Pamiętacie serię "Jeźdźcy smoków z Pern"? Stareńkie cudo łączące ze sobą fantastyczne historie o smokach i ich jeźdźcach, połączonych ze sobą empatycznie i telepatycznie, które świetnie kompilują w sobie sci-fi i fantasy? Na pewno większość starych wyjadaczy fantasy wie o czym mówię. Ciężko nie znać tej 24 tomowej serii, jeśli uważa się za, jeśli nie znawcę, to poważnie zakopanego w temacie mola książkowego.
Książki te nie tylko zaznajamiają nas z tematem smoków i ich jeźdźców mieszkających na planecie PERN w gwiazdozbiorze Strzelca, ale także rozwijają przed nami fascynującą kulturę i ekosystem obcej planety, na której spotykamy jednak dziwnie znajome stworzenia i rośliny. Niby nasze jabłka zwą się "pąsami", na ten przykład. Biegusy to tamtejsza odmiana ziemskich koni, skrzyżowanych z rodzimym gatunkiem. Ale i przecież typowe nazwy typu majeranek albo trawa cytrynowa również tam można spotkać.
Co za tym idzie, świat nie byłby pełen, gdyby w tej kulturze nie robiono fajnych, smacznych rzeczy, które pochłaniają bohaterowie w przerwach swych przygód. Niektóre z nich tak mi się spodobały, podczas niedawnego odświeżania sobie tej serii, że na pewno znajdziecie wkrótce perneńskie potrawy na Bantofelkach. Jest wszak wspaniała książka "Pern-lovers Guide to Pern", w której ujęto przepisy na niektóre przysmaki, z których jeden, gdyby nie to, że nie mamy sezonu na borówki, dawno by tu już trafił. Tak, tak, wspaniałe "kipiące" ciastka jagodowe kojarzone z festynu w Cechu Harfiarzy, wprost z trylogii o Menolly.
Jednakże nie o "kipiaczkach" teraz mowa będzie, a o czymś, na co natrafiłam w książce "Delfiny z Pern". A mianowicie o daniu, które figuruje w poniższym fragmencie:
"— Jestem głodna — powiedziała wyraźnie dziewczynka wydymając wargi. Chociaż Aranya ubrana była w czysty kombinezon, Almie ciągle miała na sobie pogniecione rzeczy, które nałożyła poprzedniego dnia. — Mam pusto w brzuszku.
— Zaraz cię nakarmię, uspokój się — odpowiedział Readis cicho.(...) Naszykował miseczki, napełnił je przygotowanymi wcześniej krojonymi owocami, które zawsze znajdowały się w chłodziarce, i zrobił grzanki, dzięki temu jego siostry zachowywały się cicho. Posmarował chleb dla Almie słodką masą, którą uwielbiała, gdyż wiedział, że w przeciwnym razie zacznie się tego głośno domagać." (Anne McCaffrey, Delfiny z Pern)
Nie chodzi, rzecz jasna, o grzanki, ani o owoce, ale o tę słodką masę do chleba, którą wielbi mała dziewczynka.
Czemu mnie to zaintrygowało? Polak zna pasty do chleba lub grzanek, ale słone, bądź kwaśno-octowe. Bądź w ostrym smaku, ale zdecydowanie nie słodkie. No dobrze, zna jeszcze Nutellę, ale akurat tutaj mamy kompletnie ślepy zaułek. Skąd chemicznie wytworzona Nutella z czekolady i orzechów włoskich przy udziale tłuszczy roślinnych, w świecie, w którym nie mają nawet ziaren kakaowca, by wytwarzać czekoladę, że o produkcji pasty kanapkowej nie wspomnę? Orzechami też, według "Pern-lovers Guide" nie za bardzo dysponowali, a nawet jeśli komuś wpadłby pomysł by je przetwarzać, to zdecydowanie nie w pastę.
A zatem, wniosek. Na tropikalnej wyspie ze szczątkową cywilizacją i mnóstwem świeżych owoców, a także dostępem do trzciny cukrowej, a co najmniej miodu, mogłoby chodzić wyłącznie o pastę/masę owocową. Słodką, skoro domaga się jej dziecko. Coś wnoszącą dobrego do jego organizmu poza cukrem, jeśli chcemy znać zdanie rodziców, którzy to jedzenie mu dają. A zatem owoc, z którego pastę zrobiono, musiałby być bogaty co najmniej w witaminę C. Cytrus? No, cytrus.
A ponieważ Polak past cytrusowych nie robił nigdy i nie ma w zwyczaju i tradycji ich robić, zwróciłam spojrzenie za wielką wodę, skąd po prawdzie pochodziła autorka książek perneńskich, świętej pamięci Anne McCaffrey. Czyli w stronę Stanów Zjednoczonych, gdzie klimat jest w części tak samo tropikalny jak na Południowym Kontynencie Pernu.
I oto pierwsza pasta, mazidło popularne, uwielbiane przez dzieci i dorosłych, prościuteńkie do zrobienia, które się pojawiło. Lemon Curd.
Chodziłam wokół niego jak wokół śmierdzącego jajka. Co to jest, dlaczego się tak tym zachwycają. Coś w tym musi być, skoro na 80% tę właśnie pastę opisała Mistrzyni Smoków? Ani to dżem - dodatek masła, ani budyń - brak mleka, ani pulpa owocowa, bo oprócz cukru to nieszczęsne masło. W końcu skojarzyłam curd co nieco z nadzieniem jakie daje się do Lemon Meringue Pie, a ponieważ to nadzienie jest akurat bardzo dobre, postanowiłam próbnie zrobić małą porcyjkę, by się przekonać jak to dziwo będzie smakować. Zresztą przepis nie mógłby być prostszy, a piętnaście minut roboty to nic, wobec pracochłonnych ciast, jakie już zdołałam dokonać.
Tylko ten ciągły znak zapytania: co to, do cholery, jest curd?
Cóż, polskiego odpowiednika na to nie ma. Nie kwalifikuje się do kategorii dżemów ani przetworów owocowych. Za budyń albo masę tortową też ciężko go uznać. Jest to więc... mazidło. Pasta, powiedziałabym, że kanapkowa, tyle, że zdecydowanie nie jest do kanapek z zazwyczaj słoną pierzynką. Mazidło cytrynowe rodem z Pernu nadaje się do każdego suchego ciasta deserowego, jako nadzienie, pokrycie, czy dip, w którym owe ciasto się macza. Dziecko co prawda z przyjemnością zje z chlebem (widziałam zjadanie ze smakiem boczku i dżemu na jednej kanapce, więc nic już mnie u kilkulatka nie zaskoczy w kwestii preferencji jedzeniowych), ale my, jako dorośli, prędzej skorzystamy z wersji deserowej.
I oto zrobiłam lemon curd z posmakiem soku ananasowego (akurat miałam zbywający), posmakowałam jeszcze ciepłego i, przyznając szczerze, stwierdziłam, że bez rewelacji, może się przyda, po czym zamknęłam go w lodówce.
A dwa dni później (czyli dzisiaj) gdy połączyłam go z klasycznym, szkockim kruchym ciastem, myślałam, że zejdę, tak okazał się dobry, jedwabiście okraszając kruchy herbatnik. Zdecydowanie curd musi poleżakować w lodówce co najmniej jeden dzień, by naprawdę go docenić.
Szkocki shortbread też tu obejrzycie już wkrótce. Tymczasem daję wam Pernem inspirowany cytrynowo-ananasowy curd - mazidło słodko-kwaśne, lekkie, choć o konsystencji maślanej i najcudowniejszym aromacie cytrusów na świecie, wraz z przecudownym odcieniem żółtego. Spróbujecie raz, i jak ta mała dwulatka z "Delifnów z Pern", będziecie się go ciągle domagać i to głośno. Ba! Sami będziecie go robić. Zresztą, czyż można mu się oprzeć?
Przepis pochodzi z tej strony, nieco zmodyfikowany:
Składniki (na ilość smarowidła równą mniej więcej 1 szklance):
4 łyżki masła
1/2 szklanki cukru
Skórka otarta z jednej cytryny
1/4 szklanki soku cytrynowego (akurat tyle jest w 1 cytrynie)
1/4 szklanki soku ananasowego (może być z pudełka, ale jak najmniej cukrzony)
4 żółtka
Wykonanie:
W garnuszku o grubym dnie topimy masło.
Ściągamy masło z ognia i dosypujemy cukier, skórkę z cytryny, oraz dolewamy soki (jeśli chcemy otrzymać czysto cytrynowy curd, pomijamy po prostu sok ananasowy). Mieszamy wszystko razem.
Dodajemy żółtka po jednej sztuce, mieszając masę po każdym żółtku starannie.
Ponownie stawiamy garnuszek na średni ogień i nieustannie mieszając czekamy, aż mieszanina zacznie nam wyraźnie gęstnieć, lub pokryje lepką warstwą spód drewnianej łyżki. Zazwyczaj to drugie dzieje się zaraz po pierwszym, więc nie przegapimy sytuacji.
Gdy curd nam zgęstnieje, ściągamy go z ognia i natychmiast przecieramy przez sitko do słoiczka, w którym będziemy go przechowywać, zapewniając sobie w ten sposób jedwabistą konsystencję smarowidła.
Słoiczek zamykamy szczelnie i zostawiamy w temperaturze pokojowej, by curd ostygł. Potem wkładamy go do lodówki na co najmniej 1 noc, by się "przegryzł". Można oczywiście stosować go świeżo po zrobieniu, ledwie ostygnie, ale moim zdaniem najlepszy jest 1-2 dni po zrobieniu.
Po tym czasie możemy go używać jako pasty do słodkich bułeczek i jako dodatek do wszelkiego deserowego ciasta, świetnego dosmaczacza do lodów, a nawet wyjadać prosto ze słoika bez niczego.
Wytrzyma nam w lodówce do dwóch tygodni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz