naszych, puszystych, są egzotycznie płaskie, i bardzo często o konsystencji, która nienawykłym kojarzy się z zakalcem. Zresztą macie cały dział ciast brownie. Obejrzyjcie jak wyglądają - przysięgam, że ani jedno nie jest zakalcowate;)
Ciastka chocolate chips nie należą do kategorii brownie. Wypieczone są jak należy, ale nie są suche. U podstaw tych ciastek leży receptura na typowe snickerdoodle - ciastko maślane, mięciuteńkie w środku pocukrzone po upieczeniu i chrupiące na wierzchu, wyciągane z piekarnika w momencie, w którym typowa polska gospodyni z krzykiem by jeszcze zamykała piekarnik bo "zakalec!", a tak naprawdę to ciastko "dochodzi" w temperaturze pokojowej - stygnąc.
Bohater dzisiejszej felki ma już brata na mym blogu. Jeżeli szukacie porównania w konsystencji, zerknijcie na cytrynowe ciastka cukrowe. Pomijając smak cytryny i cukier cytrynowy na zewnątrz - konsystencja ciastek będzie dokładnie taka sama jak to, co macie w typowych snickerdoodles i naszych bohaterskich chocolate chip cookies. I brońcie bogowie, nie zakalec. One MAJĄ być w środku mięciutkie, rozpływające się w ustach, niemalże lepkie, MUSZĄ być jaśniutkiej barwy bo ciemniejsze wyjdą spalone na spodzie. A przede wszystkim mają rozanielać. I oświecać. I nade wszystko kusić do zrobienia następnej partii i najdzikszych eksperymentów na ich ciele.
Zachęcam zresztą do nich, bo zazwyczaj wychodzą, dając kolejne, fascynujące odmiany ciastek. Jak raz zaczniesz z ciastkami tego typu - świat wypieków nigdy już nie będzie taki sam.
No to lecimy:) Przepis Marthy Stewart (po zrobieniu próbnych partii ciastek z kilkunastu innych przepisów, ten wydaje się być najlepszy ):
Składniki:
2 i 1/4 szklanki mąki
1/2 łyżeczki sody
1 szklanka masła w temperaturze pokojowej
1/2 szklanki cukru białego
1 szklanka cukru brązowego
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
2 duże jajka
2 szklanki chocolate chips, lub kawałeczków posiekanej na drobno mlecznej czekolady
Wykonanie:
Nagrzewamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza.
Do miski od miksera wrzucamy masło i oba rodzaju cukru. Ubijamy aż masa będzie mieć lekką, puszystą konsystencję.
Dodajemy ekstrakt z wanilii i jajka. Miksujemy ponownie.
Dosypujemy mąkę i sodę. Miksujemy tylko na tyle, by się wszystko ze sobą połączyło.
Wyłączamy mikser. Do masy wsypujemy nasze kawałeczki czekolady i za pomocą drewnianej łyżki starannie łączymy je z masą.
Blaszkę wyścielamy papierem do pieczenia. Nabieramy porcje ciasta wielkości powierzchni zupnej łyżki od zupy, formujemy ciasto w kulkę i takie kulki kładziemy na blasze tak, by leżały w odległości około 4 - 5 centymetrów od siebie. Podczas pieczenia kulki będą się nie dość, że stapiać, to jeszcze rosnąć. Nie chcemy więc, by nam się zlały ze sobą.
Pieczemy do momentu aż na brzegach ciastka zaczną przybierać lekko złocisty kolor, około 8-10 minut i wyjmujemy gdy jeszcze będą miękkie w środku, a przy brzegach już twardsze.
Kładziemy je na 5 minut by ostygły tak, jak je wyjęliśmy, czyli zostawiając w blaszce, poza piekarnikiem. Następnie ostrożnie, przy pomocy cienkiej łopatki zdejmujemy je z blachy i papieru i kładziemy na równej powierzchni, by wystygły całkowicie. Idealna byłaby tu kratka, ale czysta ściereczka też może być. Odradzam talerz, bo nie będą miały jak "oddychać" i mogą się chcieć przyklejać.
Serwujemy, jak tylko są już możliwe do wzięcia w rękę i nie mają ochoty się łamać.
Najsmaczniej smakują ze szklanką mleka, ciepłe. Ale można je też po ostudzenia całkowitym włożyć do szczelnego pudełka i przechowywać w ten sposób, pod przykryciem, przez tydzień. Będą tak samo dobre, jak pierwszego dnia, po upieczeniu.
Smacznego:)
środa, 16 grudnia 2015
Brownie "Dalmatyńczyk" a.k.a "grosz(k)owe" blondie z białą czekoladą
16 grudnia 2015 roku zapisuje się w mym kalendarzu jako data dosyć ważna. Nie, nie mam dzisiaj urodzin, ani żaden z moich krewnych. To również nie weekend, więc namiętnego "pitnego resetu" głowy po całym tygodniu również nie będzie. Dzisiaj jest środa, w środy się odlicza dni do końca tygodnia, a nie świętuje.
Nie jest to również święto narodowe, święto geekowskie, nie spada również meteoryt, zwiastując koniec świata, ani nikt nie potwierdził istnienia życia na Marsie czy tajnych baz obcych na księżycu (a są, tylko NASA wszystko tuszuje!).
16 grudnia jest ważnym dniem z paru błahych acz licznych powodów. Ponieważ:
1. pierwszy raz od 21 lat założyłam na nos okulary zamiast soczewek kontaktowych i chodzę od rana z przedziwnym uczuciem jakbym patrzyła przez dno słoika. Jednak to jest dobre dla moich nieszczęsnych, alergicznych ślepi, bo mnie nie swędzą, a latająca po oku soczewka nie doprowadza mnie do szału. Z drugiej strony ucisk u podstawy nosa w wykonaniu trzymadeł okularowych też nie jest rozkosznym masażykiem, ale przyzwyczaję się.
2. Święta za niecałe dwa tygodnie, trzeba się wziąć więc w garść i zamiast szaleć z dowolnymi przepisami, szykować świąteczne, tradycyjne dla polskiego, świątecznego stołu. Dlatego dzisiejsze, wydziwiane brownie jest jednym z dwóch ostatnich nietypowych przepisów, jakie przed Świętami zdążę zamieścić na Bantofelkach.
3. Powód związany ze zbliżającym się 18 grudnia, czyli PREMIERĄ NOWEJ ODSŁONY STAR WARS! A to oznacza, że do osiemnastego piec już nie będę, osiemnastego będę przeżywać do 17: 30, czyli do seansu filmu to, że idę na premierę, a od skończenia seansu do końca dziewiętnastego grudnia (i być może do dwudziestego) będę przeżywać jak stonka wykopki i komentować z resztą takich jak ja, die-hard geeków, wspaniały, nowy film z tego uniwersum.
4. Ostatni powód już wymieniłam. Po dwudziestym grudnia będzie już prozaiczne sprzątanie (nucąc soundtrack z filmu, aż do głośnych protestów męża, by "skończyć to wycie, bo on już nie może:D") i przepisy świąteczne, więc cieszcie się tym i następnym przepisem, bo do po świętach tylko one będą naprawdę zaskakujące. Któż chciałby się bowiem podniecać sernikiem na zimno, nawet jeśli jest niebiańsko dobry?
No dobra, może ktoś się podnieci (nucąc soundtrack z nowych Gwiezdnych Wojen; a czemu nie? Geeki też lubią gotować, więc można klimatycznie piec makowce, serniki i lepić uszka, w myślach i uszach mając nowe Star Wars. Tylko odruchowo nie zróbcie uszek w kształcie hełmów Dartha Vadera, bo babcie nie wybaczą. A to wcale nie jest takie trudne w obliczu fantastycznych wrażeń z filmu:D)
Czyli, jak widać, wpis wyjątkowy, ale też wyjątkowe, niezwykłe brownie mam dla was dzisiaj.
O brownie pisałam już tyle, że powtarzać się nie będę. Macie cały dział z przepisami na jego różne kombinacje i tonę uwag pod (i nad) nimi. Są one jednak w większości robione z ciemnej czekolady, więc dla zachowania obecnie tak modnej poprawności politycznej, dzisiejszy bohater jest w aryjskim typie białej urody. No, w ciapy. Albo w groszki. Jak dalmatyńczyk. Stąd moja autorska nazwa na to ciasto. Dalmatyńczyki poza tym są słodkie, bardzo je lubimy, jak tylko nie usiłują przegryźć smyczy i nie wysyłają pana w diabły, w poszukiwaniu władczej, szczekającej zguby. Bo to psy-indywidualiści są.
No, ale nie będziemy tu teraz rozpisywać się o psach. Ani o dziobakach, które też lubimy. Skąd mi nagle do głowy przyszły dziobaki, to nie wiem, ale przypuszczam, że przyzwyczaiłam już was do tego, że w moich felkach nigdy prostą drogą nie dociera się do przepisu. Trzeba się pokręcić po różnych zaułkach Bansheekowej myśli, wpaść w parę przypadkowych bagien Bansheekowej refleksji o rzeczach połowicznie związanych z tematem, by w końcu wygrzebać się na brzeg i z triumfalnym okrzykiem wbić zęby w dziobaka... znaczy w przepis!
Ciekawe, czy dziobak smakuje jak kaczka, czy jak bóbr... bo wiecie, ogon...
ANYWAY:)
Brownie "Dalmatyńczyk". Czemu taka nazwa? Ponieważ jest to brownie wykonane z białej czekolady, nie z ciemnej. Podczas pieczenia co prawda wyzłaca się na górze, jednak nijak ma się ten kolor do ciepłego brązu, jakie ma nasze typowe, czekoladowe brownie. Dlatego pewnie bardziej adekwatna i nawet stosowana dla niego nazwa to "blondie." Jest też zdecydowanie niższe, mimo tego iż czekolady używamy dokładnie tą samą ilość, co w przepisie powyżej i podczas pieczenia nie robi mu się charakterystyczna skorupka, na którą rzuca się, jak w przypadku klasyka, zdecydowana większość konsumentów. "Dalmatyńczyk" jest jednak dalmatyńczykiem głównie dlatego, że do tego białego brownie do środka wsypujemy kawałeczki mlecznej czekolady, a wierzch wogóle jest biały w czarne, czekoladowe "groszki". To, że jest taniuteńkie i za grosze, to już szczegół, ale i to pasuje pod nazwę.
Niska pozycja społeczna nie ujmuje mu jednak absolutnie nic z urody. Ani smaku. W smaku jest obłędne. Słodkie, nie ma co do tego wątpliwości. Należycie zbite, fantastycznie wilgotne, groszki czekoladowe z góry i w środku stanowią niezwykły, chrupiący kontrast dla samego ciasta, a użycie mleka kondensowanego nie dość, że daje mu ten niezwykły wygląd, to dodatkowo nasącza ciasto, zapewniając mu magiczny aromat.
Tak jak w przypadku całej rodziny "Dalmatyńczyka", nie jesteś w stanie poprzestać na jednym kawałku i pielgrzymujesz do lodówki, do momentu, aż po cieście zostaną nędzne okruchy i myśl, jakże kusząca: "A, zrobię jeszcze raz".
Ale wiecie? Po tym poznaje się, że ciasto jest strzałem w dziesiątkę. Gdy potrzeba zrobienia go ponownie wżera ci się w mózg, zanim zdołasz przetrawić ostatni kawałek poprzednika.
Nie mam dla was litości. Daję wam przed Świętami ten właśnie rozpraszacz uwagi, aby tradycyjne pierniczki miały konkurencję.
Przepis zaczerpnięty z tej strony, ale wprowadziłam tyle modyfikacji, że równie dobrze mogłabym go nazwać autorskim.
No to lecimy:
Składniki:
2 tabliczki białej czekolady
1/2 szklanki cukru
1/2 szklanki masła
2 lekko ubite jajka
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
1 (niepełna) szklanka mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
1/2 tabliczki mlecznej czekolady pokrojonej w drobne kawałeczki
1 szklanka chocolate chips lub drobno pokrojonych kawałeczków mlecznej czekolady
ok. 200 ml słodzonego mleka kondensowanego
Wykonanie:
Nastawiamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza, grzanie góra-dół (nigdy nie popełnijcie błędu włączając dla brownie termoobieg, nieważne, co podaje przepis. Przez termoobieg brownie wam urośnie i stanie się murzynkiem albo biszkoptem czekoladowym, możliwe, że i z prawdziwym zakalcem w środku, a nie taki jest efekt, jaki chcemy otrzymać. Wiem, powtarzam to do znudzenia, ale coś w tym jest, skoro tak zwani mistrzowie cukiernicy robią i prezentują biszkopt czekoladowy, nazywając go brownie, kiedy to zupełnie na tę nazwę się nie kwalifikuje i byle amator, który brownie jadł, widział i wąchał, to potwierdzi.)
Białe czekolady łamiemy na kawałeczki i w towarzystwie masła i cukru wkładamy do garnuszka. Całość rozpuszczamy w kąpieli wodnej, aż stanie się gładką masą.
Masę przekładamy do miski od miksera i dorzucamy do niej jajka oraz ekstrakt z wanilii. Miksujemy.
Następnie dosypujemy mąkę i proszek do pieczenia oraz sól i miksujemy ponownie do uzyskania gładkiej masy.
Do masy dosypujemy posiekaną połówkę tabliczki mlecznej czekolady i za pomocą łyżki starannie łączymy kawałeczki czekolady z masą, by były równomiernie rozłożone w cieście.
Blaszkę (zdecydowanie polecam mniejszą niż standardowa, jeśli chcemy, by ciasto wyszło jednak nieco wyższe. Ja piekłam w standardowej, ale następnym razem będę robić w małej tortownicy) wykładamy papierem do pieczenia i przekładamy do niej surowe ciasto.
Uwaga, jest gęstsze niż w standardowym przepisie na brownie, wykłada się je, a nie przelewa. Aby więc się rozłożyło równomiernie najlepiej wyłożyć je jak się da najszerzej łyżką, potem zamoczyć ręce i mokrymi rozsmarować już bez użycia łyżki (mokre łapy sprawią, że ciasto nie będzie się przyklejać do rąk i posłusznie da się rozsmarować.)
Równomiernie spoczywające w blasze ciasto wkładamy do piekarnika i pieczemy ok. 20 minut. Skorupki nie zobaczycie, ale to normalne, więc nie ma co się bać.
Po upływie dwudziestu minut wyciągamy brownie z piekarnika i natychmiast wylewamy na nie przygotowane mleko kondensowane. Aby je rozprowadzić na możliwie jak największej powierzchni, łapiemy gorącą blachę przez rękawice i manewrujemy ostrożnie ciastem tak, by mleko rozlało się po całej powierzchni ciasta, a nawet dostało się na boki. Ma to na celu dodatkowe jego nasączenie.
Następnie odstawiamy blachę na równą powierzchnię i rozsypujemy po wierchu ciasta równą, grubą warstwę groszków(kropelek) czekoladowych, ewentualnie kawałeczków posiekanej czekolady. Polecam jednak groszki, ponieważ nie stracą kształtu i nie rozpuszczą się pod wpływem ciepła, a cała uroda ciasta tkwi w jego powierzchni.
Ciasto zostawiamy do wystudzenia w warunkach pokojowych, absolutnie nie dotykając kawałeczków czekolady. W tym czasie mleko kondensowane powinno nam niemal całkowicie wsiąknąć w brownie, zostawiając tylko cienką, białą warstwę, od której odcinać się będą ciemne chocolate chips. Nie kroimy jeszcze!
Chcemy zachować urokliwy kształt wierzchu? A zatem wystudzone ciasto wraz z blachą wkładamy na co najmniej 1 godzinę do lodówki, by ostygło zupełnie, a kawałeczki czekolady ponownie stwardniały w takim kształcie, jak powinny.
I dopiero po tym czasie i upewnieniu się, że już są twarde i nie zmienią się w breję podczas prób krojenia, możemy serwować "Dalmatyńczyka" zaskoczonym gościom. Standardowo krojąc brownie w równe kwadraty (jeśli piekliśmy je w prostokątnej blasze) lub w trójkąty, jeśli wylądowało w formie okrągłej.
Spożywamy, nie myśląc o kaloriach, a jedynie o tym, jak jest niewypowiedzianie dobre.
Smacznego;)
Nie jest to również święto narodowe, święto geekowskie, nie spada również meteoryt, zwiastując koniec świata, ani nikt nie potwierdził istnienia życia na Marsie czy tajnych baz obcych na księżycu (a są, tylko NASA wszystko tuszuje!).
16 grudnia jest ważnym dniem z paru błahych acz licznych powodów. Ponieważ:
1. pierwszy raz od 21 lat założyłam na nos okulary zamiast soczewek kontaktowych i chodzę od rana z przedziwnym uczuciem jakbym patrzyła przez dno słoika. Jednak to jest dobre dla moich nieszczęsnych, alergicznych ślepi, bo mnie nie swędzą, a latająca po oku soczewka nie doprowadza mnie do szału. Z drugiej strony ucisk u podstawy nosa w wykonaniu trzymadeł okularowych też nie jest rozkosznym masażykiem, ale przyzwyczaję się.
2. Święta za niecałe dwa tygodnie, trzeba się wziąć więc w garść i zamiast szaleć z dowolnymi przepisami, szykować świąteczne, tradycyjne dla polskiego, świątecznego stołu. Dlatego dzisiejsze, wydziwiane brownie jest jednym z dwóch ostatnich nietypowych przepisów, jakie przed Świętami zdążę zamieścić na Bantofelkach.
3. Powód związany ze zbliżającym się 18 grudnia, czyli PREMIERĄ NOWEJ ODSŁONY STAR WARS! A to oznacza, że do osiemnastego piec już nie będę, osiemnastego będę przeżywać do 17: 30, czyli do seansu filmu to, że idę na premierę, a od skończenia seansu do końca dziewiętnastego grudnia (i być może do dwudziestego) będę przeżywać jak stonka wykopki i komentować z resztą takich jak ja, die-hard geeków, wspaniały, nowy film z tego uniwersum.
4. Ostatni powód już wymieniłam. Po dwudziestym grudnia będzie już prozaiczne sprzątanie (nucąc soundtrack z filmu, aż do głośnych protestów męża, by "skończyć to wycie, bo on już nie może:D") i przepisy świąteczne, więc cieszcie się tym i następnym przepisem, bo do po świętach tylko one będą naprawdę zaskakujące. Któż chciałby się bowiem podniecać sernikiem na zimno, nawet jeśli jest niebiańsko dobry?
No dobra, może ktoś się podnieci (nucąc soundtrack z nowych Gwiezdnych Wojen; a czemu nie? Geeki też lubią gotować, więc można klimatycznie piec makowce, serniki i lepić uszka, w myślach i uszach mając nowe Star Wars. Tylko odruchowo nie zróbcie uszek w kształcie hełmów Dartha Vadera, bo babcie nie wybaczą. A to wcale nie jest takie trudne w obliczu fantastycznych wrażeń z filmu:D)
Czyli, jak widać, wpis wyjątkowy, ale też wyjątkowe, niezwykłe brownie mam dla was dzisiaj.
O brownie pisałam już tyle, że powtarzać się nie będę. Macie cały dział z przepisami na jego różne kombinacje i tonę uwag pod (i nad) nimi. Są one jednak w większości robione z ciemnej czekolady, więc dla zachowania obecnie tak modnej poprawności politycznej, dzisiejszy bohater jest w aryjskim typie białej urody. No, w ciapy. Albo w groszki. Jak dalmatyńczyk. Stąd moja autorska nazwa na to ciasto. Dalmatyńczyki poza tym są słodkie, bardzo je lubimy, jak tylko nie usiłują przegryźć smyczy i nie wysyłają pana w diabły, w poszukiwaniu władczej, szczekającej zguby. Bo to psy-indywidualiści są.
No, ale nie będziemy tu teraz rozpisywać się o psach. Ani o dziobakach, które też lubimy. Skąd mi nagle do głowy przyszły dziobaki, to nie wiem, ale przypuszczam, że przyzwyczaiłam już was do tego, że w moich felkach nigdy prostą drogą nie dociera się do przepisu. Trzeba się pokręcić po różnych zaułkach Bansheekowej myśli, wpaść w parę przypadkowych bagien Bansheekowej refleksji o rzeczach połowicznie związanych z tematem, by w końcu wygrzebać się na brzeg i z triumfalnym okrzykiem wbić zęby w dziobaka... znaczy w przepis!
Ciekawe, czy dziobak smakuje jak kaczka, czy jak bóbr... bo wiecie, ogon...
ANYWAY:)
Brownie "Dalmatyńczyk". Czemu taka nazwa? Ponieważ jest to brownie wykonane z białej czekolady, nie z ciemnej. Podczas pieczenia co prawda wyzłaca się na górze, jednak nijak ma się ten kolor do ciepłego brązu, jakie ma nasze typowe, czekoladowe brownie. Dlatego pewnie bardziej adekwatna i nawet stosowana dla niego nazwa to "blondie." Jest też zdecydowanie niższe, mimo tego iż czekolady używamy dokładnie tą samą ilość, co w przepisie powyżej i podczas pieczenia nie robi mu się charakterystyczna skorupka, na którą rzuca się, jak w przypadku klasyka, zdecydowana większość konsumentów. "Dalmatyńczyk" jest jednak dalmatyńczykiem głównie dlatego, że do tego białego brownie do środka wsypujemy kawałeczki mlecznej czekolady, a wierzch wogóle jest biały w czarne, czekoladowe "groszki". To, że jest taniuteńkie i za grosze, to już szczegół, ale i to pasuje pod nazwę.
Niska pozycja społeczna nie ujmuje mu jednak absolutnie nic z urody. Ani smaku. W smaku jest obłędne. Słodkie, nie ma co do tego wątpliwości. Należycie zbite, fantastycznie wilgotne, groszki czekoladowe z góry i w środku stanowią niezwykły, chrupiący kontrast dla samego ciasta, a użycie mleka kondensowanego nie dość, że daje mu ten niezwykły wygląd, to dodatkowo nasącza ciasto, zapewniając mu magiczny aromat.
Tak jak w przypadku całej rodziny "Dalmatyńczyka", nie jesteś w stanie poprzestać na jednym kawałku i pielgrzymujesz do lodówki, do momentu, aż po cieście zostaną nędzne okruchy i myśl, jakże kusząca: "A, zrobię jeszcze raz".
Ale wiecie? Po tym poznaje się, że ciasto jest strzałem w dziesiątkę. Gdy potrzeba zrobienia go ponownie wżera ci się w mózg, zanim zdołasz przetrawić ostatni kawałek poprzednika.
Nie mam dla was litości. Daję wam przed Świętami ten właśnie rozpraszacz uwagi, aby tradycyjne pierniczki miały konkurencję.
Przepis zaczerpnięty z tej strony, ale wprowadziłam tyle modyfikacji, że równie dobrze mogłabym go nazwać autorskim.
No to lecimy:
Składniki:
2 tabliczki białej czekolady
1/2 szklanki cukru
1/2 szklanki masła
2 lekko ubite jajka
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
1 (niepełna) szklanka mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
1/2 tabliczki mlecznej czekolady pokrojonej w drobne kawałeczki
1 szklanka chocolate chips lub drobno pokrojonych kawałeczków mlecznej czekolady
ok. 200 ml słodzonego mleka kondensowanego
Wykonanie:
Nastawiamy piekarnik na 176 stopni Celsjusza, grzanie góra-dół (nigdy nie popełnijcie błędu włączając dla brownie termoobieg, nieważne, co podaje przepis. Przez termoobieg brownie wam urośnie i stanie się murzynkiem albo biszkoptem czekoladowym, możliwe, że i z prawdziwym zakalcem w środku, a nie taki jest efekt, jaki chcemy otrzymać. Wiem, powtarzam to do znudzenia, ale coś w tym jest, skoro tak zwani mistrzowie cukiernicy robią i prezentują biszkopt czekoladowy, nazywając go brownie, kiedy to zupełnie na tę nazwę się nie kwalifikuje i byle amator, który brownie jadł, widział i wąchał, to potwierdzi.)
Białe czekolady łamiemy na kawałeczki i w towarzystwie masła i cukru wkładamy do garnuszka. Całość rozpuszczamy w kąpieli wodnej, aż stanie się gładką masą.
Masę przekładamy do miski od miksera i dorzucamy do niej jajka oraz ekstrakt z wanilii. Miksujemy.
Następnie dosypujemy mąkę i proszek do pieczenia oraz sól i miksujemy ponownie do uzyskania gładkiej masy.
Do masy dosypujemy posiekaną połówkę tabliczki mlecznej czekolady i za pomocą łyżki starannie łączymy kawałeczki czekolady z masą, by były równomiernie rozłożone w cieście.
Blaszkę (zdecydowanie polecam mniejszą niż standardowa, jeśli chcemy, by ciasto wyszło jednak nieco wyższe. Ja piekłam w standardowej, ale następnym razem będę robić w małej tortownicy) wykładamy papierem do pieczenia i przekładamy do niej surowe ciasto.
Uwaga, jest gęstsze niż w standardowym przepisie na brownie, wykłada się je, a nie przelewa. Aby więc się rozłożyło równomiernie najlepiej wyłożyć je jak się da najszerzej łyżką, potem zamoczyć ręce i mokrymi rozsmarować już bez użycia łyżki (mokre łapy sprawią, że ciasto nie będzie się przyklejać do rąk i posłusznie da się rozsmarować.)
Równomiernie spoczywające w blasze ciasto wkładamy do piekarnika i pieczemy ok. 20 minut. Skorupki nie zobaczycie, ale to normalne, więc nie ma co się bać.
Po upływie dwudziestu minut wyciągamy brownie z piekarnika i natychmiast wylewamy na nie przygotowane mleko kondensowane. Aby je rozprowadzić na możliwie jak największej powierzchni, łapiemy gorącą blachę przez rękawice i manewrujemy ostrożnie ciastem tak, by mleko rozlało się po całej powierzchni ciasta, a nawet dostało się na boki. Ma to na celu dodatkowe jego nasączenie.
Następnie odstawiamy blachę na równą powierzchnię i rozsypujemy po wierchu ciasta równą, grubą warstwę groszków(kropelek) czekoladowych, ewentualnie kawałeczków posiekanej czekolady. Polecam jednak groszki, ponieważ nie stracą kształtu i nie rozpuszczą się pod wpływem ciepła, a cała uroda ciasta tkwi w jego powierzchni.
Ciasto zostawiamy do wystudzenia w warunkach pokojowych, absolutnie nie dotykając kawałeczków czekolady. W tym czasie mleko kondensowane powinno nam niemal całkowicie wsiąknąć w brownie, zostawiając tylko cienką, białą warstwę, od której odcinać się będą ciemne chocolate chips. Nie kroimy jeszcze!
Chcemy zachować urokliwy kształt wierzchu? A zatem wystudzone ciasto wraz z blachą wkładamy na co najmniej 1 godzinę do lodówki, by ostygło zupełnie, a kawałeczki czekolady ponownie stwardniały w takim kształcie, jak powinny.
I dopiero po tym czasie i upewnieniu się, że już są twarde i nie zmienią się w breję podczas prób krojenia, możemy serwować "Dalmatyńczyka" zaskoczonym gościom. Standardowo krojąc brownie w równe kwadraty (jeśli piekliśmy je w prostokątnej blasze) lub w trójkąty, jeśli wylądowało w formie okrągłej.
Spożywamy, nie myśląc o kaloriach, a jedynie o tym, jak jest niewypowiedzianie dobre.
Smacznego;)
poniedziałek, 14 grudnia 2015
Smażone ciastka jabłkowe - domowa kopia ciastek z MacDonalda
Jak się ma szesnaście lat, wszystko uchodzi. I bunty w oczach rodziny - bo kiedyś trzeba pokazać, że ma się własne zdanie i przychodzenie później do domu z randki niż o ustalonej godzinie - widocznie syn/córka dobrze się bawił, odpuścimy. I wreszcie jedzenie wszystkiego bez ograniczeń.
Nastolatek ma żołądek zdrowy jak koń. Wszystko strawi, czy to płynne, wysokoprocentowe (część wróci na hucznej imprezie, ale hej, wypił, prawda?), czy to najbardziej szajsowaty fast-food.
Gdy ja miałam piętnaście - szesnaście lat, fast foodem dla mnie były słynne zapiekanki "na stacji". Gdyby ktoś nie wiedział - tam, w jednej z budek sprzedawano najlepsze zapiekanki w Rzeszowie, na które chodziło całe miasto (zupełnie jak na najlepsze, rzeszowskie, lody z polewą "Do Myszki" na "Trzeciego Maja"). Było to jednak ponad dwie dekady temu. W tym czasie zapiekanki zdążyły się popsuć, a stolicę podkarpacia nawiedziły wielkie koncerny i sieciówki jedzeniowe, z których bodaj pierwszą był MacDonald.
Jejku, jaki to był szał! Malutkie burgerki pochłanialiśmy tonami, frytki były źródłem obłędnego zachwytu, nawet swego czasu, zabranie tam na randkę dziewczyny wcale nie było obciachem, a pokazaniem "coś do ciebie mam, ale nie podniecaj się zanadto z tego powodu. Weź jeszcze fryteczkę." I nikt nie miał się źle po zjedzeniu tego jedzenia w dowolnej ilości.
Potem pojawił się drugi MacDonald, trzeci, ich kopie i w końcu zaczęła się zdrowa konkurencja, w której MacSzajs zaczął przegrywać. Szczególnie, gdy wkroczyło na arenę KFC i PizzaHut. Oni co prawda też szajs food mają, ale inny, więc tłum przewalił się z jednego dostawcy równo po wszystkich, w zależności, czy kto wolał pizzę czy kurczaki, czy burgery, które, przy rosnącej konkurencji, szybko straciły koronę niekwestionowanego króla niezdrowego żarcia fast-fodów.
Latka upłynęły jednak, młodzież dorosła i nagle się okazało, czy to z powodu standardowego "popsucia" się fajnego jedzenia, czy z powodu mniejszej tolerancji na to, co pakuje się do brzucha - że po jednym burgerze i frytkach dostaje się boleści, a po kwadransie od zjedzenia przysięga człowiek, że więcej tam nie pójdzie. Przynajmniej na ich kanapki.
Rzecz jasna jest to tylko moja opinia, oparta na bieżących doświadczeniach. Są tacy, co mając trzydzieści parę lat, nadal zjadają hamburgery z MacSzajsa tonami i nic im nie jest. Ja już nie mogę. Ale nie same kanapki w sieciówce siedzą. Lody MacFlurry zawsze mieli tam fajne. Jednakże jeden produkt nie zawiódł mnie nigdy, a mianowicie ich ciastko z gorącym wnętrzem.
Jak spróbowałam go raz, nigdy nie przestałam być jego fanką. Jabłkowe, wiśniowe, z owocami leśnymi, czy też z czekoladą i pomarańczą, z nadzieniem zamkniętym w cieniutkim, niezwykłym, chrupiącym cieście, lśniącym i wyposażonym w zabawne bąbelki na powierzchni. Kto nie jadł - niech się natychmiast poprawi, bo to jest najlepsze ciasto na świecie jakie jadłam kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sieciówce z fast-foodem. Kto nie jadł - nie wie co traci.
Ale właściwie jak nie jadł... to też nie jest źle. Będzie miał świeży start.
To właśnie ciastko jest dzisiaj królem mej felki. Ono... i jego substytut, który postanowiłam stworzyć, robiąc wcześniej, rzecz jasna, mały research. Ale po co, skoro ciacho nie kosztuje nawet 4 złotych, więc można pójść i w każdej chwili sobie kupić, zapyta niejeden?
Bo mam taki kaprys, spróbować metodą domową osiągnąć to, co osiągnęli oni. U podstaw każdego jedzenia z fast-foodu leży jakiś oryginalny przepis. Po latach pewnie spore w nim zachodzą zmiany, ale nadal jest sposób, by się do niego dogrzebać metodą prób i błędów.
Po co? Bo lubię wyzwania, a jak ktoś ukrywa przepis przed światem i nawet nieupieczonego ciastka nie da do obejrzenia (pytałam, uprzejmie mi odmówiono, bo "polityka firmy"), to czuję przekorną potrzebę udowodnić im, że dupa tam, polityka firmy, potrafię zrobić to samo co wy, może większym kosztem, ale przynajmniej wiem, co tam wkładam!
Poza tym zrobić własne, domowe ciastko z MacDonalda i usłyszeć, że jest "lepsze niż tam" od męża, któremu trudno dogodzić, skąpiącego komplementów - bezcenne.
Tak, zrobiłam. Tak, wyszło mi. Tak! Jest to możliwe do zrobienia w domu. Tylko trzeba przestrzegać przepisu, szczególnie w końcowej fazie, bo nie wyjdzie;)
Zaczynając od podstaw: ciastko z MacDonalda nie jest pieczone. Przynajmniej te z knajp w Polsce i połowie Europy. U nas nadal ciastka te robią w deep-fry'u, czyli tak jak frytki, smażą w głębokim oleju. I jest to jedyna metoda uzyskania tego ciastka w takiej postaci jak w ich restauracjach. W Stanach dawno już przeżucili się na pieczone i w związku z tym jest masa nieszczęśliwych miłośników tego ciastka, które po upieczeniu przestało smakować jak trzeba.
Ciastko z MacDonalda nie jest z ciasta francuskiego. Absolutnie i zdecydowanie nie. Nie jest też z żadnego ciasta charakterystycznego dla naszego kraju. Najbliższy ekwiwalent dla ciasta, które mają w MacDonaldzie to, jak się okazuje, ciasto, jakie w Meksyku stosują do pierożków samosas. Powiem, na podstawie swego eksperymentu, że jest ono w 95% zgodne smakowo z tym, co mamy w knajpie w ciastku.
Nadzienie... no to już jest kwestia gustu. Można zrobić jabłkowe dokładnie tak, jak w MacSzajsie, czyli mało jabłka, dużo soku, galaretka owocowa. Albo można zrobić tak, jak robimy na nasze tradycyjne szarlotki. Akurat nie miałam galaretki, miałam za to dużo szarej renety, więc poleciałam w szarlotkowe... i było faktycznie lepsze niż to, jakie mamy w restauracji. Smakowo wpasowuje się świetnie w ciasto.
