Jak się ma szesnaście lat, wszystko uchodzi. I bunty w oczach rodziny - bo kiedyś trzeba pokazać, że ma się własne zdanie i przychodzenie później do domu z randki niż o ustalonej godzinie - widocznie syn/córka dobrze się bawił, odpuścimy. I wreszcie jedzenie wszystkiego bez ograniczeń.
Nastolatek ma żołądek zdrowy jak koń. Wszystko strawi, czy to płynne, wysokoprocentowe (część wróci na hucznej imprezie, ale hej, wypił, prawda?), czy to najbardziej szajsowaty fast-food.
Gdy ja miałam piętnaście - szesnaście lat, fast foodem dla mnie były słynne zapiekanki "na stacji". Gdyby ktoś nie wiedział - tam, w jednej z budek sprzedawano najlepsze zapiekanki w Rzeszowie, na które chodziło całe miasto (zupełnie jak na najlepsze, rzeszowskie, lody z polewą "Do Myszki" na "Trzeciego Maja"). Było to jednak ponad dwie dekady temu. W tym czasie zapiekanki zdążyły się popsuć, a stolicę podkarpacia nawiedziły wielkie koncerny i sieciówki jedzeniowe, z których bodaj pierwszą był MacDonald.
Jejku, jaki to był szał! Malutkie burgerki pochłanialiśmy tonami, frytki były źródłem obłędnego zachwytu, nawet swego czasu, zabranie tam na randkę dziewczyny wcale nie było obciachem, a pokazaniem "coś do ciebie mam, ale nie podniecaj się zanadto z tego powodu. Weź jeszcze fryteczkę." I nikt nie miał się źle po zjedzeniu tego jedzenia w dowolnej ilości.
Potem pojawił się drugi MacDonald, trzeci, ich kopie i w końcu zaczęła się zdrowa konkurencja, w której MacSzajs zaczął przegrywać. Szczególnie, gdy wkroczyło na arenę KFC i PizzaHut. Oni co prawda też szajs food mają, ale inny, więc tłum przewalił się z jednego dostawcy równo po wszystkich, w zależności, czy kto wolał pizzę czy kurczaki, czy burgery, które, przy rosnącej konkurencji, szybko straciły koronę niekwestionowanego króla niezdrowego żarcia fast-fodów.
Latka upłynęły jednak, młodzież dorosła i nagle się okazało, czy to z powodu standardowego "popsucia" się fajnego jedzenia, czy z powodu mniejszej tolerancji na to, co pakuje się do brzucha - że po jednym burgerze i frytkach dostaje się boleści, a po kwadransie od zjedzenia przysięga człowiek, że więcej tam nie pójdzie. Przynajmniej na ich kanapki.
Rzecz jasna jest to tylko moja opinia, oparta na bieżących doświadczeniach. Są tacy, co mając trzydzieści parę lat, nadal zjadają hamburgery z MacSzajsa tonami i nic im nie jest. Ja już nie mogę. Ale nie same kanapki w sieciówce siedzą. Lody MacFlurry zawsze mieli tam fajne. Jednakże jeden produkt nie zawiódł mnie nigdy, a mianowicie ich ciastko z gorącym wnętrzem.
Jak spróbowałam go raz, nigdy nie przestałam być jego fanką. Jabłkowe, wiśniowe, z owocami leśnymi, czy też z czekoladą i pomarańczą, z nadzieniem zamkniętym w cieniutkim, niezwykłym, chrupiącym cieście, lśniącym i wyposażonym w zabawne bąbelki na powierzchni. Kto nie jadł - niech się natychmiast poprawi, bo to jest najlepsze ciasto na świecie jakie jadłam kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sieciówce z fast-foodem. Kto nie jadł - nie wie co traci.
Ale właściwie jak nie jadł... to też nie jest źle. Będzie miał świeży start.
To właśnie ciastko jest dzisiaj królem mej felki. Ono... i jego substytut, który postanowiłam stworzyć, robiąc wcześniej, rzecz jasna, mały research. Ale po co, skoro ciacho nie kosztuje nawet 4 złotych, więc można pójść i w każdej chwili sobie kupić, zapyta niejeden?
