Pewne rzeczy nie trafiają do mnie tak z miejsca. Do niektórych muszę się przekonywać całe lata. Do innych nie przekonam się nigdy, nawet po setnej próbie. Są też i takie, do których nie ma mnie co namawiać, bo nawet prób się nie podejmę. I to w każdej dziedzinie życia. Nie ubiorę się w róż - nie ma nawet co próbować. Nie zacznę słuchać bladego dicho, żadnej z jego odmian narodowych, włącznie z rodzimą. Szczególnie z rodzimą. Nie przekonam się do Harlequinów, chociaż przyznam, próbowałam i nawet te pisane normalnie, szczególnie z tłem historycznym, które przeczytałam do końca bez wrażenia zmarnowanego czasu i ciskania literalnie książką w kąt, nie nawróciły starej wyjadaczki fantasy i sf na ten typowo kobiecy nurt literacki. Próby jednak były i nikt mi nie wciśnie, że "nie znasz, a nawet nie sprawdziłaś, co to".
Do pasztetu nawet dałam się przekonać po 30 latach nienawiści zakorzenionej przez obrzydliwość serwowaną w przedszkolu. Taki bez wątróbek w przesadnej ilości, pieczony, zjem. I to całkiem chętnie. "Lukr" (japiszońska knajpa rzeszowska, całkiem zresztą smaczna, której bardziej luzacka odmiana "Sport's BBQ" to moja ulubiona knajpa z amerykańskim żarciem; polecam wstąpić do jednej i drugiej, jak będziecie w Rzeszowie, w Millenium Hall, tylko nie bierzcie brownie, bo piec ciast w stylu USA to oni tam zupełnie nie potrafią:D) serwuje jako czekadełko znakomity pasztecik pieczony z królika z krakersem i konfiturą żurawinową. Warto więc czasem spróbować na przekór sobie, ale tylko tej jednej odmiany. Reszty pasztetów, poza tym jednym, z "Lukru", nienawidzę hurtowo.
Z jedzeniem w sumie to jest tak u każdego. Z książkami podobnie, ale jakoś tak to jest z filmami i serialami, że jak się nie "zaskoczy" z jakimś pierwszy raz, to bardzo ciężko zaskoczyć już wogóle. Weźmy takiego na przykład "Arrowa". Zaczęłam oglądać, bo fajny koleś z bródką, fabuła oparta na komiksowej, generalnie moja tematyka, ale wiecie dokąd z nim dojechałam? Do 6 odcinka 1 sezonu i potem dałam sobie spokój. Tyle mniej więcej kręciło mnie oglądanie Olivera Quinna prężącego mięśnie i po 6 odcinku zaczęło mnie straszliwie nudzić. Nic serial nie miał dla mnie do zaoferowania poza tym.
Na "Flasha" natomiast - niby to samo universum, ci sami ludzie robili - zareagowałam zgoła odmiennie. Już pierwszy odcinek mnie zdobył i przykuł do serialu tak samo skutecznie jak zrobiła to "BattleStar Galactica" (remake klasyka w postaci serialu - wszystkie 4 sezony i następujące po nich filmy), stareńki obecnie serial "Piękna i Bestia" (którego odbiór popsuł koszmarny remake z ostatnich lat z Kristen Kreuk w roli głównej) z Lindą Hamilton i zawsze wspaniałym Ronem Perlmanem, a także "M.A.S.H", "Allo, Allo", "Kindred: The Embraced" i "Przyjaciele", którzy nigdy się nie zestarzeją i nie uciekną z niczyjej pamięci, czy od premiery mija trzydzieści czy pięćdziesiąt lat, albo czy śmierć głównego bohatera kończy ich karierę. Są po prostu takie rzeczy, takie seriale i filmy, które od początku są "twoje", a ty jesteś "ich" i już pierwsze minuty, wlepione z zachwytem w ekran oczy i bezgłośne "o, kurwa", wydobywające się z twoich ust, świadczą dobitnie, że trafiły na siebie jabłko i pasująca do niego pestka, by się złączyć i nigdy już nie rozdzielić.
Mogłabym się jeszcze porozwodzić nad tym ile dla mnie znaczą "Star Wars" i że znałam na pamięć niemieckie dialogi z "Imperium Kontratakuje" (gdyż kiedyś na kasetach VHS tylko taką wersję można było dostać), nie mając pojęcia o języku niemieckim, tak często oglądałam tę część, cytowałam z pamięci "Nową Nadzieję", a Yodę z "Powrotu Jedi" podrabiałam bezbłędnie mając 13 lat... ale to nie o tym tu mowa ma być, więc wrócę do "Star Wars" przy innej okazji. Mowa będzie o jednej z tych rzeczy, które już spisałam na straty.
"Firefly". Tudzież "Serenity", jeśli ktoś spotkał się najpierw z filmem, potem dopiero trafił na serial. Jestem tym drugim przypadkiem. Z postaciami z serialu spotkałam się z dziesięć lat temu, gdy wyszedł film - niejakie kompendium z 1 sezonu serialu "Firefly" i, co tu kryć, sf bo sf, fajne. Nigdy nie odmawiam sobie solidnej porcji wybuchów, laserów, miałkiej akcji i płaskiej fabuły, jeśli tylko towarzyszyła jej wystarczająca ilość CGI i blue-screenowych ujęć. Ale poszłam na film ów jako kompletny random i wyszłam jako kompletny random. Nawet nie zapamiętałam za wiele z tego filmu, ale sądzę, że to dobrze, bo teraz poznaję to wszystko od nowa. Nic szczególnego tam mnie nie zachwyciło, i tylko potem śmieszyła mnie zabójcza ilość masakrycznie brzydkich grafik, w których kopiowano pozy dziewczyny z plakatu u każdej, mającej wyglądać bojowo, wojowniczki. Mogłam wskazać grafikę, rycząc ze śmiechu: "o, kolejna z tego tam... ej, Domin, ten film sf, gdzie na końcu ludzie zjadali ludzi, a panna była terminatorem...!?". Tak, tak, do trzech lat wstecz od chwili obecnej tak wyglądała moja wiedza w tym temacie.
Oświecenie nie przyszło ani wtedy, gdy dowiedziałam się, że jest serial na podstawie filmu (chociaż było odwrotnie), ani gdy obejrzałam pierwszy odcinek. Nie przemówiło. Nie tknęło. Ta pestka zupełnie nie chciała się wpasować do jabłka. "Crash and burn, co, Maverick?", że tak zacytuję z "Top Gun". Ano... nie załapałam ani za pierwszym razem, ani za kolejnym podejściem, w zeszłym roku, przy okazji zainteresowania serialem "Castle". Czy było to związane z innymi, lepszymi serialami na tapecie, czy ze złym podejściem, bo bezcelowym, nie wiem. Ale drugi raz też nie zaskoczył.
A potem, ledwie miesiąc temu, jak dobrze liczę, Bantofelki rozkręciły mi się na całego, zaczęły się pojawiać pierwsze Challenge'e i Tesska (tak, ty, właśnie ty, Szkarłatną Literą odpowiedzialnej cię oznaczam:D), szukając dla mnie czegoś ciekawego, rzuciła nagle hasłem "Firefly". Czy znam. Znam, odrzekłam, ale nie lubię. A oni coś tam jedzą, że na felkę? Ano cały czas coś żrą. I piją. W sf z westernowym posmakiem.
I w tym miejscu proponuję minutę pełnej szacunku ciszy dla tej kobiety, która sprawiła, że po raz pierwszy i jedyny w swej karierze dałam trzecią szansę jakiemuś serialowi i sięgnęłam po niego mimo uprzedzeń i wcześniejszych, kiepskich doświadczeń.
....
...
..
.
i jeszcze chwileczka, Tesska, bądź pochwalona ty i Kocie Komando Krówek Twoje (i wszystkie pchły jego), a także Samiec i ten, który na ciebie "Firefly" wypuścił.
