Faktem pewnym i dokonanym jest to, że lubię fantasy i science-fiction w każdej postaci. Film, gra, książka, nawet muzyka i nic nie jest w stanie się przebić innego przez tą szczelną kurtynę. Romanse nie miały szans nigdy, książki Kinga, sporą, ale też nie podołały - za bardzo boję się horrorów, nawet genialnie napisanych:) Początek tej fiksacji sięga czasów dawniejszych niż przypuszczałam do tej pory. Nie do roku 1996 plus minus rok, dwa lata, gdy po raz pierwszy wzięłam do ręki książkę Wielkiej Mistrzyni Andre Norton i zakochałam się na amen w jej serii "Świat Czarownic", którą do dzisiaj uznaję, za jeden z niedoścignionych, najlepszych klasycznych cykli fantasy. Nie do czasu, gdy ojciec zabrał mnie na "Willow" - mój pierwszy prawdziwy film fantasy dla dorosłych, a miałam wtedy może trzynaście lat. Jeszcze wcześniej, lata wcześniej niż spotkanie ze "Star Wars", gdy miałam dziesięć lat i z otwartą buzią oglądałam na wakacyjnej świetlicy "Nową Nadzieję", stając się fanką SW na wiki wikiw.
To sięga dalej, jak się okazało, do klasyka Clive Staplesa Lewisa. Do cyklu Narni, na którym uczyłam się czytać. Do dzisiaj mam to wydanie z osiemdziesiątego któregoś roku, z nieistniejącego już chyba wydawnictwa KAW. Posklejane, pogryzione przez moje papużki, z latającymi kartkami, ale zajmuje poczesne miejsce na półce z książkami i obecnie czytam je swemu synowi. To samo, stare, przesiąknięte moim dziecięcym zachwytem. Nie zhańbiłabym tego dzieła nowym wydaniem, które nie miałoby... duszy. Sądząc po zachwyconym milczeniu i chłonięciu każdego słowa jak gąbka wodę - indoktrynacja tym klasykiem fantasy idzie pełną parą:D Wcześniej tylko była Mary Poppins, ale nie wiem, czy ten cykl to fantasy tak do końca. Prędzej baśń. W "Lew, czarownica i stara szafa" pojawiają się pierwsze, charakterystyczne cechy gatunku, który mnie zawojował i zdobył na całe życie, pojawia się zło zakamuflowane magią i czarami, walczące z nim dobro i zupełnie dorosłe problemy, czego w Mary Poppins nie było. Dlatego to arcydzieło C.S. Lewisa, a nie żadne inne uznaję za początek tego wszystkiego, co prowadzi nas finalnie do momentu, w którym piszę tę felkę.
I od niego, jak macki wielkiego Przedwiecznego z biegiem czasu, rozpełzły się zainteresowania najpierw w stronę filmów fantasy i sf (rozwijające się równiutko), potem w stronę gier komputerowych, finalnie lokując się w role-playu i planszówkach. I wiecie, uwiłam sobie gniazdo z tych macek, wciągam do niego coraz to nowe rzeczy, adaptuję, rozwijam... i dobrze mi w tym gniazdku jak nigdzie indziej. Jeśli potraficie powiedzieć, że wasze zainteresowanie stanowi integralną część waszego życia, waszego: jestem tym kim się sam stworzyłem, jesteście tak jak ja: szczęśliwym człowiekiem (mimo, a może przede wszystkim) dzięki kopniakom, jakie poza tym sprzedaje nam życie. Ma nas co podnosić i mamy to gniazdo, w którym możemy się bezpiecznie zwinąć i lizać rany, aż w końcu z niego wypełzniemy, by wziąć się z tym sukinsynem za bary.
That being said... jestem fantastką pełną gębą i nie odmawiam sobie niczego w tematach fantasy i science fiction, oraz różnych ich krzyżówek z innymi dziedzinami, jakie zakwitły w kulturze. I, o ile sporo z moich znajomych siedzi, tak jak ja, po końce uszu w literaturze fantasy i sf, znacznie mniejsza ilość wyznaje również filmy z tego gatunku. Dlatego, że raz: nie są książkami i nie wyobraźnia, a ekran podsuwa nam bohaterów, będących na dodatek wizją jakiegoś reżysera, a nie autora i czytelnika. Dwa, jeśli są to ekranizacje książek, to w większości przyjmowane bardzo chłodno i na 90% przypadków - kompletnie pieprzą odbiór ukochanych klasyków. Trzy - powiedzmy sobie szczerze - filmy fantasy i sf są płytkie. W dobie CGI, gdzie każdą magię, każdy dryfujący w kosmosie statek obcych, każdego stwora można stworzyć komputerowo, całe, ogromne budżety wali się właśnie w to. Nie historia, która powinna być sednem opowieści na srebrnym ekranie, staje się ważna, ale to, jak ją pokażą, z jak ogromnymi wybuchami i błyskami, na myśl o których spora ilość epileptyków z miejsca dostaje drgawek. Te historie, które żyją w książkach, które przeżywamy z każdą, odwracaną stroną i suchością w ustach, myśląc dramatycznie "przeżyje, nie przeżyje... powstrzymam się przed poczytaniem ostatniej strony... o rany... a może jednak? To nie wygląda dobrze, może chociaż zerknę! Jest, Przeżył! Bodaj bym oślepła, teraz wiem jak się skończyło!". Któż z nas, fantastów, tego nie zna:D Te emocje są tak powalające, tak się czasem zżywamy z bohaterami, że sama myśl, że coś z naszych ukochanych, znanych na pamięć dzieł, będą ekranizować, aż boli i wywołuje prawdziwe shit-stormy na mediach społecznościowych, w dyskusjach nad piwem i wszędzie tam, gdzie fandom się gnieździ i nurza w swoim świecie, dymie fajkowym i dyskusjach, tak przez nas kochanych, łączących geeków lepiej niż T-Mobile, ludzi.
Fantaści nie lubią ekranizacji fantasy i sf, ale i tak na nie chodzą, by się po raz kolejny przekonać, że Fabryka Snów nie umie tego robić za grosz (na polską fantastykę w kinie litościwie spuśćmy zasłonę milczenia i nie dodawajmy już ani jednego słowa.). No dobra, "Władca Pierścieni" to całkiem dobry wyjątek. "Star Wars" jedyna, oryginalna pierwsza trylogia - też, aczkolwiek SW było od początku pomyślane jako historia filmowa. Są to jednak nadal wyjątki. I mam przedziwne wrażenie, że filmy sf i fantasy w latach 90tych były... lepsze. Bardziej żywe, miały jednak więcej sensu niż to, co nam teraz w kinach oferują. To, czyli jeden wielki fajerwerk efektów specjalnych. Zdaje się, że CGI - pomyślane jako dźwignia dla urzeczywistnienia tych wszystkich filmów fantastycznych, zadziałało jak kamień młyński, ciągnący ten gatunek na dno, zostawiając niestety na powierzchni cały smród, jaki pozostał po kolejnym, zgwałconym arcydziele fantasy.
Jest źle. Bez wątpienia, jako ktoś, kto od lat jara się całą tą tematyką, potwierdzam, że jest źle. Niedługo zostaną nam tylko książki i komiksy. Filmów nikt oglądał nie będzie, bo niszczą odbiór oryginalnego dzieła. Ludzie będą woleli - jeżeli technologia się rozwinie w tym kierunku - wpakować książkę w jakiś niezwykły czytnik, podłączyć go do fal mózgowych i trafić do ukochanego świata dokładnie takiego, jak on go widzi. I żadne kino nie będzie mu już potrzebne.
W tej powodzi niezadowolenia pływają jednak, jak ostatnie deski po rozbitym statku flagowym "Her Majesty's Cinematic Fantasy", kołyszące się na falach, drobiazgi. Piękne, jak porzucony naszyjnik z diamentem. Błyskotki. Drobinki, które sprawiają, że jeszcze jest coś, dla czego warto pójść do kina na dane sf lub fantasy. Fakt, że to nasze ukochane dzieło będą teraz deflorować... naszym obowiązkiem jest cierpieć przy tym. Nazwisko reżysera. Ukochany aktor, odtwarzający postać, który, de facto, ratuje nam całość samym pojawieniem się na ekranie i tym, że stara się ze wszystkich sił. Muzyka filmowa... ooo... to osobny i zupełnie inny temat, chwała i gloria, trzymająca niektóre filmy do kupy tam, gdzie nie trzyma ich już nic. Detale typu dyskusje, pojedyncze scenki. Śmiech Harley Quinn i różowy kucyk Kapitana Boomeranga na tonącym okręcie, jakim był wyczekiwany z nadzieją Suicide Squad. Rozmowa o pie, którą, jako jedyną, zapamiętałam na długo z filmu Faceci w Czerni III... ta rozmowa, która jest właśnie powodem, dla którego tworzę tę felkę. Ten detal, który sprawia, że całość sequela nie jest tak strasznie głupia, że dziesięć minut po wyjściu z kina, nie pamiętasz o czym był film.
A tak... "hej, oni tam gadali o pie... a wiesz, że to jest dobre? Czasami coś takiego faktycznie pozwala ci nabrać dystansu. Jeden gryz ulubionego ciastka, nie myślisz o tym i pozwalasz by pie ci pomogło.". I wiecie, czasem taki detal zostawia jednak przyjemny posmak na języku. Pamiętasz tą dobrą rzecz, a nie całe to bagno dookoła.
MIB III był do dupy. Ale rozmowa o pie między agentami Smithem (nie pamiętam, kogo grał Smith, dla mnie zawsze gra siebie, kogokolwiek by nie grał) i K. granym przez Tommy Lee Jonesa, była tym czymś, co sprawiło, że film utkwił mi w pamięci. Zerknijcie na ten fragment (pomijając laskę z przodu, bo nie o tym mowa):)
Pie
oraz jeszcze na ten:
Will Smith Pie (ten akurat dlatego, że mamy tu pokazanego bohatera felki, ale ważniejszy tekstowo jest właśnie tamten:))
Nie analizujesz... filmu na przykład. Pozwalasz by pie... na przykład, zrobiło za ciebie całą tą dobrą robotę. Ono tam jest i to generalnie wystarczy, by jednak coś ruszyło. Coś zapamiętać. I nie skończyć z minus pięcioma dychami w kieszeni i wrażeniem, że właśnie cię wyruchano w ulubioną serię.
A teraz, skoro ta felka zaczyna znowu przekraczać granice normalnej długości, należałoby zająć się samym pie. Tych ciast amerykańskich kilka już mamy na Bantofelkach. Dlatego, że są strasznie dobre i szybkie do zrobienia. I tak inne od tego, do czego przywykliśmy w naszym słowiańskim kraju, opływającym w przekładane masami placki, na cieście o smaku i konsystencji tektury. Właściwie to jest cały dział poświęcony Pie. Jeżeli jesteście zainteresowani, to sobie tam zajrzyjcie, bo to dzisiejsze zdecydowanie nie jest ostatnim z nich.
Jak każde pie, jest ono w największym skrócie nadzieniem zamkniętym w krucho-podobnym cieście z góry i dołu. Bardzo często ta góra ma wzorki, jest też czasem krateczką z ciasta, przez którą widać nadzienie. Czasem jest bezą. Często jej po prostu nie ma, a spód w wielkiej ilości wystaje po bokach, tworząc dekoracyjną barierkę dla nadzienia, by nam nie wypłynęło.
Boki zazwyczaj są karbowane, ponieważ pie piecze się, każde bez wyjątku, w okrągłej foremce na tartę i podaje potem w formie trójkątów. Samo, posypane cukrem, z bitą śmietaną i lodami... tak czy siak, jest cudowne w smaku i nawet jeżeli nie rozwiązuje za nas problemów, to zdecydowanie po jednym kęsie ulubionego pie, człowiek od razu czuje się lepiej.
Agent Smith, w podanym wyżej fragmencie, zamówił pie rabarbarowo-truskawkowe, a ponieważ powtórkę filmu obejrzałam akurat wtedy, gdy sezon na działkowy rabarbar jeszcze trwał, a truskawkowy był w pełni - trafiono w samo sedno, bo akurat szukałam czegoś do upieczenia z mego ulubionego podejrzanego warzywo-owocu, który miałam w lodówce w sporej ilości. Agent zamówił, a ja, podśmiewając się z tych ciastowych scenek, postanowiłam je zrobić.
Niestety nie widzimy go za dokładnie. W drugim filmiku troszkę lepiej niż w pierwszym, chociaż to na apple pie agenta K. jest zbliżenie, ale też wystarczająco je widać. Smithowe pie ma zdecydowanie niechlujny kawałek kratki na górze. Nie wygląda to ani ładnie, ani smacznie, więc machnęłam na kratkę łapą i klasycznie dokonałam tego pie z truskawek i rabarbaru, zamykając je w smakowitej, kruchutkiej skorupce (której nie radzę tykać tuż po upieczeniu bo się wam skruszy, niech stwardnieje w lodówce jak należy... ja wiem, że bosko będzie pachnieć i kusić do krojenia ciepłego, ale wstrzymajcie się!) z góry i dołu.
I oto ono. Niezwykłe, pomagające rozwiązywać problemy, pie truskawkowo-rabarbarowe, które nie ma w sobie części ciał obcych, ani chemicznych dodatków (co pewnie i tak byłoby tym samym, co noga obcego. O, albo paznokieć. Lub macka. I na pewno popsuło by smak.). A skoro lato się nam kończy i nawet jeśli nie mamy już świeżego rabarbaru i truskawek, to na pewno jest w lodówce zapas mrożonych owoców, z których zrobić można prościuteńkie nadzienie. Albo jeszcze lepiej - konfitura z rabarbaru - ta ode mnie na przykład - którą zwyczajnie, zmieszaną ze zmiażdżonymi truskawkami i podgrzaną, by smaki się zlały, przelejcie na spód pie - i wyjdzie wam przecudownie! Ja tak zresztą w tym przypadku zrobiłam eksperymentalnie. I przykład ten polecam, gdy akurat mamy konfitury, a owoców nie, lub nie chce się nam nadzienia robić.
Samo ciasto, nadmieniam, słodkie nie jest wogóle, więc zadbajcie, by środek dostał dość słodyczy, a wierzch został posypany cukrem.
No to jedziemy!
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki:
Ciasto na spód i wierzch pie:
140g masła
300g mąki tortowej
szczypta soli
3 łyżki lodowatej wody
Nadzienie:
1 słoik domowej konfitury z rabarbaru wedle tego przepisu (ok. 1/2 litra)
2 garście truskawek mrożonych lub świeżych pokrojonych w kawałki
Wykonanie:
Wszystkie składniki suche muszą mieć temperaturę pokojową. Wszystkie składniki zimne - muszą być dodawane do ciasta zimne.
Do miski wsypujemy mąkę, mieszamy z solą.
Do tej masy wkrawamy masło w małych kawałeczkach, pamiętając, że musi być jak najzimniejsze.
Następnie rozcieramy masło z mąką i solą tak długo, palcami lub widelcem, aż otrzymamy ciasto o konsystencji kruszonki, z malutkimi kawałeczkami masła.
Do tego ciasta dolewamy bardzo zimną wodę i szybko, starannie zagniatamy ciasto, aby połączyło się ze sobą, tworząc zbitą kulę.
Kulę przekrawamy na pół. Jedną część wkładamy od razu do lodówki, a nad drugą będziemy obecnie pracować.
Na poziomej powierzchni rozkładamy płachtę folii aluminiowej, a następnie rozwałkowujemy na niej ciasto na kształt okręgu tak, by pasował wielkością do średnicy formy na tartę, dodając wysokość boków formy, czyli rant.
Formę na tartę smarujemy masłem i posypujemy bułką tartą lub mąką.
Na tę formę wykładamy rozwałkowane ciasto, zwyczajnie odwracając folię z nim do góry dnem nad foremką, potem ściągamy folię i dopasowujemy ciasto do formy, przyciskając je starannie do dna i boków. Należy pamiętać, by nie zrobić dziur, bo inaczej nadzienie nam wypłynie w czasie pieczenia, oraz by wykleić boki formy do samej góry.
Formę z ciastem wkładamy do lodówki na 40-60 minut.
Nastawiamy piekarnik na ok. 180-190 stopni Celsjusza. Blachę wykładamy folią aluminiową, na wypadek, gdyby nadzienie z ciasta zechciało nam wykipieć podczas pieczenia.
W czasie, gdy będzie się chłodzić, przygotowujemy nadzienie.
Konfiturę z rabarbaru przekładamy ze słoika do garnczka o grubym dnie.
Wsypujemy do niego pokrojone truskawki, mieszamy i zaczynamy podgrzewać, co jakiś czas mieszając, by się nam mikstura nie przypaliła.
Podczas podgrzewania i mieszania konfitura i rabarbar połączą się ładnie ze sobą tworząc spójne nadzienie. Należy wówczas je spróbować, by upewnić się, że ten smak nam pasuje. Jeżeli jest za słodko - nie odmawiamy sobie soku z cytryny, zaczynając od pół łyżeczki. Jeżeli za kwaśno - dosładzamy. Za mało truskawek - dodajemy nieco więcej. I tak aż nadzienie będzie nam idealnie smakowo pasować.
Gotowe nadzienie ściągamy z ognia i zostawiamy do ostygnięcia.
Gdy minie czas leżakowania formy z ciastem w lodówce, wyciągamy je, na ciasto nakładamy ostudzone nadzienie.
Wyciągamy drugą część ciasta i rozwałkowujemy je tak samo jak pierwszą część - na kształt okręgu na folii aluminiowej. I tak samo nakładamy je, tym razem na wierzch ciasta, zakrywając nadzienie.
Dociskamy mocno boki wierzchu do boków spodu, nadmiar odcinamy.
Za pomocą widelca nakłuwamy ciasto w kilku miejscach, robiąc mu wentylację z góry.
Wkładamy formę do nagrzanego piekarnika i pieczemy 30-50 minut, aż wierzch będzie złotawy.
Ponieważ ciasto jest bardzo kruche - popęka na wierzchu podczas pieczenia. Nadzienie również nie za bardzo utrzyma się na miejscu w związku z tym i w którymś momencie pocieknie nam bokiem. Nie trzeba się tym przejmować, ponieważ po zakończeniu pieczenia, ciasto wyciągamy i studzimy w temperaturze pokojowej, a potem wstawiamy do lodówki na kilka godzin. Przez ten czas wszelakie pęknięcia ładnie się zejdą, a nadzienie zestali i pie będzie można spokojnie kroić.
Gotowy, schłodzony pie posypujemy cukrem pudrem lub kryształem po wierzchu i podajemy samo, lub w towarzystwie kulki lodów waniliowych, lub bitej śmietany.
Smacznego!
-------------------------------------
Ingredients:
Pie dough:
140g of butter
300g of all purpose flour
a pinch of salt
3 tblspns of ice cold water
Filing:
1 jar of home-made rhubarb jam acc. to this recipe (approx. 1/2 litre of jam)
2 handfuls of fresh or frozen strawberries, cut into pieces
The making of:
All dry ingredients must be in a room temperature. All fridge ingredients - have to be cold.
Mix flour and salt in a bowl.
Chop finely cold butter and put it also in a bowl.
Using a fork or your own hands work the butter into the flour mix, until it all resembles crumbs with a visible little lumps of butter.
Mix it with a cold water and quickly squeeze it all together, receiving a ball of dough. Divide the ball into two halves. One, wrapped in a foil, put into the fridge. You will be working on the remaining one now.
Put a sheet of aluminium foil on a flat surface. Roll on the dough there in the shape of a circle, matching the size of your pie dish, plus a little extra for the sides.
Smear your pie dish with a butter and sprinkle it with flour.
Put a circle of dough into the pie dish, flipping the aluminium foil with it upside down above the pie dish, then remove the foil and fit the dough to the pie dish nicely. Remember not to leave or make a holes in the dough cirlce, for the filing could flow outsides the pie through it.
Put the rough pie in a pie dish into the fridge for about 40-60 minutes.
Heat the oven to 356-374 Fahrenheit. Put a sheet of aluminium foil on the surface of a baking tin, in case the filing boiled out.
While te rough pie is in the fridge, start preparing the filing.
Pour the rhubarb jam from a jar into a pot.
Put there chopped strawberries, mix it all and start heating up, stirring from time to time.
While heating up, the jam and strawberries should become one, smooth filing, which you should try now. If the taste suits you - remove it from the heat. If it is too sour - add some sugar. If too sweet - ad some lemon juice. Not enough strawberries - add some more.
All in all, the filing, when ready, should be left to chill, before there comes the time to put it into a pie.
When the time is right, remove the rough pie from the fridge and fill it with a filing.
Remove the second part of ball of dough and repeat the process of rolling as same as for the previous part. Put the circle of rolled dough in the top of pie with a filing.
Grip together the ends of the top cirlce with the sides of crust, cut off the extras.
Using a fork, make some ventilation holes in the top of pie.
Put the pie into the heated oven and bake for about 30-50 minutes until golden on a top.
The crust is very crispy and delicate, so it is highly possible, it will break during the baking, and some drips of the filing bubbles out. If this happends, do not fret, for when it bakes already, you should remove it and let it cool in a room temperature, and then put it into the frigde for couple of hours. And during this cold treatment ale the cracks go together nicely and the filing steadies, so the pie will be ready to cut and serve.
The pie, cold and ready to serve should be sprinkled with caster or grated sugar and served with vanilla ice cream or whipped cream.
Enjoy!