Bo mam taki kaprys, spróbować metodą domową osiągnąć to, co osiągnęli oni. U podstaw każdego jedzenia z fast-foodu leży jakiś oryginalny przepis. Po latach pewnie spore w nim zachodzą zmiany, ale nadal jest sposób, by się do niego dogrzebać metodą prób i błędów.
Po co? Bo lubię wyzwania, a jak ktoś ukrywa przepis przed światem i nawet nieupieczonego ciastka nie da do obejrzenia (pytałam, uprzejmie mi odmówiono, bo "polityka firmy"), to czuję przekorną potrzebę udowodnić im, że dupa tam, polityka firmy, potrafię zrobić to samo co wy, może większym kosztem, ale przynajmniej wiem, co tam wkładam!
Poza tym zrobić własne, domowe ciastko z MacDonalda i usłyszeć, że jest "lepsze niż tam" od męża, któremu trudno dogodzić, skąpiącego komplementów - bezcenne.
Tak, zrobiłam. Tak, wyszło mi. Tak! Jest to możliwe do zrobienia w domu. Tylko trzeba przestrzegać przepisu, szczególnie w końcowej fazie, bo nie wyjdzie;)
Zaczynając od podstaw: ciastko z MacDonalda nie jest pieczone. Przynajmniej te z knajp w Polsce i połowie Europy. U nas nadal ciastka te robią w deep-fry'u, czyli tak jak frytki, smażą w głębokim oleju. I jest to jedyna metoda uzyskania tego ciastka w takiej postaci jak w ich restauracjach. W Stanach dawno już przeżucili się na pieczone i w związku z tym jest masa nieszczęśliwych miłośników tego ciastka, które po upieczeniu przestało smakować jak trzeba.
Ciastko z MacDonalda nie jest z ciasta francuskiego. Absolutnie i zdecydowanie nie. Nie jest też z żadnego ciasta charakterystycznego dla naszego kraju. Najbliższy ekwiwalent dla ciasta, które mają w MacDonaldzie to, jak się okazuje, ciasto, jakie w Meksyku stosują do pierożków samosas. Powiem, na podstawie swego eksperymentu, że jest ono w 95% zgodne smakowo z tym, co mamy w knajpie w ciastku.
Nadzienie... no to już jest kwestia gustu. Można zrobić jabłkowe dokładnie tak, jak w MacSzajsie, czyli mało jabłka, dużo soku, galaretka owocowa. Albo można zrobić tak, jak robimy na nasze tradycyjne szarlotki. Akurat nie miałam galaretki, miałam za to dużo szarej renety, więc poleciałam w szarlotkowe... i było faktycznie lepsze niż to, jakie mamy w restauracji. Smakowo wpasowuje się świetnie w ciasto.
Uzyskanie odpowiedniej faktury to sprawa zabawna, ponieważ trzeba pamiętać, że te bąbelki uzyska się tylko i wyłącznie gdy: zamoczy się lekko gotowe ciastko i wrzuci je zaraz potem na wściekle gorący olej. Wtedy się pojawiają. Jak zapomnimy o którymkolwiek z tych kroków, albo wrzucimy je na olej średnio rozgrzany, dostaniemy ciastko bez bąbelków, koniec kropka.
Po kolejne... ale w sumie lepiej będzie, jak zapodam wam przepis, w którym na bieżąco napiszę, co i jak. Źródło przepisu: nieznane. Znaczy natrafiłam na jakieś fora angielskojęzyczne, skąd zebrałam garść porad i świetny przepis na ciasto. Autorzy nie podali swoich maili, więc umówmy się. Źródło to google.com:)
Jedziemy:)
Składniki (na 4-5 długich, prostokątnych ciastek):
Ciasto:
2 szklanki mąki
1/2 łyżeczki soli
1/4 szklanki masła
1/4 szklanki tłuszczu roślinnego (użyłam Planty)
ok 1/2 szklanki wody
Nadzienie:
4-5 dużych jabłek z rodzaju szara reneta (powinny być kwaskowate i nie rozlatujące się za szybko podczas obróbki termicznej)
cukier
sok z cytryny
cynamon
imbir
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
Wykonanie:
Najpierw robimy nadzienie.
Jabłka myjemy, obieramy z łupek i kroimy, ale nie tak całkiem drobno. Jeśli chcemy, to w kostkę. Można też zwyczajnie pokroić tak jak na szarlotkę. Rozlecą się częściowo podczas smażenia, ważne jednak, by nadal zostało trochę całych kawałków.
Wrzucamy je do garnczka i stawiamy na średni ogień. Stale mieszając podgrzewamy aż zaczną się rozpadać.
Dosypujemy cukier. Tyle, ile uznamy, że nam wystarczy. Trzeba jednak pamiętać, że są kwaskowate, a nadzienie mimo wszystko ma być słodkie, bo w cieście cukru nie ma ani grama.
Mieszamy i smażymy nadal, aż do momentu gdy będą prawie gotowe. Jak na szarlotkę. Wówczas dosypujemy po trochu mąki ziemniaczanej, mieszając starannie, by nie zostały grudki, dodajemy przyprawy i wciskamy sok z cytryny. Ponownie - według własnego smaku.
Nadzienie powinno być aromatyczne, słodkie, ale nie bez wyrazu, z wyczuwalnymi i widocznymi kawałkami jabłek w jabłkowym musie.
Gotowe, zdejmujemy z ognia i pozwalamy mu ostygnąć.
Teraz przystępujemy do ciasta.
Do miski wsypujemy mąkę, sól, mieszamy je ze sobą.
Dodajemy masło i tłuszcz roślinny, zimne, pokrojone w małe kawałki i ręką wrabiamy tłuszcz w mąkę do momentu aż mieszanina zacznie nam przypominać płatki owsiane.
Następnie dolewamy zimnej wody po troszeczku, za każdym razem mieszając i ugniatając ciasto. Czynimy tak tylko do chwili aż ciasto zacznie się zbijać ze sobą w kulę.
Po tym przenosimy je na stolnicę i starannie zagniatamy.
Gotową kulę rozwałkowujemy najcieniej jak się da. Można podzielić sobie nawet ciasto i rozwałkować najpierw jedną połowę, a potem dopiero drugą. Musi być prawie tak cienkie, jak do uszek lub pierogów, na ten przykład.
Następnie, w zależności od chęci wykrawamy kształty. I tu panuje w sumie dowolność. Można zrobić ciastka pierożkowe, czyli wykroić duże kółka, nałożyć nadzienie na jedną połowę, skleić razem, ale można też zrobić kopię ciastek z MacDonalda również i w kształcie. W tym celu naszemu ciastu nadajemy kształt kwadratu, odcinając koliste boki (resztki zostawiamy do dalszego użycia), następnie zaginamy jeden z boków tak, by jedna z dłuższych części była cała w ciastku, nie wymagająca sklejenia, dopasowujemy do wymaganej szerokości - tak na oko 7-8 centymetrów - i idąc od zagiętego rogu odcinamy nożem od ciasta na wzór górnej, dolną część, do której zaginaliśmy. W rezultacie otrzymamy około czternasto-centymetrowy pas ciasta, po złożeniu będzie on wyglądał jak dłuuuugie ciastko. Dlatego w połowie (lub w 1/3) przecinamy go, by uzyskać odpowiednią długość, jakiej zapragniemy.
Wycinankę powtarzamy z ciastem do momentu aż otrzymamy gotowe "foremki" na ciastka, wymagające tylko nadziania i sklejenia im boków.
Moczymy palce i smarujemy wodą krótsze, otwarte boki ciastka, po czym szybko je zalepiamy. Woda podziała na ciasto jak klej, więc się w smażeniu nie rozkleją.
Do powstałej kieszonki nakładamy ostrożnie łyżką nadzienie, na tyle, by ciastko było napchane, ale nie na tyle by pękło.
Ponownie moczymy palce i moczymy ostatni pozostały, najdłuższy brzeg od środka zarówno w górnej, jak i dolnej części i zaklejamy.
Na koniec zaciskamy również i bok, który wcześniej był wykrojony jako cały, aby ciastko miało równy rant lepienia na całej powierzchni.
Powtarzamy proces w przypadku wszystkich pozostałych ciastek.
Nagrzewamy w garnku olej do głębokiego smażenia i przyszykowujemy sobie specjalną siateczkę (na przykład taką do frytek). Olej nagrzewamy bardzo mocno. Testujemy gorąc w sposób następujący: jeśli skrawek ciasta zanurzony w oleju natychmiast zacznie nam skwierczeć i bulgotać, olej ma odpowiednią temperaturę.
Ciastka tuż przed wkładaniem do koszyczka i zanurzaniem w oleju, smarujemy dokładnie warstwą białka i skrapiamy wodą z góry i dołu, a potem, bardzo uważając, jednym, szybkim ruchem, zanurzamy w oleju.
Uwaga, będzie wściekle pryskać na wszystkie strony!
Smażymy obustronnie do uzyskania złoto-brązowego koloru i bąbelków na powierzchni. Czyli, jeśli olej będzie naprawdę mocno nagrzany, zajmie to dosłownie parę minut.
Gotowe ciastka wykładamy na papierowy ręcznik, by odsączyć je z oleju. Podajemy jeszcze ciepłe, bo takie smakują najlepiej.
Moja krótka uwaga:
Należy zwrócić uwagę, by nie przywarły nam do koszyczka, czyli dobrze jest merdać ostrożnie koszyczkiem w oleju podczas smażenia, by ciastko było w ruchu.
Można też obyć się bez koszyczka i wrzucać bezpośrednio na głęboki olej. Potem jednak trzeba je ostrożnie wyławiać przy pomocy szczypiec.
Proste? Proste! A jakie smaczne! I ładne! Dobrze zrobione ciastko będzie mieć wszystko to, czego poszukujecie w ciastkach z MacDonalda, plus da wam satysfakcję z tego, że zrobiliście je sami.
Poniżej zaś jeszcze parę fotek nadzienia i skórki z bąbelkami:)
Smacznego:)
Co masz na myśli mówiąc tłuszcz roślinny? Bo to na P nic mi nie mówi. Czy chodzi o margarynę czy olej?
OdpowiedzUsuńAldis, "Planta" (o, popatrz na ten link: http://market-jan.pl/dobczyce/photos/towary/348/1314002812.jpg)
Usuńto dobrej klasy tłuszcz roślinny:) "Kasi" też możesz spokojnie użyć. Generalnie każdej odmiany masła roślinnego, byle nie śmierdziała. Ćwierć szklanki to malutko, a z jakiejś przyczyny musi uzupełnić ciasto. Smalcu też pewnie dałoby się użyć, ale to dodatkowe tony kalorii więcej, więc wolałam zostać przy "Plancie".
Smalec ma o 20 kalorii mniej, niż Planta ;) (na 100g) W dodatku jest stosunkowo najzdrowszy do smażenia, o ile w przypadku smażenia w ogóle można mówić o zdrowiu. Ale najmnniej przenika do jedzenia i wydziela najmniej substancji rakotwórczych. Więc ja jednak polecam smalec!
UsuńPrzepis wygląda pysznie i też te ciastka uwielbiam, ale jednak zostanę przy McDonaldowych raz na rok - bałabym się, że zrobione w domu zjadłabym w ilości...każdej :D
I nie wiedziałam, że była wersja czekoladowo-pomarańczowa! *__*
O, proszę, nie miałam pojęcia, bo używam go tylko do smażenia schabowych i to od święta. Przy okazji trzeba więc będzie wypróbować wersję na smalcu.
UsuńHeh, z przepisu wychodzi albo 4-5 takich długich, jak w MacDonaldzie są, albo 8-10 kwadracików połowy tej ilości. Więc biorąc pod uwagę, że jednak smażone są te ciastka na głębokim tłuszczu, z samej definicji nie da się pochłonąć wszystkiego. Ja po drugim miałam dość, właśnie przez ten tłuszcz. Ale mężczyzna też nie odmówi, wręcz domagał się będzie, więc polecam nawet z okazji jakiegoś męskiego święta:)
Są. Obecnie mają w ofercie ciastka z wiśnią, przez co jestem w niebie, ale zaglądaj w okresie zimowym. W zeszłym roku z kremem czekladowym i pomarańczami były właśnie w okresie grudzień - luty. Dzięki za komentarz i pozdrawiam:)