.
Już.
Powiedzieć, że kocham ten serial, to z lekka niedopatrzenie. Dopiero trzy - cztery odcinki za mną, ale już zdążyłam się wciągnąć. Już kończąc jeden, rozmyślam nad drugim, nerwowo patrząc na późno-nocną godzinę na zegarku. I to są oznaki tego, że w końcu "Świetlik" mi się przyjął, jeśli nie jako jeden z ulubionych seriali, to takich fajnych, do których pewnie jeszcze wrócę. I wierzyć będę, że może kiedyś zrobią drugi sezon...
Czemu trzecia szansa i dopiero teraz zaskoczyło? Bo żarcie podane w sposób nietypowy. Niby postacie w każdym filmie coś jedzą, jest się na czym oprzeć pisząc felki, ale jakoś... spodobało mi się to, co tam zdążyłam zobaczyć. Takie w sumie proste toto, choć robione na statku kosmicznym. Proste ale... z twistem. Lubimy twisty. Lubimy jak coś się dzieje i wali nas to coś w czoło, prostotą, ale wyrafinowaną wysoce, gdy się tego wogóle nie spodziewamy, działając na ambicję. Dlatego też z tej racji, że nie lubiłam, i nagle mi się odmieniło i wsiąkłam, z powodu poszukiwania nowego wzywania i przez to, że Zupa Żony przedstawiła mi się tak fajnie w jednym z odcinków i niezwykle smacznie w wygrzebanym przepisie - oto wasz bohater. Oto felka. I oto ja, pokorna sługa, która dzisiaj z rozkoszą patrzyła, jak jej chłop wyskrobuje z miski ostatnią makaronową muszelkę i skrycie wylizuje talerz z resztek zupy, gdy myślał, że nie patrzę, ja, która nie chciałam, a zrobiłam. I Zupa Żony, która w wykonaniu Zoë dla jej męża za to, że "dobrze się sprawił" to absolutnie niespodziewane, proste mistrzostwo świata dań jednogarnkowo-zupnych. Coś, co każdy z nas by zjadł w pewnym momencie życia. I tylko ciasta by potem zawołał.
Wife's Soup czyli "Zupę Żony" widzimy w odcinku o nazwie "War Stories". Przy samym końcu. Zupy nie pokazują za wiele, ale z samej konsystencji tego, czemu się uważnie przyjrzałam ze trzy razy, skapującego z chochelki, wynikło to, że mamy do czynienia z czymś bardzo gęstym. Nadto jasnym, ale niezbyt. Niestety zawartości talerza już nam nikt nie pokazał ale w sumie... przeciętna laska mająca gościa, zna też jego apetyty, więc może sobie dośpiewać, czego by sobie życzył facet w zupie ku swej czci. Tak ogólnie. Pobawiłam się więc we wróżkę, zanim jeszcze zaczęłam szukać za godnym swego miana przepisem i spisałam sobie podstawową zawartość zupy, jaką żaden mięsożerny mężczyzna nie pogardzi, a wręcz pochwali.
Gęsta. Ma być gęsta. Najlepiej tak, by łyżka stawała, ale nadal ma to być zupa. Z dużą ilością ziemniaków, mięsa, najlepiej krwistego, czyli kłania się wołowina. Warzyw może być trochę, ale chłop to nie królik, kalarepki i pietruszki nie są potrzebne. Samiec-mięsożerca, dostarczyciel dóbr doczesnych dla rodziny potrzebuje czegoś porządnego na walkę o byt, a nie jakieś fruwające farfocle. Natomiast groszek jest fajny. Groszek lubi każdy, więc groszek pasuje. Doprawione. Pieprz, sól, ale papryka i chili nie - jak ktoś będzie akurat oglądał ten odcinek, niech się przyjrzy - jakoś szczególnie wiele wody do picia w towarzystwie zupy nie ma, więc ostra nie jest. Ale przyprawiona po męsku być powinna. Czosnek, drogie panie, to nasz pomocnik w tym przypadku, bo zrobi nam całą robotę aromatyczną.