Uzyskanie odpowiedniej faktury to sprawa zabawna, ponieważ trzeba pamiętać, że te bąbelki uzyska się tylko i wyłącznie gdy: zamoczy się lekko gotowe ciastko i wrzuci je zaraz potem na wściekle gorący olej. Wtedy się pojawiają. Jak zapomnimy o którymkolwiek z tych kroków, albo wrzucimy je na olej średnio rozgrzany, dostaniemy ciastko bez bąbelków, koniec kropka.
Po kolejne... ale w sumie lepiej będzie, jak zapodam wam przepis, w którym na bieżąco napiszę, co i jak. Źródło przepisu: nieznane. Znaczy natrafiłam na jakieś fora angielskojęzyczne, skąd zebrałam garść porad i świetny przepis na ciasto. Autorzy nie podali swoich maili, więc umówmy się. Źródło to google.com:)
Jedziemy:)
Składniki (na 4-5 długich, prostokątnych ciastek):
Ciasto:
2 szklanki mąki
1/2 łyżeczki soli
1/4 szklanki masła
1/4 szklanki tłuszczu roślinnego (użyłam Planty)
ok 1/2 szklanki wody
Nadzienie:
4-5 dużych jabłek z rodzaju szara reneta (powinny być kwaskowate i nie rozlatujące się za szybko podczas obróbki termicznej)
cukier
sok z cytryny
cynamon
imbir
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
Wykonanie:
Najpierw robimy nadzienie.
Jabłka myjemy, obieramy z łupek i kroimy, ale nie tak całkiem drobno. Jeśli chcemy, to w kostkę. Można też zwyczajnie pokroić tak jak na szarlotkę. Rozlecą się częściowo podczas smażenia, ważne jednak, by nadal zostało trochę całych kawałków.
Wrzucamy je do garnczka i stawiamy na średni ogień. Stale mieszając podgrzewamy aż zaczną się rozpadać.
Dosypujemy cukier. Tyle, ile uznamy, że nam wystarczy. Trzeba jednak pamiętać, że są kwaskowate, a nadzienie mimo wszystko ma być słodkie, bo w cieście cukru nie ma ani grama.
Mieszamy i smażymy nadal, aż do momentu gdy będą prawie gotowe. Jak na szarlotkę. Wówczas dosypujemy po trochu mąki ziemniaczanej, mieszając starannie, by nie zostały grudki, dodajemy przyprawy i wciskamy sok z cytryny. Ponownie - według własnego smaku.
Nadzienie powinno być aromatyczne, słodkie, ale nie bez wyrazu, z wyczuwalnymi i widocznymi kawałkami jabłek w jabłkowym musie.
Gotowe, zdejmujemy z ognia i pozwalamy mu ostygnąć.
Teraz przystępujemy do ciasta.
Do miski wsypujemy mąkę, sól, mieszamy je ze sobą.
Dodajemy masło i tłuszcz roślinny, zimne, pokrojone w małe kawałki i ręką wrabiamy tłuszcz w mąkę do momentu aż mieszanina zacznie nam przypominać płatki owsiane.
Następnie dolewamy zimnej wody po troszeczku, za każdym razem mieszając i ugniatając ciasto. Czynimy tak tylko do chwili aż ciasto zacznie się zbijać ze sobą w kulę.
Po tym przenosimy je na stolnicę i starannie zagniatamy.
Gotową kulę rozwałkowujemy najcieniej jak się da. Można podzielić sobie nawet ciasto i rozwałkować najpierw jedną połowę, a potem dopiero drugą. Musi być prawie tak cienkie, jak do uszek lub pierogów, na ten przykład.
Następnie, w zależności od chęci wykrawamy kształty. I tu panuje w sumie dowolność. Można zrobić ciastka pierożkowe, czyli wykroić duże kółka, nałożyć nadzienie na jedną połowę, skleić razem, ale można też zrobić kopię ciastek z MacDonalda również i w kształcie. W tym celu naszemu ciastu nadajemy kształt kwadratu, odcinając koliste boki (resztki zostawiamy do dalszego użycia), następnie zaginamy jeden z boków tak, by jedna z dłuższych części była cała w ciastku, nie wymagająca sklejenia, dopasowujemy do wymaganej szerokości - tak na oko 7-8 centymetrów - i idąc od zagiętego rogu odcinamy nożem od ciasta na wzór górnej, dolną część, do której zaginaliśmy. W rezultacie otrzymamy około czternasto-centymetrowy pas ciasta, po złożeniu będzie on wyglądał jak dłuuuugie ciastko. Dlatego w połowie (lub w 1/3) przecinamy go, by uzyskać odpowiednią długość, jakiej zapragniemy.
Wycinankę powtarzamy z ciastem do momentu aż otrzymamy gotowe "foremki" na ciastka, wymagające tylko nadziania i sklejenia im boków.
Moczymy palce i smarujemy wodą krótsze, otwarte boki ciastka, po czym szybko je zalepiamy. Woda podziała na ciasto jak klej, więc się w smażeniu nie rozkleją.
Do powstałej kieszonki nakładamy ostrożnie łyżką nadzienie, na tyle, by ciastko było napchane, ale nie na tyle by pękło.
Ponownie moczymy palce i moczymy ostatni pozostały, najdłuższy brzeg od środka zarówno w górnej, jak i dolnej części i zaklejamy.
Na koniec zaciskamy również i bok, który wcześniej był wykrojony jako cały, aby ciastko miało równy rant lepienia na całej powierzchni.
Powtarzamy proces w przypadku wszystkich pozostałych ciastek.
Nagrzewamy w garnku olej do głębokiego smażenia i przyszykowujemy sobie specjalną siateczkę (na przykład taką do frytek). Olej nagrzewamy bardzo mocno. Testujemy gorąc w sposób następujący: jeśli skrawek ciasta zanurzony w oleju natychmiast zacznie nam skwierczeć i bulgotać, olej ma odpowiednią temperaturę.
Ciastka tuż przed wkładaniem do koszyczka i zanurzaniem w oleju, smarujemy dokładnie warstwą białka i skrapiamy wodą z góry i dołu, a potem, bardzo uważając, jednym, szybkim ruchem, zanurzamy w oleju.
Uwaga, będzie wściekle pryskać na wszystkie strony!
Smażymy obustronnie do uzyskania złoto-brązowego koloru i bąbelków na powierzchni. Czyli, jeśli olej będzie naprawdę mocno nagrzany, zajmie to dosłownie parę minut.
Gotowe ciastka wykładamy na papierowy ręcznik, by odsączyć je z oleju. Podajemy jeszcze ciepłe, bo takie smakują najlepiej.
Moja krótka uwaga:
Należy zwrócić uwagę, by nie przywarły nam do koszyczka, czyli dobrze jest merdać ostrożnie koszyczkiem w oleju podczas smażenia, by ciastko było w ruchu.
Można też obyć się bez koszyczka i wrzucać bezpośrednio na głęboki olej. Potem jednak trzeba je ostrożnie wyławiać przy pomocy szczypiec.
Proste? Proste! A jakie smaczne! I ładne! Dobrze zrobione ciastko będzie mieć wszystko to, czego poszukujecie w ciastkach z MacDonalda, plus da wam satysfakcję z tego, że zrobiliście je sami.
Poniżej zaś jeszcze parę fotek nadzienia i skórki z bąbelkami:)
Smacznego:)
Nastolatek ma żołądek zdrowy jak koń. Wszystko strawi, czy to płynne, wysokoprocentowe (część wróci na hucznej imprezie, ale hej, wypił, prawda?), czy to najbardziej szajsowaty fast-food.
Gdy ja miałam piętnaście - szesnaście lat, fast foodem dla mnie były słynne zapiekanki "na stacji". Gdyby ktoś nie wiedział - tam, w jednej z budek sprzedawano najlepsze zapiekanki w Rzeszowie, na które chodziło całe miasto (zupełnie jak na najlepsze, rzeszowskie, lody z polewą "Do Myszki" na "Trzeciego Maja"). Było to jednak ponad dwie dekady temu. W tym czasie zapiekanki zdążyły się popsuć, a stolicę podkarpacia nawiedziły wielkie koncerny i sieciówki jedzeniowe, z których bodaj pierwszą był MacDonald.
Jejku, jaki to był szał! Malutkie burgerki pochłanialiśmy tonami, frytki były źródłem obłędnego zachwytu, nawet swego czasu, zabranie tam na randkę dziewczyny wcale nie było obciachem, a pokazaniem "coś do ciebie mam, ale nie podniecaj się zanadto z tego powodu. Weź jeszcze fryteczkę." I nikt nie miał się źle po zjedzeniu tego jedzenia w dowolnej ilości.
Potem pojawił się drugi MacDonald, trzeci, ich kopie i w końcu zaczęła się zdrowa konkurencja, w której MacSzajs zaczął przegrywać. Szczególnie, gdy wkroczyło na arenę KFC i PizzaHut. Oni co prawda też szajs food mają, ale inny, więc tłum przewalił się z jednego dostawcy równo po wszystkich, w zależności, czy kto wolał pizzę czy kurczaki, czy burgery, które, przy rosnącej konkurencji, szybko straciły koronę niekwestionowanego króla niezdrowego żarcia fast-fodów.
Latka upłynęły jednak, młodzież dorosła i nagle się okazało, czy to z powodu standardowego "popsucia" się fajnego jedzenia, czy z powodu mniejszej tolerancji na to, co pakuje się do brzucha - że po jednym burgerze i frytkach dostaje się boleści, a po kwadransie od zjedzenia przysięga człowiek, że więcej tam nie pójdzie. Przynajmniej na ich kanapki.
Rzecz jasna jest to tylko moja opinia, oparta na bieżących doświadczeniach. Są tacy, co mając trzydzieści parę lat, nadal zjadają hamburgery z MacSzajsa tonami i nic im nie jest. Ja już nie mogę. Ale nie same kanapki w sieciówce siedzą. Lody MacFlurry zawsze mieli tam fajne. Jednakże jeden produkt nie zawiódł mnie nigdy, a mianowicie ich ciastko z gorącym wnętrzem.
Jak spróbowałam go raz, nigdy nie przestałam być jego fanką. Jabłkowe, wiśniowe, z owocami leśnymi, czy też z czekoladą i pomarańczą, z nadzieniem zamkniętym w cieniutkim, niezwykłym, chrupiącym cieście, lśniącym i wyposażonym w zabawne bąbelki na powierzchni. Kto nie jadł - niech się natychmiast poprawi, bo to jest najlepsze ciasto na świecie jakie jadłam kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sieciówce z fast-foodem. Kto nie jadł - nie wie co traci.
Ale właściwie jak nie jadł... to też nie jest źle. Będzie miał świeży start.
To właśnie ciastko jest dzisiaj królem mej felki. Ono... i jego substytut, który postanowiłam stworzyć, robiąc wcześniej, rzecz jasna, mały research. Ale po co, skoro ciacho nie kosztuje nawet 4 złotych, więc można pójść i w każdej chwili sobie kupić, zapyta niejeden?
Bo mam taki kaprys, spróbować metodą domową osiągnąć to, co osiągnęli oni. U podstaw każdego jedzenia z fast-foodu leży jakiś oryginalny przepis. Po latach pewnie spore w nim zachodzą zmiany, ale nadal jest sposób, by się do niego dogrzebać metodą prób i błędów.
Po co? Bo lubię wyzwania, a jak ktoś ukrywa przepis przed światem i nawet nieupieczonego ciastka nie da do obejrzenia (pytałam, uprzejmie mi odmówiono, bo "polityka firmy"), to czuję przekorną potrzebę udowodnić im, że dupa tam, polityka firmy, potrafię zrobić to samo co wy, może większym kosztem, ale przynajmniej wiem, co tam wkładam!
Poza tym zrobić własne, domowe ciastko z MacDonalda i usłyszeć, że jest "lepsze niż tam" od męża, któremu trudno dogodzić, skąpiącego komplementów - bezcenne.
Tak, zrobiłam. Tak, wyszło mi. Tak! Jest to możliwe do zrobienia w domu. Tylko trzeba przestrzegać przepisu, szczególnie w końcowej fazie, bo nie wyjdzie;)
Zaczynając od podstaw: ciastko z MacDonalda nie jest pieczone. Przynajmniej te z knajp w Polsce i połowie Europy. U nas nadal ciastka te robią w deep-fry'u, czyli tak jak frytki, smażą w głębokim oleju. I jest to jedyna metoda uzyskania tego ciastka w takiej postaci jak w ich restauracjach. W Stanach dawno już przeżucili się na pieczone i w związku z tym jest masa nieszczęśliwych miłośników tego ciastka, które po upieczeniu przestało smakować jak trzeba.
Ciastko z MacDonalda nie jest z ciasta francuskiego. Absolutnie i zdecydowanie nie. Nie jest też z żadnego ciasta charakterystycznego dla naszego kraju. Najbliższy ekwiwalent dla ciasta, które mają w MacDonaldzie to, jak się okazuje, ciasto, jakie w Meksyku stosują do pierożków samosas. Powiem, na podstawie swego eksperymentu, że jest ono w 95% zgodne smakowo z tym, co mamy w knajpie w ciastku.
Nadzienie... no to już jest kwestia gustu. Można zrobić jabłkowe dokładnie tak, jak w MacSzajsie, czyli mało jabłka, dużo soku, galaretka owocowa. Albo można zrobić tak, jak robimy na nasze tradycyjne szarlotki. Akurat nie miałam galaretki, miałam za to dużo szarej renety, więc poleciałam w szarlotkowe... i było faktycznie lepsze niż to, jakie mamy w restauracji. Smakowo wpasowuje się świetnie w ciasto.
Uzyskanie odpowiedniej faktury to sprawa zabawna, ponieważ trzeba pamiętać, że te bąbelki uzyska się tylko i wyłącznie gdy: zamoczy się lekko gotowe ciastko i wrzuci je zaraz potem na wściekle gorący olej. Wtedy się pojawiają. Jak zapomnimy o którymkolwiek z tych kroków, albo wrzucimy je na olej średnio rozgrzany, dostaniemy ciastko bez bąbelków, koniec kropka.
Po kolejne... ale w sumie lepiej będzie, jak zapodam wam przepis, w którym na bieżąco napiszę, co i jak. Źródło przepisu: nieznane. Znaczy natrafiłam na jakieś fora angielskojęzyczne, skąd zebrałam garść porad i świetny przepis na ciasto. Autorzy nie podali swoich maili, więc umówmy się. Źródło to google.com:)
Jedziemy:)
Składniki (na 4-5 długich, prostokątnych ciastek):
Ciasto:
2 szklanki mąki
1/2 łyżeczki soli
1/4 szklanki masła
1/4 szklanki tłuszczu roślinnego (użyłam Planty)
ok 1/2 szklanki wody
Nadzienie:
4-5 dużych jabłek z rodzaju szara reneta (powinny być kwaskowate i nie rozlatujące się za szybko podczas obróbki termicznej)
cukier
sok z cytryny
cynamon
imbir
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
Wykonanie:
Najpierw robimy nadzienie.
Jabłka myjemy, obieramy z łupek i kroimy, ale nie tak całkiem drobno. Jeśli chcemy, to w kostkę. Można też zwyczajnie pokroić tak jak na szarlotkę. Rozlecą się częściowo podczas smażenia, ważne jednak, by nadal zostało trochę całych kawałków.
Wrzucamy je do garnczka i stawiamy na średni ogień. Stale mieszając podgrzewamy aż zaczną się rozpadać.
Dosypujemy cukier. Tyle, ile uznamy, że nam wystarczy. Trzeba jednak pamiętać, że są kwaskowate, a nadzienie mimo wszystko ma być słodkie, bo w cieście cukru nie ma ani grama.
Mieszamy i smażymy nadal, aż do momentu gdy będą prawie gotowe. Jak na szarlotkę. Wówczas dosypujemy po trochu mąki ziemniaczanej, mieszając starannie, by nie zostały grudki, dodajemy przyprawy i wciskamy sok z cytryny. Ponownie - według własnego smaku.
Nadzienie powinno być aromatyczne, słodkie, ale nie bez wyrazu, z wyczuwalnymi i widocznymi kawałkami jabłek w jabłkowym musie.
Gotowe, zdejmujemy z ognia i pozwalamy mu ostygnąć.
Teraz przystępujemy do ciasta.
Do miski wsypujemy mąkę, sól, mieszamy je ze sobą.
Dodajemy masło i tłuszcz roślinny, zimne, pokrojone w małe kawałki i ręką wrabiamy tłuszcz w mąkę do momentu aż mieszanina zacznie nam przypominać płatki owsiane.
Następnie dolewamy zimnej wody po troszeczku, za każdym razem mieszając i ugniatając ciasto. Czynimy tak tylko do chwili aż ciasto zacznie się zbijać ze sobą w kulę.
Po tym przenosimy je na stolnicę i starannie zagniatamy.
Gotową kulę rozwałkowujemy najcieniej jak się da. Można podzielić sobie nawet ciasto i rozwałkować najpierw jedną połowę, a potem dopiero drugą. Musi być prawie tak cienkie, jak do uszek lub pierogów, na ten przykład.
Następnie, w zależności od chęci wykrawamy kształty. I tu panuje w sumie dowolność. Można zrobić ciastka pierożkowe, czyli wykroić duże kółka, nałożyć nadzienie na jedną połowę, skleić razem, ale można też zrobić kopię ciastek z MacDonalda również i w kształcie. W tym celu naszemu ciastu nadajemy kształt kwadratu, odcinając koliste boki (resztki zostawiamy do dalszego użycia), następnie zaginamy jeden z boków tak, by jedna z dłuższych części była cała w ciastku, nie wymagająca sklejenia, dopasowujemy do wymaganej szerokości - tak na oko 7-8 centymetrów - i idąc od zagiętego rogu odcinamy nożem od ciasta na wzór górnej, dolną część, do której zaginaliśmy. W rezultacie otrzymamy około czternasto-centymetrowy pas ciasta, po złożeniu będzie on wyglądał jak dłuuuugie ciastko. Dlatego w połowie (lub w 1/3) przecinamy go, by uzyskać odpowiednią długość, jakiej zapragniemy.
Wycinankę powtarzamy z ciastem do momentu aż otrzymamy gotowe "foremki" na ciastka, wymagające tylko nadziania i sklejenia im boków.
Moczymy palce i smarujemy wodą krótsze, otwarte boki ciastka, po czym szybko je zalepiamy. Woda podziała na ciasto jak klej, więc się w smażeniu nie rozkleją.
Do powstałej kieszonki nakładamy ostrożnie łyżką nadzienie, na tyle, by ciastko było napchane, ale nie na tyle by pękło.
Ponownie moczymy palce i moczymy ostatni pozostały, najdłuższy brzeg od środka zarówno w górnej, jak i dolnej części i zaklejamy.
Na koniec zaciskamy również i bok, który wcześniej był wykrojony jako cały, aby ciastko miało równy rant lepienia na całej powierzchni.
Powtarzamy proces w przypadku wszystkich pozostałych ciastek.
Nagrzewamy w garnku olej do głębokiego smażenia i przyszykowujemy sobie specjalną siateczkę (na przykład taką do frytek). Olej nagrzewamy bardzo mocno. Testujemy gorąc w sposób następujący: jeśli skrawek ciasta zanurzony w oleju natychmiast zacznie nam skwierczeć i bulgotać, olej ma odpowiednią temperaturę.
Ciastka tuż przed wkładaniem do koszyczka i zanurzaniem w oleju, smarujemy dokładnie warstwą białka i skrapiamy wodą z góry i dołu, a potem, bardzo uważając, jednym, szybkim ruchem, zanurzamy w oleju.
Uwaga, będzie wściekle pryskać na wszystkie strony!
Smażymy obustronnie do uzyskania złoto-brązowego koloru i bąbelków na powierzchni. Czyli, jeśli olej będzie naprawdę mocno nagrzany, zajmie to dosłownie parę minut.
Gotowe ciastka wykładamy na papierowy ręcznik, by odsączyć je z oleju. Podajemy jeszcze ciepłe, bo takie smakują najlepiej.
Moja krótka uwaga:
Należy zwrócić uwagę, by nie przywarły nam do koszyczka, czyli dobrze jest merdać ostrożnie koszyczkiem w oleju podczas smażenia, by ciastko było w ruchu.
Można też obyć się bez koszyczka i wrzucać bezpośrednio na głęboki olej. Potem jednak trzeba je ostrożnie wyławiać przy pomocy szczypiec.
Proste? Proste! A jakie smaczne! I ładne! Dobrze zrobione ciastko będzie mieć wszystko to, czego poszukujecie w ciastkach z MacDonalda, plus da wam satysfakcję z tego, że zrobiliście je sami.
Poniżej zaś jeszcze parę fotek nadzienia i skórki z bąbelkami:)
Smacznego:)
niedziela, 13 grudnia 2015
Ekstrakt z migdałów
Oto kolejne z ułatwień dla każdego, kto bardzo lubi piec rozmaite słodkości, ale średnio lubi sięgać po sklepowe polepszacze smaku.
Nie zrozumcie mnie źle. Przeciw olejkom smakowym nie mam nic, wręcz przeciwnie, sądząc po składzie na opakowaniach nie posiadają żadnych "smakowitych" E. Nie rozkręcam też burzy, jak w przypadku cukru wanilinowego, który od lat nam wciskają w sklepach. Syntetyczna wanilina wiadomo z czego jest otrzymywana i jak ta wiedza bardzo zochydza odbiór (dlatego większość z nas nie chce wiedzieć co tak naprawdę dosypuje do ciast), a takie olejki pomarańczowe lub migdałowe to tylko mają w składzie produkt, którego zapach posiadają, oraz płynny tłuszcz. Tak przynajmniej to wygląda.
Nie zaglądałam do fabryk, nie mogę więc potwierdzić, czy faktycznie miażdżą owoce lub skórki i mieszają je z olejem w procesie produkcyjnym, by otrzymać olejki. Czy prawdziwe owoce, albo bodaj ich koncentraty lub pulpa wogóle są używane przy produkcji olejków do ciast. Wierzę. Ale można zrobić drugą, najlepszą rzecz, zaraz po pokornym kupowaniu w sklepie olejku, który, jak mamy nadzieję, nie powstał z czegoś paskudnego.
Możemy sami zrobić sobie dany dosmaczacz do ciast. I to naprawdę niewielkim kosztem. Oraz cierpliwością, ponieważ ekstrakcja swój czas musi zająć.
Już wcześniej na łamach Bantofelków zaproponowałam ekstrakt z wanilii. I faktycznie, po miesiącu był już gotowy do użycia, doskonały... od czasu, jak zaczęłam go używać, cukier wanilinowy zniknął z mego domu. Dlatego pomyślałam sobie: czemu by nie spróbować tego samego w przypadku mego drugiego ulubionego składnika smakowo-zapachowego w ciastach, to jest migdałów? Olejek migdałowy się zużywa u mnie bardzo szybko, a więc posiadanie całej buteleczki własnego wyrobu ekstraktu, byłoby coś wspaniałym. Tak oto, przedstawiam wam ekstrakt z migdałów.
Jego wyrób jest bardzo prosty: migdały zalewamy alkoholem i uzbrajamy się w cierpliwość. Jednakże to czekanie zdecydowanie się nam opłaci, gdy nie będziemy musieli kupować co chwilę kolejnej buteleczki z lejkiem migdałowym a sami, po pańsku, sięgniemy po własny wyrób i szczodrze przysmaczymy nim ciasto, dumnie potem odpowiadając na zachwycone szepty "cóż to? cóż to?" - domowy ekstrakt z migdałów, kochana.
A więc, aby chwilę tę przyspieszyć i ciastom naszym zapewnić odpowiednie zachwyty, zakasajmy rękawy i zabierzmy się do roboty.
Składniki:
30 - 40 całych migdałów
1 szklanka wódki (najlepiej wysoko procentowej, ale tak 40% jest całkiem wystarczające)
1 szklany pojemnik z zamknięciem, np. butelka
Wykonanie:
Szklaną butelkę myjemy i przelewamy gorącą wodą.
Migdały sparzamy wrzątkiem i zdejmujemy z nich skórkę. Skórka nadałaby ekstraktowi goryczy, dlatego zdjęta być musi.
Kroimy je wedle zachcianki. Albo na drobno, albo na większe kawałki, ważne, by były pokrojone, zanim wejdą w kontakt z alkoholem.
Wrzucamy kawałeczki migdałów do butelki i zalewamy je alkoholem.
Zatykamy butelkę, starannie mieszamy, potrząsając nią, by na koniec włożyć butelkę w ciemne miejsce w temperaturze pokojowej.
Raz na jakiś czas wydobywamy butelkę i potrząsamy nią, by wzburzyć ekstrakt.
Produkt gotowy otrzymujemy po mniej więcej miesiącu od zrobienia.
Można dosmaczać nim wszelkie wypieki, na jakie mamy ochotę. Zazwyczaj dodaje się po łyżeczce, ale należy pamiętać, że ekstrakt, to nie olejek. Aż tak mocno nie będzie pachniał jak produkt sklepowy, dlatego porównując ilość olejku zalecaną w danym przepisie, z naszym ekstraktem, należy dodać go zawsze nieco więcej.
Uwaga:
Poprzednia informacja o 10-12 sztukach została zmieniona. Z 12 sztuk polskich migdałów ekstrakt nam nie wyjdzie. Dlatego patrząc na swoje doświadczenie, gdy po miesiącu nadal było czuć przede wszystkim alkohol, dodałam dodatkowe 20 sztuk. Załatwia to sprawę, chociaż ekstraktu wyjdzie mniej. Przynajmniej na tę chwilę czuć mniej alkohol, ale swoje muszę wyczekać.
Nie zrozumcie mnie źle. Przeciw olejkom smakowym nie mam nic, wręcz przeciwnie, sądząc po składzie na opakowaniach nie posiadają żadnych "smakowitych" E. Nie rozkręcam też burzy, jak w przypadku cukru wanilinowego, który od lat nam wciskają w sklepach. Syntetyczna wanilina wiadomo z czego jest otrzymywana i jak ta wiedza bardzo zochydza odbiór (dlatego większość z nas nie chce wiedzieć co tak naprawdę dosypuje do ciast), a takie olejki pomarańczowe lub migdałowe to tylko mają w składzie produkt, którego zapach posiadają, oraz płynny tłuszcz. Tak przynajmniej to wygląda.
Nie zaglądałam do fabryk, nie mogę więc potwierdzić, czy faktycznie miażdżą owoce lub skórki i mieszają je z olejem w procesie produkcyjnym, by otrzymać olejki. Czy prawdziwe owoce, albo bodaj ich koncentraty lub pulpa wogóle są używane przy produkcji olejków do ciast. Wierzę. Ale można zrobić drugą, najlepszą rzecz, zaraz po pokornym kupowaniu w sklepie olejku, który, jak mamy nadzieję, nie powstał z czegoś paskudnego.
Możemy sami zrobić sobie dany dosmaczacz do ciast. I to naprawdę niewielkim kosztem. Oraz cierpliwością, ponieważ ekstrakcja swój czas musi zająć.
Już wcześniej na łamach Bantofelków zaproponowałam ekstrakt z wanilii. I faktycznie, po miesiącu był już gotowy do użycia, doskonały... od czasu, jak zaczęłam go używać, cukier wanilinowy zniknął z mego domu. Dlatego pomyślałam sobie: czemu by nie spróbować tego samego w przypadku mego drugiego ulubionego składnika smakowo-zapachowego w ciastach, to jest migdałów? Olejek migdałowy się zużywa u mnie bardzo szybko, a więc posiadanie całej buteleczki własnego wyrobu ekstraktu, byłoby coś wspaniałym. Tak oto, przedstawiam wam ekstrakt z migdałów.
Jego wyrób jest bardzo prosty: migdały zalewamy alkoholem i uzbrajamy się w cierpliwość. Jednakże to czekanie zdecydowanie się nam opłaci, gdy nie będziemy musieli kupować co chwilę kolejnej buteleczki z lejkiem migdałowym a sami, po pańsku, sięgniemy po własny wyrób i szczodrze przysmaczymy nim ciasto, dumnie potem odpowiadając na zachwycone szepty "cóż to? cóż to?" - domowy ekstrakt z migdałów, kochana.
A więc, aby chwilę tę przyspieszyć i ciastom naszym zapewnić odpowiednie zachwyty, zakasajmy rękawy i zabierzmy się do roboty.
Składniki:
30 - 40 całych migdałów
1 szklanka wódki (najlepiej wysoko procentowej, ale tak 40% jest całkiem wystarczające)
1 szklany pojemnik z zamknięciem, np. butelka
Wykonanie:
Szklaną butelkę myjemy i przelewamy gorącą wodą.
Migdały sparzamy wrzątkiem i zdejmujemy z nich skórkę. Skórka nadałaby ekstraktowi goryczy, dlatego zdjęta być musi.
Kroimy je wedle zachcianki. Albo na drobno, albo na większe kawałki, ważne, by były pokrojone, zanim wejdą w kontakt z alkoholem.
Wrzucamy kawałeczki migdałów do butelki i zalewamy je alkoholem.
Zatykamy butelkę, starannie mieszamy, potrząsając nią, by na koniec włożyć butelkę w ciemne miejsce w temperaturze pokojowej.
Raz na jakiś czas wydobywamy butelkę i potrząsamy nią, by wzburzyć ekstrakt.
Produkt gotowy otrzymujemy po mniej więcej miesiącu od zrobienia.
Można dosmaczać nim wszelkie wypieki, na jakie mamy ochotę. Zazwyczaj dodaje się po łyżeczce, ale należy pamiętać, że ekstrakt, to nie olejek. Aż tak mocno nie będzie pachniał jak produkt sklepowy, dlatego porównując ilość olejku zalecaną w danym przepisie, z naszym ekstraktem, należy dodać go zawsze nieco więcej.
Uwaga:
Poprzednia informacja o 10-12 sztukach została zmieniona. Z 12 sztuk polskich migdałów ekstrakt nam nie wyjdzie. Dlatego patrząc na swoje doświadczenie, gdy po miesiącu nadal było czuć przede wszystkim alkohol, dodałam dodatkowe 20 sztuk. Załatwia to sprawę, chociaż ekstraktu wyjdzie mniej. Przynajmniej na tę chwilę czuć mniej alkohol, ale swoje muszę wyczekać.
piątek, 11 grudnia 2015
Tarta cytrynowa z bezą (Lemon Meringue Pie)
Mój mąż kocha bezę. A ja kocham mego męża. Synonimem tej miłości jest robienie mu dobrze... w innym sensie niż teraz wszyscy, uśmiechając się lubieżnie, myślicie:D Znaczy, nie wchodźmy w sfery, które tu w blogu opisywane nie będą. Pomijając je, wiadomo, że szczęśliwy samiec, to samiec nakarmiony dobrym jedzeniem, które kocha i o które prosi swą kochaną żonę.
A więc wracamy do punktu wyjścia. Skoro mój mąż kocha bezę, a ja kocham mego męża, a także bez wątpienia kocham gotować dla mego męża i piec mu ciasta rozmaite, a niezwykłe, w pewnym momencie musiało wypłynąć ciasto z bezą.
Nie jest pierwszym ciastem z bezą na tym blogu bez wątpienia. Już zaproponowałam wam jakiś czas temu znakomitą tartę wiśniową, która zamiast tradycyjnego pokrycia z ciasta, miała bezę. Nie będzie też ostatnim, ponieważ, powiedzmy sobie szczerze, ciasta z bezą są fantastyczne. Bardzo dekoracyjne i naprawdę leciutkie. Ta chmurka z ubitych na sztywno białek robi tu znakomitą robotę i znaczenia naprawdę nie ma, czy spód i nadzienie wydają wam się kamieniem młyńskim dla żołądka. Beza dodaje ciastu skrzydeł. Tak było, jest i będzie, ament.
Drugim powodem dla którego postanowiłam uczynić Lemon Meringue Pie bohaterem dzisiejszej felki jest fakt, że jest ono cytrynowe. A ciasta cytrynowe są naprawdę strzałem w dziesiątkę. Jakbyście szukali, już ich tu kilka jest, w rozmaitej postaci. I cytrynowe ciasto "niemożliwe" i ciastka cytrynowe Sansy(jak malutkie puddingi pieczone na parze) i ciasto cytrynowo-borówkowe (taki keksik owocowy) i fantastyczne Key-Lime Pie (bez Key) i typowe ciastka cukrowe buchające smakiem cytryny. Zimową porą cytryna kusi do jak najczęstszego jej używania, więc folguję swoim chęciom na różne sposoby. Tak zresztą wdzięczny to produkt, tak aromatyczny, że nie wypróbowywać go wszędzie, gdzie się da, byłoby marnotrawstwem.
I wreszcie coś, co nakręciło mnie na samym początku, do zajęcia się cytrynową tartą z bezą. Ciekawość. Już wcześniej słyszałam o tym cieście, ale dopiero pewien serial mnie natchnął, by na poważnie pomyśleć o wzięciu się za nie.
Pamiętacie serial "Terranova"? Przedziwne połączenie sf, post-apokaliptycznej wizji zniszczonej ziemi i Parku Jurajskiego? Nie? W sumie, nie dziwię się, bo jego żywot krótki był. Szkoda. Ciekawe, ile jeszcze dziwnych rzeczy byliby w stanie tam wepchnąć, poza już istniejącą ludzkością uciekającą przez tunel czasowy ze zniszczonej smogiem, przeludnionej Ziemi do czasów, gdy żyły dinozaury, by tam zacząć budować nową przyszłość. W przeszłości. Zupełnie nie ma w tym paradoksu czasowego...
Ale, pomijając ten fakt, serial był zabawny, został skasowany po 1 sezonie i od tego czasu upłynęło pewnie 2-3 lata. Oglądałam go jednak chętnie i tak oto w 4 odcinku pojawiła się scena, w której dziewczyna imieniem Maddy (córka głównych bohaterów) zajada z chłopakiem, któremu wpadła w oko, ciekawie wyglądające ciasto. Poniżej właśnie ta scenka:
Niestety dźwięku nie ma, bo to gif, ale w skrócie ujmując, wymieniają tam nazwę "fake lemon meringue pie". Czemu "fake"? Ano dlatego, że nie wolno było zbierać owoców i robić z nich niczego zjadliwego, póki ich nie przebadano, nawet znajomych cytryn. Czyli ciasto zostało zrobione z syntetycznego... czegoś.
Pomińmy jednak dalsze dywagacje. Nazwa pasowała do wyglądu tego ciasta, na które już dawno temu natrafiłam. Jasny spód, jaskrawo-żółty środek i kopiasta chmurka bezy. Coś pięknego. I na tę scenkę, o ile się nie mylę, wpadł mój mąż i zagapił się na ciasto w serialu z miłością...
Nie pozostało mi więc nic innego, jak je zrobić.
I absolutnie się nie zawiodłam. Beza jest słodka, jak na bezę przystało, krem cytrynowy rozkosznie kwaskowaty, a spód cienki i smakowity. Wszystko razem pasuje do siebie tak perfekcyjnie, jak w tym serialu nie pasowały do siebie poszczególne wątki.
I zupełnie nie zamula.
Poza tym, mając za oknem zimę bez śniegu, jedynie z zimnem, takie ciasto przypomni nam o słonecznym lecie.
Nie pytajcie o źródło przepisu. Znalazłam już nie wiem gdzie i nie mam pojęcia kto jest autorem. Ważne, że wychodzi perfekcyjnie. Lepiej niż zdjęcia (żaden ze mnie fotograf, idiot-kamera była w użyciu, ale widać dość, by wiedzieć, jaki chcemy osiągnąć efekt.)
Cytrynowo, smacznie i z wigorem... zaczynajmy:
Składniki:
Spód:
175 g mąki
100 g zimnego masła w kawałkach
1 łyżka cukru pudru
1 jajko (białko i żółtko osobno)
Krem cytrynowy:
2 płaskie łyżki mąki ziemniaczanej
100 g cukru
skórka otarta z 2 cytryn
sok z 2-3 cytryn
sok z 1 pomarańczy
85 g masła pokrojonego w kawałki
3 jajka (żółtka i białka osobno)
1 całe jajko
Beza:
4 białka w temperaturze pokojowej (3 z kremu i 1 z ciasta)
200 g cukru
2 płaskie łyżeczki mąki ziemniaczanej
Wykonanie:
Najpierw robimy ciasto.
Nagrzewamy piekarnik na 180 stopni Celsjusza.
Wszystkie składniki: mąkę, masło, cukier puder i żółtko z jajka zagniatamy ręcznie aż utworzy zwartą kulę.
Owijamy je w folię spożywczą i wkładamy do lodówki, by je schłodzić, przez ok. 30 minut.
Formę na tartę z wyjmowalnym dnem smarujemy starannie masłem i posypujemy bułką tartą.
Ciasto wyjmujemy z lodówki po upływie określonego wyżej czasu, rozwałkowujemy i równomiernie wykładamy do formy, wylepiając starannie dno i boki aż do samej góry.
Na ciasto kładziemy płachtę papieru do pieczenia, na niego wysypujemy groch, dla obciążenia go podczas pieczenia.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy przez 15 minut. Następnie usuwamy papier i groch i pieczemy dodatkowe 20-25 minut do momentu, aż ciasto osiągnie złocisto-brązowy kolor, stając się niemal całkowicie upieczone.
Wyciągamy z lodówki, zostawiamy do ostygnięcia.
Następnie przygotowujemy krem cytrynowy.
Do garnuszka wsypujemy mąkę, cukier i skórkę z cytryny. Wlewamy sok cytrynowy. Sok wyciśnięty z pomarańczy uzupełniamy w szklance wodą aż do osiągnięcia ilości 200ml i również wlewamy do składników.
Zagotowujemy wszystko razem mieszając cały czas, aż całość zgęstnieje. Zdejmujemy z ognia jak tylko zacznie wrzeć(pojawią się pierwsze bąbelki uciekające z dna).
Do gorącej mieszaniny dodajemy masło i mieszamy aż się rozpuści.
Dodajemy 3 żółtka jajek i 1 całe jajko, ponownie mieszamy.
Garnuszek z zawartością ponownie stawiamy na średnim ogniu i podgrzewamy, aż powstanie nam masa podobna do budyniu.
Natychmiast zdejmujemy z ognia. Studzimy co nieco i ciepły jeszcze wylewamy na ostudzony spód.
Ciasto z wkładką studzimy całkowicie nim nałożymy na nie bezę.
Przystępujemy do wykonania bezy.
Białka ze szczyptą soli ubijamy na sztywno mikserem. Następnie po trochu dodajemy cukier, cały czas miksując.
Na koniec dodajemy mąkę i ponownie ubijamy pianę.
Bezę wykładamy na całkowicie wystudzoną tartę i zimny krem cytrynowy, w taki sposób, by na środku ciasta było jej najwięcej i utworzyła się charakterystyczna górka.
Całość wkładamy do piekarnika i pieczemy dodatkowe 20 minut.
Studzimy przed pokrojeniem i podaniem.
Kilka uwag ode mnie:
Beza powinna wyjść krucha na zewnątrz, a piankowa w środku. Podany czas pieczenia to akurat tyle, by osiągnąć ją właśnie w takim stanie.
Ciasto na spód będzie bardzo trudne do wyłożenia w całości na blachę. Najlepiej po prostu przekładać je w rozwałkowanych kawałkach i wylepiać nimi blaszkę.
Krem wychodzi kwaskowaty. Można dodać do niego nieco więcej cukru, ale to już zależy od indywidualnych smaków każdego.
Smacznego:)
piątek, 4 grudnia 2015
Świąteczne ciasteczka według przepisu "MeMaw" Sheldona Coopera (BBT)
Za dwa dni zaczyna się kocioł z prezentami. Przynajmniej tutaj, w Polsce. Bowiem 6 grudnia obchodzimy Mikołajki - święto na które czekają wszystkie dzieciaki. To taka zapowiedź magicznego czasu przed świętami, gdy zaczyna się powódź prezentów. Przynajmniej dla mojego synka. Najpierw Młodzian ma Mikołajki, potem Aniołek (Gwiazdka albo Gwiazdor, jak się przyjmuje w różnych częściach kraju) przynosi mu coś pod choinkę w Wigilię, a ulewa prezentowa kończy mu się de facto pod koniec stycznia, w urodziny.
Więc generalnie nie ma się co dziwić, że temat "co dostanę od Mikołaja i jak szalone mogą to być pomysły, bo a nóż, dostanę" jest u nas na wokandzie od dobrych 3 tygodni. W tym roku opócz normalnych prezentów, moje dziecię poprosiło i nawet własnoręcznie narysowało dom z basenem i przyległościami, w liście do Mikołaja.
To ja się może dołaczę do jego prośby, gdyby ktoś z góry miał nadwymiarowy przydział szczęścia i chciał się podzielić, na przykład podczas losowania Lotto. Ten dom byłby całkiem miłą niespodzianką:D
Żarty jednak na bok, list został w końcu napisany, przyklejony na okno i Mały zaczął czekać, codziennie sprawdzając, czy zniknął. Wczoraj nawet upiekliśmy specjalnie dla Mikołaja ciasteczka, ozdobiliśmy (ciasteczka i pół kuchni) lukrem i ozdobami i z pietyzmem zanieśliśmy talerzyk ciastek i szkalnkę mleka, by ustawić obok listu na parapecie. Mikołaj przecież już je zbiera, musi być zmęczony i głodny, niechże więc spróbuje, co to dobrego Dominik z mamą przygotowali dla niego.
I zostawi "tłusty" upominek. Taki zamerykanizowany zwyczaj, ale w sumie... bardzo miły:) Dlatego go stosujemy kolejny rok.
A ciastka? Musiały być świąteczne, piękne i smaczne. Innych się przecież jako haracz nie zostawia. No i świeże, robione ze szczerego serca sześciolatka (nic to, że to serce tak pięknie wałkowało ciasto i wycinało ciacha, dekorując potem je z zapałem, napędzane tym, że to fajna zabawa i coś może potem z tego "skapnąć":)).
Mnie z kolei jak zwykle przyświecał inny pomysł. Od roku miałam upatrzone ciastka i bardzo chciałam je wypróbować. Nadarzyła się okazja... i są. MeMaw Sheldona Coopera z Big Bang Theory na pewno by poleciła.
A tak, ponieważ ciasteczka świąteczne, które są bohaterami dzisiejszej felki, są tymi ciastkami, które Sheldon Cooper kocha najbardziej, robionymi przez babcię. To te ciasteczka "smakują jak jej uściski" i zdecydowanie rozgrzały serce zimnego jak ryba naukowca, gdy jego dziewczyna Amy dała mu je w prezencie, własnoręcznie upieczone. Zresztą popatrzcie:
Moment z ciastkami
Jak zwykle zatrzymajmy się w miejscu, gdy ciastka oglądają światło dzienne w filmiku. Skoro już udało mi się dopaść przepis, to swoim zwyczajem odtwarzam jak najdokładniej to, co widzę.
Mamy więc tutaj ciastka świąteczne, o kształcie choineczek, polukrowane bardzo ładnie.
Niewiele nam wiadomo o konsystencji, chociaż troszeczkę widać. Nie rozsypują się gryzione, ani nie wyglądają na ciągnące, jak większość amerykańskich snickerdoodles, z mokrym środkiem i chrupiącą warstwą zewnętrzną. W istocie, świąteczne ciasteczka w Stanach przypominają dosyć to, co my nazywamy ciasteczkami świątecznymi, gdy nie robimy nieśmiertelnych pierniczków. Półkruche, powiedziałabym, ale raczej nie są na drożdżach. Nie za twarde, tak, że ugryzienie nie jest siłowe. W końcu Sheldon nadgryzł swoje ciastko całkiem miękko.
Nie mają też nadzienia, ani kawałków czekolady w środku.
Przypuszczam też, że w przypadku Sheldona - zbiorowiska rozmaitych fobii i dziwacznych przyzwyczajeń - nie mogłyby być zbyt napakowane przyprawami korzennymi. Zresztą teksańczycy, o ile się zdołałam zorientować, lubią swoją kuchnię prostą, nie wymodzoną, a wypieki słodkie.
Czyli przepis, który podobno jest właśnie na te ciasteczka, udostępniony przez Fox'a rok temu - pasuje jak ulał. Jak zwykle nieco go zmodyfikowałam, dodając własne uwagi i uzupełnienia, ale generalnie trzymałam się go.
Nie ma więc co dalej kombinować. Jest przepis, jest potrzeba, są chęci i składniki - całkiem, zresztą, zwyczajne - bierzmy się za pieczenie, bo Mikołaj tuż, tuż, poganiany Świętami.
Składniki:
1 i 1/2 szklanki miękkiego masła
1 szklanka cukru
1 jajko
1 łyżeczka olejku migdałowego lub ekstraktu z migdałów (przepis wkrótce na Bantofelkach w dziale DIY)
3 i 1/2 szklanki mąki
lukier do ozdoby, ozdoby wszelakie cukrowe, mazaki cukrowe do pisania po ciastkach, co wam się zamarzy
Wykonanie:
Nagrzewamy piekarnik na 190 stopni Celsjusza.
Masło kroimy na wiórki i wrzucamy do miski od miksera. Ubijamy na puszysto.
Dodajemy cukier, jajko i olejek migdałowy, ponownie starannie miksujemy.
Do masy dosypujemy po jednej szklance mąki. Każdą starannie wmiksowujemy w masę, zanim dosypiemy kolejną. W tym momencie ciasto może nam się zacząć robić sypkie. Ponieważ będziemy je jeszcze zagniatać, musi się połączyć. W tym celu do ciasta dolewamy po łyżce mleka. Wmiksowujemy i czekamy na efekty. Po 2 lub 3 łyżkach ciasto ładnie nam się zacznie łączyć w misce miksera.
Przekładamy je na stolnicę nieco posypaną mąką i zagniatamy szybko, kilkakrotnie, tworząc zwartą kulę.
Przecinamy ciasto na pół. Jedną część dajemy do lodówki w folii aluminiowej, drugą rozwałkowujemy na stolnicy za pomocą wałka, na grubość tak około 1/2 centymetra. Może być nieco więcej, ale generalnie ciastko grubsze niż 1 cm może nam się nie upiec. Pół centymetra to taka fajna, optymalna wielkość.
Za pomocą foremek wykrawamy ciasteczka o świątecznych kształtach. Ścinki zbieramy razem, zbijamy w kulę, gnieciemy w rękach i powtarzamy proces do momentu aż ciasto nam się skończy i zostaną tylko wykrojone ciastka. To samo robimy z pozostałym ciastem schowanym wcześniej w lodówce.
Surowe ciastka przekładamy na blaszkę wyłożoną folią aluminiową i dekorujemy. Tak, przed pieczeniem. Szczególnie, jeśli używamy pisaków cukrowych i rozmaitych cukrowych posypek. Nic się im nie stanie podczas pieczenia, trzeba tylko pamiętać, by za dużo tego lukru na ciastka nie dać, by nie spłynął.
Ciastka, na blaszce, udekorowane wedle naszej chęci, wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy 11-15 minut (zależnie od piekarnika) aż stwardnieją. Mogą też leciutko wyzłocić się na brzegach, ale wtedy to jest ostatnia chwila, by je zdjąć. Mają tendencję do szybkiego przypalania się na spodzie.
Ciasteczka wyjmujemy z piekarnika, chwilę pozostawiamy na blasze, by wystygły. Po paru minutach przekładamy je na czystą ściereczkę, każde osobno i pozwalamy in wystygnąć zupełnie.
Nie kładziemy jedno na drugie póki całkiem nie ostygną! Lukier może przywrzeć do spodu poprzednika i zniszczy całą ciężką pracę z dekorowaniem.
Możemy spożywać ciepłe, chociaż zimne, następnego dnia, są smaczniejsze.
Alternatywny sposób dekorowania też wchodzi w grę.
Jeżeli mamy pragnienie zrobić im domowy, smakowy lukier, powstrzymujemy się przed dekorowaniem, zanim ciastka się upieką. Dopiero na zimne, upieczone rozsmarowujemy lukrową mieszaninę (standardowe 10 łyżek cukru pudru i tyle gorącej wody by lukier był gęsty, plus sok z cytryny - na cytrynowy, łyżeczka lub dwie konfitury - na czerwony, z dodatkiem zielonego barwnika spożywczego - na zielony, itp.). Zaraz na ten ciepły lukier narzucamy ozdoby cukrowe i pozwalamy lukrowi stwardnieć, zanim zabierzemy się do jedzenia, czy składania ich na jedną stertę.
Smacznego i stosu prezentów od zachwyconego Mikołaja:)
Więc generalnie nie ma się co dziwić, że temat "co dostanę od Mikołaja i jak szalone mogą to być pomysły, bo a nóż, dostanę" jest u nas na wokandzie od dobrych 3 tygodni. W tym roku opócz normalnych prezentów, moje dziecię poprosiło i nawet własnoręcznie narysowało dom z basenem i przyległościami, w liście do Mikołaja.
To ja się może dołaczę do jego prośby, gdyby ktoś z góry miał nadwymiarowy przydział szczęścia i chciał się podzielić, na przykład podczas losowania Lotto. Ten dom byłby całkiem miłą niespodzianką:D
Żarty jednak na bok, list został w końcu napisany, przyklejony na okno i Mały zaczął czekać, codziennie sprawdzając, czy zniknął. Wczoraj nawet upiekliśmy specjalnie dla Mikołaja ciasteczka, ozdobiliśmy (ciasteczka i pół kuchni) lukrem i ozdobami i z pietyzmem zanieśliśmy talerzyk ciastek i szkalnkę mleka, by ustawić obok listu na parapecie. Mikołaj przecież już je zbiera, musi być zmęczony i głodny, niechże więc spróbuje, co to dobrego Dominik z mamą przygotowali dla niego.
I zostawi "tłusty" upominek. Taki zamerykanizowany zwyczaj, ale w sumie... bardzo miły:) Dlatego go stosujemy kolejny rok.
A ciastka? Musiały być świąteczne, piękne i smaczne. Innych się przecież jako haracz nie zostawia. No i świeże, robione ze szczerego serca sześciolatka (nic to, że to serce tak pięknie wałkowało ciasto i wycinało ciacha, dekorując potem je z zapałem, napędzane tym, że to fajna zabawa i coś może potem z tego "skapnąć":)).
Mnie z kolei jak zwykle przyświecał inny pomysł. Od roku miałam upatrzone ciastka i bardzo chciałam je wypróbować. Nadarzyła się okazja... i są. MeMaw Sheldona Coopera z Big Bang Theory na pewno by poleciła.
A tak, ponieważ ciasteczka świąteczne, które są bohaterami dzisiejszej felki, są tymi ciastkami, które Sheldon Cooper kocha najbardziej, robionymi przez babcię. To te ciasteczka "smakują jak jej uściski" i zdecydowanie rozgrzały serce zimnego jak ryba naukowca, gdy jego dziewczyna Amy dała mu je w prezencie, własnoręcznie upieczone. Zresztą popatrzcie:
Moment z ciastkami
Jak zwykle zatrzymajmy się w miejscu, gdy ciastka oglądają światło dzienne w filmiku. Skoro już udało mi się dopaść przepis, to swoim zwyczajem odtwarzam jak najdokładniej to, co widzę.
Mamy więc tutaj ciastka świąteczne, o kształcie choineczek, polukrowane bardzo ładnie.
Niewiele nam wiadomo o konsystencji, chociaż troszeczkę widać. Nie rozsypują się gryzione, ani nie wyglądają na ciągnące, jak większość amerykańskich snickerdoodles, z mokrym środkiem i chrupiącą warstwą zewnętrzną. W istocie, świąteczne ciasteczka w Stanach przypominają dosyć to, co my nazywamy ciasteczkami świątecznymi, gdy nie robimy nieśmiertelnych pierniczków. Półkruche, powiedziałabym, ale raczej nie są na drożdżach. Nie za twarde, tak, że ugryzienie nie jest siłowe. W końcu Sheldon nadgryzł swoje ciastko całkiem miękko.
Nie mają też nadzienia, ani kawałków czekolady w środku.
Przypuszczam też, że w przypadku Sheldona - zbiorowiska rozmaitych fobii i dziwacznych przyzwyczajeń - nie mogłyby być zbyt napakowane przyprawami korzennymi. Zresztą teksańczycy, o ile się zdołałam zorientować, lubią swoją kuchnię prostą, nie wymodzoną, a wypieki słodkie.
Czyli przepis, który podobno jest właśnie na te ciasteczka, udostępniony przez Fox'a rok temu - pasuje jak ulał. Jak zwykle nieco go zmodyfikowałam, dodając własne uwagi i uzupełnienia, ale generalnie trzymałam się go.
Nie ma więc co dalej kombinować. Jest przepis, jest potrzeba, są chęci i składniki - całkiem, zresztą, zwyczajne - bierzmy się za pieczenie, bo Mikołaj tuż, tuż, poganiany Świętami.
Składniki:
1 i 1/2 szklanki miękkiego masła
1 szklanka cukru
1 jajko
1 łyżeczka olejku migdałowego lub ekstraktu z migdałów (przepis wkrótce na Bantofelkach w dziale DIY)
3 i 1/2 szklanki mąki
lukier do ozdoby, ozdoby wszelakie cukrowe, mazaki cukrowe do pisania po ciastkach, co wam się zamarzy
Wykonanie:
Nagrzewamy piekarnik na 190 stopni Celsjusza.
Masło kroimy na wiórki i wrzucamy do miski od miksera. Ubijamy na puszysto.
Dodajemy cukier, jajko i olejek migdałowy, ponownie starannie miksujemy.
Do masy dosypujemy po jednej szklance mąki. Każdą starannie wmiksowujemy w masę, zanim dosypiemy kolejną. W tym momencie ciasto może nam się zacząć robić sypkie. Ponieważ będziemy je jeszcze zagniatać, musi się połączyć. W tym celu do ciasta dolewamy po łyżce mleka. Wmiksowujemy i czekamy na efekty. Po 2 lub 3 łyżkach ciasto ładnie nam się zacznie łączyć w misce miksera.
Przekładamy je na stolnicę nieco posypaną mąką i zagniatamy szybko, kilkakrotnie, tworząc zwartą kulę.
Przecinamy ciasto na pół. Jedną część dajemy do lodówki w folii aluminiowej, drugą rozwałkowujemy na stolnicy za pomocą wałka, na grubość tak około 1/2 centymetra. Może być nieco więcej, ale generalnie ciastko grubsze niż 1 cm może nam się nie upiec. Pół centymetra to taka fajna, optymalna wielkość.
Za pomocą foremek wykrawamy ciasteczka o świątecznych kształtach. Ścinki zbieramy razem, zbijamy w kulę, gnieciemy w rękach i powtarzamy proces do momentu aż ciasto nam się skończy i zostaną tylko wykrojone ciastka. To samo robimy z pozostałym ciastem schowanym wcześniej w lodówce.
Surowe ciastka przekładamy na blaszkę wyłożoną folią aluminiową i dekorujemy. Tak, przed pieczeniem. Szczególnie, jeśli używamy pisaków cukrowych i rozmaitych cukrowych posypek. Nic się im nie stanie podczas pieczenia, trzeba tylko pamiętać, by za dużo tego lukru na ciastka nie dać, by nie spłynął.
Ciastka, na blaszce, udekorowane wedle naszej chęci, wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy 11-15 minut (zależnie od piekarnika) aż stwardnieją. Mogą też leciutko wyzłocić się na brzegach, ale wtedy to jest ostatnia chwila, by je zdjąć. Mają tendencję do szybkiego przypalania się na spodzie.
Ciasteczka wyjmujemy z piekarnika, chwilę pozostawiamy na blasze, by wystygły. Po paru minutach przekładamy je na czystą ściereczkę, każde osobno i pozwalamy in wystygnąć zupełnie.
Nie kładziemy jedno na drugie póki całkiem nie ostygną! Lukier może przywrzeć do spodu poprzednika i zniszczy całą ciężką pracę z dekorowaniem.
Możemy spożywać ciepłe, chociaż zimne, następnego dnia, są smaczniejsze.
Alternatywny sposób dekorowania też wchodzi w grę.
Jeżeli mamy pragnienie zrobić im domowy, smakowy lukier, powstrzymujemy się przed dekorowaniem, zanim ciastka się upieką. Dopiero na zimne, upieczone rozsmarowujemy lukrową mieszaninę (standardowe 10 łyżek cukru pudru i tyle gorącej wody by lukier był gęsty, plus sok z cytryny - na cytrynowy, łyżeczka lub dwie konfitury - na czerwony, z dodatkiem zielonego barwnika spożywczego - na zielony, itp.). Zaraz na ten ciepły lukier narzucamy ozdoby cukrowe i pozwalamy lukrowi stwardnieć, zanim zabierzemy się do jedzenia, czy składania ich na jedną stertę.
Smacznego i stosu prezentów od zachwyconego Mikołaja:)