Powiada prorok: "Prawda jest jako dupa; każdy ma własną." Powiada też inny prorok: "O gustach się nie dyskutuje." A jeszcze inny prorok rzecze, w mądrości swojej dzieląc się z nami następującą prawdą: "Ale i tak moja prawda jest najmojsza." Ja zaś powiadam, mimo, że prorokowanie to atut mojej wilkołaczej Teurg, nie mój, że każdy z owych dwóch pierwszych mędrców rzecze mądrze, ale prawdziwą nirwanę wiedzy osiągnął ten ostatni. On bowiem wie, że ludź uwag o tolerancji opinii innych wysłucha, ale i tak zawsze będzie dążył do udowodnienia innym, że nie mają racji, bo rację ma tylko on sam jeden, ostoja rozsądku na tym padole płaczu.
Pozwolę sobie więc oszczędzić dalsze moralizowanie i zwyczajnie oświadczę, że poniższy kawałek tekstu, który zaraz nastąpi jest odzwierciedleniem moich opinii, popartych sporą ilością przeczytanych książek i obejrzanych dzieł i w żaden sposób nie zamierzam wpierać swej opinii komukolwiek. Jeżeli jednak i tak się poczujecie obrażeni i zechcecie mi prawdę trzeciego z proroków spróbować wetrzeć w ryjek w komentarzach, być może w próbie udowodnienia, że nie mam racji, a wy dacie radę moją opinię zmienić - zapraszam serdecznie! Nie ma to jak ognista dyskusja dla rozruszania starych kości i poćwiczenia argumentacji.
A moja prawda i tak jest najmojsza, bo na moim blogu, o:D
A zatem: fantasy fatalnie smakuje z romansem. Obrzydliwie! Połączenie tych dwóch gatunków, dodając do tego jeszcze nonsensowe wątki erotyczne, wygląda tak, jakby kto wziął najlepszy miód pitny i w przekonaniu, że wie co robi i osiągnie doskonały efekt - wsadził do niego przepoconą skarpetkę nie praną miesiąc z całym jej smrodem, brudem i wszelakimi kulturami bakterii. A potem jeszcze do niego nasikał, zamknął dymion i oczekiwał ambrozji. Nie doczeka się. Nie dość, że nie będzie żadnej ambrozji to jeszcze popsuje uczciwy, choć prosty napitek i zmarnuje całość. Te dwie kategorie literackie i filmowe nigdy, przenigdy nie powinny iść w parze, szczególnie jeżeli miesza się je w równych proporcjach, a jedna z nich, zazwyczaj ta dotycząca romansu pisana jest kiepściutko, co niestety jest brzemieniem większości książek powstałych z mixu fantasy-romans. Znaczy, wiecie, ja rozumiem porządną historię, gdzie poczujemy jedynie leciutki powiew czegoś, co dziać się może między bohaterem, a bohaterką, podczas gdy akcja skupiona jest na zupełnie czym innym. Coś takiego jest na przykład w stareńkiej produkcji fantasy "Red Sonja", gdzie Czerwona konsekwentnie przeprowadza swoją misję od początku do końca, bez względu na to, że potencjalny kandydat do jej serca, książę Kalidor cały czas kręci się w okolicy. I co? nie wzdychają do siebie bezsensownie, a jedynie czasem łypią okiem? No nie. I jest doskonale. Podobnie mamy przecież wątek Hana i Lei w doskonałych "Star Wars - Nowa nadzieja", następnie w całych seriach klasycznego fantasy, heroic i dark z lat 80-tych i 90-tych, gdy pisarze fantasy należeli jeszcze do starej, klasycznej szkoły tworzenia książek tego gatunku. Wątek romansu gdzieś tam przewijał się w tle i nie wypływał na wierzch, niespodziewanie a śmierdząco, nie pasując do niczego, jak ta skarpetka w dymionie z miodem pitnym.
Niestety, ktoś kiedyś uznał, że znudziło mu się typowe fantasy i że znajdzie miłośników takiego, w którym nie tylko zabija się smoka i ratuje dziewicę, ale także pada przed tą dziewicą na kolana, prosząc o rękę, potem przelatuje jej siostrę, ma finalnie wyrzuty sumienia w tym temacie gdy sarniooka bogdanka spogląda na niego z przemyśleniami słodkimi i rodzinnymi, widocznymi w oczach (i 2 stronach maczkiem), dochodzi do tego wielka kłótnia, gdy dziewica okazuje się być w ciąży ze smokiem-ciemiężycielem, któremu się było zmarło, a jej siostra to tak naprawdę przyrodnia kuzynka bohatera. No i macie... fantasy nagle staje się tylko tłem, a my, w poszukiwaniu tego tła musimy przedzierać się przez strony bzdur, do tej pory zarezerwowanych dla książeczek z logo arlekina i różową okładką.
Żeby jeszcze tego było mało ktoś inny stwierdził, że skoro temat zaczął przyciągać kobiety, do tej pory niezainteresowane fantasy - fajnie będzie fantasy do tej pory wyraźnie utrzymane w klimacie średniowiecza przenieść w czasy obecne i ten wątek ero-miłosno-fantastyczny wcisnąć w teraźniejszość, a bohaterami uczynić, (ba, niedoruchane nastolatki płci żeńskiej to największa grupa docelowa!) zwykłego nastolatka płci obojętnej. I w ten oto sposób, drodzy państwo, powstał urban fantasy paranormal romans, a na gatunku fantasy dokonano przebrzydłego mordu w dniu, gdy pani Meyer wypuściła swój "Zmierzch" - króla potworków tego odłamu literackiego. Potem nic już nie było lepiej, tylko więcej i więcej (no, skoro się sprzedaje, to piszmy i wydawajmy największy chłam, kaska poleci) pisano i wydawano takich książek. Przez kilka ostatnich lat, gdy człowiek przeglądał półki w księgarni, widział przede wszystkim okładki takich właśnie pseudo-fantasy książek z romansem, jako głównym tematem, i długo musiał się naszukać, by natrafić na coś zupełnie normalnego.
Na szczęście boom na to gówno zaczyna w końcu przemijać, pokolenie nastolatek "Team Edward" i "Team Jacob" wielbiących ślady stóp Stephanie Meyer (która, nota bene, nie napisała nic więcej poza "Zmierzchem"... królowa fantasy, co?) wyszło z gimnazjów i zaczęło odkrywać lepsze, klasyczne książki, sprzedając ze wstydem to, co im zapychało do tej pory półki domowych biblioteczek . I słusznie. Ileż, kurwa, można!?
Ale, jak powiedziałam, pojawiła się nadzieja. Szał przeminął, dzięki produkcji HBO "Gra o tron" i "Deadpoolowi" (w których romansowanie nie przejmuje zupełnie akcji, chociaż jest w zjadliwej dozie) uwierzono w końcu, że coś innego może bawić w książce i kinie i przyciągać publiczność nie będąc dzieckiem gwałtu romansu i fantasy. Coraz tego mniej na półkach księgarskich, wraca powolutku moda na klasykę i tylko mogę tej modzie przyklasnąć. Niestety nadal pozostają serie shitu niemożebnego, z samego centrum tego boomu na paranormal romans, które wydawcy wznawiają z nadzieją, że ktoś się jeszcze na to złapie. Jedną z nich niewątpliwie jest seria Charlaine Harris - "Southern Vampire Mysteries", znana u nas jako "True Blood" - Prawdziwa Krew.
Nie lubię jej!
No dobra, skoro nie lubię, nie trawię i plwam od dwudziestu minut na tenże gatunek, którego jest doskonałym przykładem, czemu się za nią złapałam?
BO MA W SOBIE WILKOŁAKI!:D
A skoro coś ma w treści wilkołaki, to poczytam lub obejrzę to z samego umiłowania gatunku, lub radosnego wytykania błędów ichnim łakom, za każdym razem, gdy błąd ten dostrzegę. Tak samo mam ze wszystkim wikingowym i zaprawdę, powiadam wam, powinno mi się wydzierać z rąk książki i filmy, gdzie owe kategorie się pojawią, bo nie mam litości.
Do rzeczy. Wiecie już, że za jedynie słuszną wizję wilkołaków uznaję zmiennokształtne rasy stworzone przez White Wolf (wydawcę systemu RPG w settingu WoD) i system Wilkołak: Apokalipsa. Czyli dzikie, czyli mądre, chociaż silne, posiadające całą kulturę i stojącą za nimi backstory, dysponujące na dodatek potworną, wilczą formą crinos (jak najbardziej odpowiadającą temu, co najstarsze historie o wilkołakach głoszą), a także cztery inne możliwości zmiany postaci, od człowieka do zwyczajnego wilka. Z nieznanego dla mnie powodu w całym tym zalewie paranormali dla nastolatek, gdziekolwiek pojawiały się wilkołaki, ich wilkołaczość ukazywano wyłącznie poprzez możliwość zmiany w wilczą postać i nic więcej (poza nadmierną hutliwością, która jako charakterystyczna dla wilkołactwa nieustannie mnie zadziwia. W sensie, że jak kto zmienia się w zwierzę to jest genetycznie uwarunkowany do pieprzenia wszystkiego, co na drzewo nie ucieka i należy to podkreślić?). Czemu? Po co? Czyżby puszysty wilczuś pasował bardziej do wątku zakochanej w paranormalnej istocie dziewicy, niż ucieczka przed trzymetrowym bydlęciem, wyglądającym jak potworna krzyżówka wilka i człowieka, o której pogłaskaniu warto nawet nie myśleć, o ile nie chcesz mieć ręki odgryzionej przy samej dupie? Prawdopodobnie poszło to w ten deseń:) Bestia nie pasowałaby do ckliwej historyjki z romansem w tle. Wilkołaczek słodziak - "pudel z pudrowaną dupą" (jak dosadnie kiedyś nazwała takie pseudo-wilkołaki moja kumpelka Veni - również miłośniczka oryginalnego spojrzenia na wilki od strony systemu Wilkołaka) został więc opisany raz, a potem powielony setki i tysiące razy. I teraz pewnie tak, a nie inaczej wygląda w masowej wyobraźni, gdy zapytałby się dowolnego osobnika o jego wygląd, kiedy wilczy człowiek nie jest już człowiekiem.
Wilkołaki z "True Blood", pojawiające się w trzecim sezonie serialu powielają ten schemat. Jedna forma i nic więcej. Nie dano im nawet porządnej siły ani specjalnych mocy, poza doskonałym węchem i świecącymi oczami, oraz wrażliwością na pełnię księżyca w kwestii przemiany w wilka. Nie stanowią dla wszędzie się tam kręcących ssaczy praktycznie żadnej konkurencji, a zatem poza właściwą wilkołakom formą bestii, odebrano im także przywilej bycia głównym wrogiem wampirów. Jednakże, twórcom i miłośnikom ku pokrzepieniu serc powiem, że aż tak strasznie źle z nimi nie jest. Są tam brutalną rasą, pasującą bardziej do światka gangów motocyklowych, robią swoje złe, nieco mniej dobrego i nawet dałoby się z nimi dojść do ładu, gdyby nie to, że komuś się ubrdało, że siły dodaje im picie wampirzej krwi. Co, jak? Co za shit?!
Nie wnikam, kto to wymyślił, pragnąc pewnie podkreślić, że i w tym polu wampiry wysuwają się na front opowiadanej historii (jakby mało było im dominacji w całej serii tych książek, podkreślonej jeszcze przez tytuł serii) i spróbuję o tym fakcie zapomnieć z jednej przyczyny: kulturę i podstawy wilkołaczości zachowano nietknięte, takie jak być powinny. Jest alfa, są watahy, są wilki samotnicy i jest multum różnych ich typów charakterologicznych, wśród których spokojnie wskazać by mógł i dobrych i złych bohaterów. A poza tym mają tam absolutnie zajebisty, wilkołaczy bar, zwący się "Lou Pine's", do którego zdecydowanie bym poszła w dowolnej chwili, lać się po mordach, jak na prawdziwą wilczą babę przystało:)
Podsumowując: "True Blood" jako serial i książka - do dupy. Nie śledziłam za dobrze akcji już w pierwszym sezonie (a po przeczytaniu pierwszego tomu, darowałam sobie resztę), ale w momencie jak zaczęły się tam pojawiać hurtowe ilości dziwnych stworów, a bohaterka okazała się być pół-wróżką, jak niesie wieść gminna - darowałam sobie. Interesowały mnie tylko i wyłącznie wilkołaki w tym serialu i z tej przyczyny, myśląc już nad obecną felką dokształciłam się specjalnie, oglądając czujniej te odcinki, w których się pojawiły, dziury w fabule zalepiając wiki.
A także... jakżeby inaczej - żarcie! Ponieważ w fabule, dziejącej się w południowej części Ameryki Północnej, gdzie magikowanie voodoo jest równie często spotykane jak aligatory na bagnach i moskity - żarcie stanowi bardzo ważną część życia i na dodatek jest przepyszne. Wampierzom wszystko jedno, bo tylko krew albo jej Tru-Podróbę-Blood chłepcą, ale wszystko co żyje, jeść musi. I wilkołaki wcale ludziom nie ustępują. Co prawda więcej piją niż jedzą, ale koleś-wilkołak, najbardziej znany wśród tej wyjącej hałastry i przy tym romantyczne zainteresowanie głównej bohaterki o wdzięcznym imieniu Alcide Herveaux, wcale nie odżegnuje się od kuchni domowej czy z baru Merlotte's i na dodatek sobie dogadza!
Bogom dziękować, że i w kwestii spożycia, wilkołaki zostawiono w spokoju i tradycji. Jedzą dużo, tłusto i smacznie, bardzo często smażone rzeczy z deep fry'a, jak na południowych amerykańców przystało, piją jeszcze więcej, ale zdecydowanie niczego sobie nie odmawiają. Zaś ich dieta, w tym i Alcide w człowieczej formie, wcale nie bazuje wyłącznie na mięsie. Rybką wilk nie pogardzi, jak wskazuje dorwana przeze mnie ostatnio wspaniała książka kucharska: "True Blood - Eats, Drinks and Bites from Bon Temps" - zapełniona tematycznymi przepisami na rozmaite żarełka i napitki z serii. I właśnie ryba z deep fry'a - dosyć nietypowa jak na polskie warunki, a tym bardziej godna uwagi i spróbowania - jest, obok steku i jajek jednym z głównych dań, które są sygnowane imieniem i nazwiskiem tej postaci.
Alcide to wielki facet, z brodą i nieładem na głowie, ogólnie taka postać na która popatrzyć przyjemnie, nawet jak wygaduje głupoty i za szybko zmienia się w wilka jak na mój gust, więc gdzie by tam czym dietetycznym się najadł. Rybę spożywa więc zapewne najchętniej taką, na szybko, w towarzystwie ostrej cebulki i sosu tatarskiego z południa. Rybka, którą rzecz jasna odtworzyłam z przepisu pachnie pięknie, jest złota, i w przeciwieństwie do rybich kęsów z MacSzajsa, składa się z prawdziwej ryby w marynacie... no i nie czuć jej rybą, co powinno ucieszyć tych, którym każda ryba nieapetycznie "jedzie". Podawany zaś do tej rybki - suma, jeżeli koniecznie chcecie już wiedzieć już teraz - południowo amerykański sos tatarski jest absolutnym rarytasem i ma bardzo niewiele wspólnego z sosem tatarskim, jaki kojarzymy my, Polacy, ale jest jednak kwintesencją smaku, doskonale pasującą do smażonego suma.
Wiecie... "True Blood" nie lubię nadal i dokształciwszy się wilkołaczo raczej nie dam rady zmęczyć tej serii do końca. Ale jeżeli reszta potraw z wyżej wspomnianej książki jest tak samo smaczna, jak ten sum - to rękami i nogami zanurzę się w ten skrawek świata serii i być może znajdę coś jeszcze, inną jaką perełkę, która znowu mnie zachęci do zerknięcia w stronę tego serialu.
A zatem: macie i cieszcie się kolejnym daniem z serii wilkołaczych potraw, czyli Sum-ą Wszystkich Wilków Alicde'a (pozwoliłam sobie przetłumaczyć oryginalne "Sum, który zszedł na psy" po swojemu, bo niestety nazwa "catfish" jest częścią gierki słownej w tym tytule, a "sum który zszedł na psy" nie brzmiałby już tak zabawnie). Z sosem tatarskim. I zapewne paroma kłakami sierści, tak dla smaku i podkreślenia kłaczastości tej potrawy. Karta do Makro w rękę (jeśli nie ma innego wyjścia i nigdzie nie dostaniecie filetów z suma, to w Makro mają na sto procent) i lecimy łowić wilczą rybę!
Watahy... stworzyć wilczą potrawę numer trzy! Auuuuuuu! Kto ostatni w rybnym, ten wampir!
Please scroll below for the "red" recipe in english version.
Składniki:
Ryba:
700g filetów z suma, oskórowanych i pozbawionych ości
1 łyżeczka soli
1 i 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne
1 szklanka mleka
2 łyżki musztardy
2 łyżki soku z cytryny
3 lub 4 chlapnięcia sosem tabasco
2 szklanki drobnej mąki kukurydzianej
1 łyżka skrobi kukurydzianej
Sos tatarski:
1 szklanka majonezu
1 łyżka musztardy
1 łyżka świeżej, posiekanej natki pietruszki
1 łyżka posiekanego szczypiorku
1 łyżeczka posiekanego czosnku
1/4 łyżeczki sosu tabasco
sól, pieprz
Dodatkowo:
1 cebula pokrojona w cienkie plasterki, rozdzielone na krążki
olej do smażenia ryby
Wykonanie:
Filety z suma kroimy na kawałki 2-3 centymetrów, tak w sam raz na dwa kęsy, solimy, pieprzymy i wkładamy do miski.
Dodajemy tam mleko, musztardę, sok z cytryny i tabasco. Mieszamy składniki ze sobą i z rybą, zanurzając ją całkowicie w marynacie.
Zakrywamy i wkładamy do lodówki na godzinę.
W tym czasie robimy sos.
Łączymy ze sobą majonez, musztardę, natkę, szczypiorek i czosnek oraz tabasco, mieszamy w wszystko razem w głębokiej misce, a następnie blendujemy mikserem na gładko.
Próbujemy, doprawiamy solą i pieprzem, by na koniec przykryć i schować miskę do lodówki również na godzinę, by smaki się przegryzły.
Gdy czas chłodzenia ryby już nam minął, do woreczka foliowego (małej reklamówki, papierowej torby, jak będzie wygodniej, byle był szczelny) wsypujemy mąkę kukurydzianą i skrobię i mieszamy ze sobą.
Suma w marynacie wyjmujemy z lodówki i wyciągając po jednym kawałku, otrząsamy go z marynaty, a następnie wrzucamy do worka z mąką, gdzie metodą potrząsania całkowicie pokrywamy kawałek mąką. Umączony kawałek odkładamy ostrożnie na talerz, a cały proces powtarzamy do momenty aż skończy się nam ryba.
Do wysokiego garnka nalewamy oleju tak, by sięgał na około 5 centymetrów w górę, a wrzucony doń kawałek ryby pływał po powierzchni, a nie leżał na dnie.
Podgrzewamy olej do momentu gdy testowe kawalątko ryby wrzucone do środka natychmiast zaczyna się smażyć i pływać, po czym wrzucamy po 2-3 kawałki suma naraz i smażymy do momentu aż będą złocisto brązowe i zaczną wypływać na powierzchnię. Większym kawałkom, gdy istnieje ryzyko, że nie dosmażą się w środku, dajemy nieco więcej czasu i wyciągamy z oleju jak są już brązowawe z zewnątrz.
Kawałki usmażonego suma wyciągamy z oleju i kładziemy na talerz wysłany papierowym ręcznikiem, by odciekły z tłuszczu.
Usmażonego suma serwujemy watasze na szerokim talerzu, obłożoną cienkimi krążkami cebuli, w towarzystwie sosu tatarskiego, w taki sposób, by każdy mógł brać sobie kawałek ryby i cebuli z wspólnej miski, maczać w sosie i pakować do paszczy.
Smacznego!
-------------------------------------
Ingredients:
Catfish:
700g skinless catfish fillets
1 tspn of salt
1 and 1/2 tspn cayenne pepper
1 cup of milk
2 tblspns of mustard
2 tblspns of freshly squeezed lemon juice
3 or 4 dashes of tabasco sauce
2 cups of finely ground cornmeal
1 tblspn of cornstarch
Tartar sauce:
1 cup of mayo
1 tblspn of mustard
1 tblspn of chopped fresh flat-leaf parsley
1 tblspn of chopped chive or green onion (green part only)
1 tspn of chopped garlic
1/4 tspn of tabasco sauce
salt, pepper
Additionally:
1 onion thinly sliced and separated into rings
vegetable oil for hot frying
The making of:
Cut the catfish fillets into 1-by-3 inch strips, season with salt and pepper and put into a bowl.
Add milk, mustard, lemon juice and tabasco, mix it all up and cover the fish with the marinade.
Cover the bowl and put into the fridge for 1 hour.
Make a tartar sauce.
Mix together all the ingredients for the sauce, except salt and pepper, then blend it smooth.
Check the taste, season with salt and pepper, then cover the bowl with a sauce and put into refridgerator for 1 hour, for all the aromas mixed with each other.
When 1 hour of fish chilling has past, remove the catfish from the fridge. Put the cornmeal and cornstarch into the plastic or paper bag, mix together.
Remove the catfish from the marinade, a few pieces at the time, allowing the marinade to drip off a bit. Then put the pieces into the bag, and shake well to cover each piece. Remove them, put gently on a plate and repeat the process untill you are out of catfish pieces.
Add enough vegetable oil to a deep pot, to get a depth about 2 inches, so the fish pieces could swim freely on a surface, and not lye at the bottom.
Heat the oil until a small piece of fish covered in the cornmeal imediatelly starts to fry and float freely on the surface. Then Put 2 or 3 pieces at the time into the hot oil. When they rise to the surface and are golden brown, they are ready. A bigger, fatter pieces may take some more time to be ready, so make sure that they are fryed also, removing them from the oil when they are lightly browned.
Remove the pieces of fish and put on a plate, covered with a paper towel to rest a bit.
Serve your gone to the dogs catfish on a wide bowl to your pack, scattered with the onion rings, together with a tartar sauce, so everyone could enjoy it together.
Cheers!
Aldice'a, moja droga Siobh, to Ty zostaw w spokoju!
OdpowiedzUsuńZa dużo się chłop nacierpiał! Nie dość, że padł ofiarą ironii losu i swoje serce oddał w/w pół-wróżce Najbardziej Irytującej Na Świecie Bohaterce Romance-Fantasy, tak jeszcze ukatrupili go w sposób tak obmierźle beznadziejny, że nie pozostaje nic, jak tylko wziąć i wysłać scenarzystom srogi wpierdol pocztą. Priorytetem. Poleconym!
A tak na poważnie - całą serię "True Blood" obejrzałam, z nudów. Będąc w 35 tygodniu ciąży wysokiego ryzyka nie pozostało mi nic innego, jak tylko zapychać czymś czas i z wolna poddawać mózg przeobrażeniom w przeźroczystą papkę.
Całość serialu psuje jego główna bohaterka. Tak drażniącej matrony nie spotkałam jeszcze nigdzie. Elena, Iris, Laurel w czasach tej gorszej kondycji... żadna z w/w żeńskich postaci nie może sobie nawet stanąć przy Sookie, jeśli idzie o infantylność, naiwność, bezmyślność oraz czystą, niezmąconą niczym ludzką głupotę.
Dlatego tak szkoda mi Alcide'a. Bo jako postać męska, był naprawdę dobry, a zepsuli go straszliwie.
Ergo, do TB z pewnością nie wrócę. NIGDY.
Ależ słońce, ja ani złego słowa o nim nie napisałam:D On jest super fajny, to reszta w tej serii jest beznadzieja z pół-wróżką na czele:D Toż honoruję go jak nic, zapodając jego nazwiskiem sygnowaną potrawę. Też jakoś mi chęci przeszły na oglądanie, ledwie skończyłam felkę więc przybijam mentalną piątkę w kwestii nie oglądania True Blood. Ale jedzenie mają w książce kucharskiej poświęconej tej serii naprawdę bardzo fajne, więc może kilka wilkołaczych drinków z Lou Pine's jeszcze mnie skusi:)
Usuń