Do tej listy dodałam jeszcze parę ziół i przypraw, oraz cebulę, ale, jak się okazało po czasie, gdy już miałam przepis na dodatek powiązany z wiki Firefly, trafiłam niemal w dziesiątkę z większością rzeczy, a zioła zupełnie nie są potrzebne. Makaron mnie jednak zaskoczył, bo jednak ja go nie dodaję do zup, które rysują się tak zawiesiście jak "żonina". Jednak, skoro piszą, że ma być, to dodamy. I powiem wam, że swoje ten makaron zrobił.
Jak wyszło, z maksimum składników, minimum zielenin i burzą potężnych, mocnych, męskich aromatów? Zajebiście!
To typowe danie jednogarnkowe. Nikt wam nie zakwiczy o drugie danie po tej zupie, bo jest tak cudownie sycąca, ale jakimś cudem nie zapychająca, że nic już ci po niej nie będzie trzeba. No, chyba, że ciasta.
Mięso, ziemniaki i marchewka to mocna baza, "woda" jest bardziej sosem gulaszowym, czosnek z pieprzem to królowie aromatu w tym prostym daniu, a po dodaniu makaronu do tego wszystkiego... o mamo... aż zacytuję swoją drugą połowę: "Wziąłbym dokładkę... ale nie zmieszczę... ale może jeszcze trochę...<stłumione beknięcie sytości, za który Chińczyk pokłoniłby się w pół, w podzięce za tak głębokie wyrazy uznania>... o Jezu, nie mogę. Ale może jednak trochę...":D
Wylizał talerz!
A teraz wy, jeżeli wasze drugie połowy "sprawiły się dobrze" w dowolnej sytuacji i zasłużyły na tę cudowną potrawę, łapcie za składniki i gotujcie własną Zupę Żony. Nawet jeśli nie jesteście żonami, a dziewczynami, albo siostrami. Mężczyznom czasem trzeba takiego wyrazu uznania, bo przecież chociaż raz w życiu "sprawią się dobrze". I za taką formę podzięki (a potem może ciasto... lub seks... i ciasto:P) będą wam najbardziej wdzięczni.
Przepis częściowo wzięty stąd. Adaptowany pod polskie gotowanie.
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki:
3-4 duże ziemniaki (ja użyłam około 12-15 młodych, więc małych)
3-4 marchewki
5 ząbków czosnku
1/2 kg wołowiny
1/2 litra bulionu wołowego (może być z kostki)
3 liście laurowe
1/2 opakowania mrożonego, zielonego groszku
1 -1 i 1/2 szklanki makaronu kolanka
ostry, łatwo topiący się ser (np. salami), do starcia na zupę(opcjonalnie)
krakersy o dowolnym smaku (polecam te z serem lub czyste solone, by nic nam się nie wcinało w smak zupy)(opcjonalnie)
sól, pieprz
Wykonanie:
Marchewki obieramy i kroimy w drobniejsze kawałki (u mnie plasterki) i wrzucamy do średniego garnka z grubym dnem.
Ziemniaki myjemy starannie i obieramy (niekoniecznie, ale o starannym wymyciu i wycięciu "oczek" trzeba pamiętać), kroimy w mniejsze kawałki i dorzucamy do marchewek.
Warzywa zalewamy wodą na tyle by je porządnie przykryło i z odrobiną zapasu, solimy i stawiamy na ogień, by zagotowały się aż do prawie miękkości.
Po ugotowaniu odlewamy 3/4 wody.
Do warzyw i resztki wody wlewamy bulion i ponownie stawiamy na ogień, by się zagotowało, zmniejszamy ogień i pozwalamy im "pyrkać" dalej.
Mięso kroimy na małe kawałeczki (nieco drobniej niż gulasz, szczególnie, jeśli to wołowina - skróci się czas gotowania z mniejszymi jej kawałkami) i wrzucamy do popyrkujących warzyw, po czym zagotowujemy na porządnie, szumy zbierając, jeśli się pojawią (nie powinny, lub bardzo mało) lub rozmieszując je w zupie.
Ząbki czosnku obieramy, przekrawamy na pół i wrzucamy do zupy.
Dorzucamy liście laurowe i wsypujemy pieprz, sporą, ale zjadliwą ilość.
Mieszamy wszystko razem, ogień ustawiamy na średni i gotujemy tak długo, ile mamy czasu. Może być nawet kilka godzin. Mięso jednak na pewno musi być miękkie. Mnie zajęło to 1,5-2 godzin. Raz na jakiś czas trzeba podejść, zamieszać, dolać wody, jeśli wyparowała, a potrawa nadal wymaga gotowania.
Jakieś pół godziny przed końcem gotowania dorzucamy do zupy groszek. W tym momencie będzie już gęsta, więc warto rozważyć dolanie nieco wody, zamieszanie i doprawienie ponownie solą i pieprzem. Można też dorzucić dodatkowy czosnek.
Pod sam koniec, gdy mięso i warzywa są już miękkie, a Zupa Żony ewidentnie prosi się już o jedzenie (a rodzina obgryza ci pięty, bo chce już!), dosypujemy makaron kolanka i często mieszając, gotujemy aż będą al dente.
Raz jeszcze sprawdzamy smak i konsystencję. Jeżeli zupa wyszła za gęsta - dolewamy wody, zagotowujemy, doprawiamy w razie potrzeby.
Gotową zupę zdejmujemy z ognia.
Napełniamy głęboką miskę solidną, gorącą porcją. Jeżeli chcemy jeszcze bardziej mężczyźnie udowodnić, jak wspaniała kobietę ma przy sobie, ścieramy na dużych oczkach ser żółty i kładziemy na środek zupy spory "tupecik", oraz podsuwamy krakersy do zagryzania potrawy.
Następnie cmokamy w polik i życząc smacznego, głośno i wyraźnie oświadczamy, że "dobrze się sprawił".
--------------------------------------------------------------------
Ingredients:
3 or 4 (or more) big potatoes (or 12-15 small, young ones)
3-4 carrots
5 garlic cloves
1/2 kg of beef
1/2 litre of beef broth
3 bay leaves
1/2 bag of frozen peas
1 - 1 and 1/2 cup of elbow macaroni
sharp cheese for shredding (optional)
crackers (optional)
The making of:
Peel and cut the carrots into smaller pieces and put into a pot.
Wash and peel (if you want) the potato, cut into smaller pieces and add to the carrots.
Cover them with water, add salt and boil them until they are almost tender.
Drain off about 3/4 of the boiling water.
Return to heat and add the broth, then let it boil. Make the fire smaller and let it simmer.
Cut the meat in the small pieces, add to the vegetables and simmer some more.
Cut the garlic cloves in half and drop them in there.
Add the bay leaves and generously sprinkle the pepper.
Mix it alltogether, set the fire to medium and tet this cook for awhile. Couple hours, whatever you got. The meat, however, has to be tender. It took me about 1,5-2hrs. Stir it every once in a while, add the water if the soup is too thick, but it still needs to be cooked.
About half an hour before you want to eat, dump in the peas. Consider also the taste and the consistence. You should check if the soup needs some more salt or pepper, or another garlic clove.
Add the elbow macaroni about 5 minutes before you want to serve the soup (depending on the cooking time of the macaroni), and stirring constantly the soup make sure it is cooked al dente, and the soup ready to serve, thick, but still considered as a soup.
Take it off the fire.
Serve in the deep bowl, hot.
If you want to make sure that your man surely knows how amazing woman he's got, put some of the shredded cheese on the center of the soup and add some crackers to eat with it.
Then kissing him in the cheek, say it loudly and clear that he has " done good".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz