środa, 31 sierpnia 2016

Domowy popcorn karmelowy/Homemade caramel corn

Z czym wam się kojarzy kino? No, przede wszystkim filmy. To byłaby prawdopodobna odpowiedź 90% z was. 100% by tak odpowiedziało 20 lat temu, kiedy nie było jeszcze innych źródeł oglądania nowości z Fabryki Snów, potwornie spóźnionych, czasem o całe lata (macie pojęcie, że "Star Wars - Nowa Nadzieja" zadebiutowały w Polsce 2 lata po premierze w Stanach, czyli w 1979 roku, a plakat informujący o wyświetlaniu "Powrót Jedi" widziałam na własne oczy w jakimś 1986-87 roku w Rymanowie Zdroju jako 9-latka? Również 3 lata w plecy! Ale cóż się dziwić, Polska w tym czasie  ledwie przestała traktować wszystko, co nie jest z bratniego ZSRR jako zło wcielone i nowe filmy dochodziły i do nas. Spóźnione jak czort, ale jednak.) Teraz mamy internety i wszystko, co ze sobą sprowadziły (nie tylko szeroki i łatwy dostęp do porno:P), więc i filmy, które gdzieś już wcześniej miały premierę, można, przy odrobinie wysiłku zobaczyć je wcześniej mało legalnie, a nie po kilku miesiącach w majestacie prawa. Co prawda  ustrojone w polską flagę i nieśmiertelny głos Szyca, Adamczyka, Kożuchowskiej, albo ultrapopularnego Kota (najmniej winnego spośród wymienionych; uwielbiam jego Ryśka Riedla. Za "Skazanego na Bluesa" i "Bogowie" jestem mu w stanie wybaczyć naprawdę wiele). Rzecz ważka szczególnie dla tych, którzy fizycznie cierpią słysząc polski dubbing, i tęskniąc do anglojęzycznych żartów, jakie zarzyna ów już na wstępie, że tak przywołam wspomnianą już we wcześniejszych felkach przysłowiową "twoją starą" z któregoś nowego "Batmana".
Nie ujmujmy jednak niczego polskim kinom obecnie, poza wzmiankowanym dubbingiem. Poza filmami, niektórym kojarzy się z ekscytującym obmacywaniem się w ostatnim rzędzie, innym z ucieczką od sprawdzianu w szkole, gdy przypadkiem wypadło jakieś święto i robi się wielki spęd na jakieś dzieło historyczne. Od parunastu lat kojarzy się również z popcornem. Kinowym żarciem, które niektórzy wciągają jak powietrze w płuca, nie myśląc nawet o tym, że to robią, pełnymi garściami, a potem macają dno pudełka i spoglądają w szoku najpierw na pustą tekturkę, a potem na ekran, gdzie minęła ledwie 1/3 filmu, z wyrzutem, jakby to ten tam, główny bohater zeżarł ci przekąskę. Taaa... popcorn też się kojarzy. Szybciej nawet niż seks w tylnym rzędzie i dwudziestominutowe reklamy, jako piekielnie irytująca gra wstępna.
Kukurydza prażona, o niej to bowiem mowa, choć u nas dopiero stanowi rzeczywistość kinową  (i super przepłaconą) od tych nastu lat, za wielką wodą siedzi w kinach, jako przekąska filmowa od wczesnych lat dwudziestych XX wieku. Ale tak naprawdę, jak większość amerykańskich przysmaków, przybyła z innego rejonu, by cieszyć zmanierowane podniebienia imigrantów na nowej ziemi, mających się za naród wybrany:) Pochodzi z Ameryki Południowej, gdzie jej ziarna znajdowano w trakcie wykopalisk archeologicznych, wśród pozostałości po kulturze inkaskiej i azteckiej. Jedzono ją ponoć na codzień, co w sumie nie dziwi, bo kukurydza to strasznie fajny wynalazek, jakkolwiek się ją przyrządzi.
Koledzy Amerykanie zrobili jednak po swojemu. Najpierw co prawda i oni potraktowali popcorn śniadaniowo, ale potem ktoś wymyślił, by ją pomieszać z molasą i orzeszkami i podać ludziom wgapionym w srebrny ekran. I tak właśnie powstał Cracker Jack - praojciec dzisiejszego junk food. Jak łatwo sobie wyobrazić, następny krok w postaci oddzielenia kukurydzy i zmieszania jej z masłem i solą był tylko kwestią ulubionego amerykańskiego pędu do ułatwiania sobie życia. No i orzechów może nie lubić więcej ludzi. Kukurydzę kocha prawie każdy.
Popcorn przylazł więc do kin i już tam został, przybierając rozmaite odmiany smakowe. Najpopularniejsza, w tym i u nas w kraju, to ta z solą i umaślona. Jednakże dosyć szybko ktoś doszedł do wniosku, że Cracker Jack bez orzechów, ale z samym dodatkiem słodyczy będzie ciekawy - i trafił w dziesiątkę, dodając do popcornu stopiony cukier i osiągając zupełnie nowy poziom przekąski.

Ja bym temu komuś chętnie postawiła pomnik i maiła mu czoło listkami laurowymi do końca życia za umilenie mi mego, jako swemu bóstwu - na równi z tym, kto wymyślił brownie i pierwszy raz zmieszał zgniłe liście herbaciane z gorącą wodą, uzyskując mój ulubiony napój - herbatę. Popcorn karmelowy po raz pierwszy jadłam w towarzystwie swego obecnego męża trzynaście lat temu na nocce filmowej Władcy Pierścieni w Heliosie i pamiętam przede wszystkim swój zaskoczony zachwyt w temacie - jakie to dobre! To... i Viggo Mortensena... rozmarzenie, mode on:D

Powiada się, że ten pierwszy raz zapamiętuje się na zawsze, jako najwspanialszy na świecie. W większości przypadków tak jest, przynajmniej jeśli chodzi o ulubione jedzenie i kultowe filmy lub książki, które zostają z nami do końca życia. Jednak ja to bestia, wredna i marudna, przynajmniej w kwestii wymogów co do tego, co daje mi energię do dalszego, optymistycznego spijania śmietanki z życia (nawet jeśli czasem z lekka ona kwaśnawa). Popcorn z karmelem wciągnęłam hurtowo, garściami, mlaszcząc i mrucząc jak kot nad indyczą wątróbką, ale do dzisiaj pamiętam ile się namarudziłam, że te ziarnka tak mało karmelowe. Że ledwie poświęcono kropelkę lub dwie, nie obtoczono żadnego fragmentu konkretnie. Nagrzebać się trzeba było w kubełku żeby dopaść jedno skarmelizowane zupełnie, a potem stoczyć na niby walkę z drugą połową, w temacie, kto będzie tym szczęśliwcem, który je zje. Nie zawsze wygrywałam, czasem charyzma i piękny uśmiech ustępują sile całusów i sprytowi samczemu... niemniej po tym pierwszym kubełku były kolejne, na kolejnych filmach, których z moim Dudkiem obejrzeliśmy wielką ilość przez te lata. I tak jak jakość kina sf z biegiem lat wcale się nie poprawiała, tak, ku memu smutkowi, cena popcornu karmelowego rosła odwrotnie proporcjonalnie do ilości karmelu w kukurydzy. Za mało tego dobra, raz nawet je przypalili, zmuszając mnie do zwrócenia kubełka i wymiany zawartości... no i w końcu powiedziałam "dość". No bo przecież, skoro za przekąski w kinie płacimy często tyle samo ile za sam bilet do kina, to mam chyba, kurna, prawo za tę cenę żądać właściwej jakości!
Ale kina oszczędzają. Wolą dać mniej karmelu, ledwie maźnąć tu i tam, bo przecież Polak się nie upomni, tylko pokornie zje to, co mu dają. A możnaby otworzyć ryj, wznieść głos w proteście... a potem, widząc, że jest się samemu, machnąć ręką i ruszyć do kuchni. Skoro Multipleksy mają mnie w nosie jeśli chodzi o jakość, oferują bloczek reklamowy długości 1/3 filmu i pseudo-karmelowy popcorn na osłodę, to ja mogę mieć w nosie ich, zrobić sobie w nieprawdopodobnie krótkim czasie prawie kilo popcornu karmelowego lepszej jakości i o wiele tańszego... i tylko problem będzie z przemyceniem go na salę kinową, ale też się da.
Wszystko się da, trza tylko mieć chęć i motywację! Powiem wam, że zostające w kieszeni 30 zeta naprawdę motywuje:)

Nie szukałam długo. Już parę lat temu trochę tych przepisów kursowało po sieci o rozmaitym stopniu trudności. Wzięło się nieco z tego, nieco z tamtego, tu i ówdzie dodało własny twist i tym oto sposobem oferuję wam swój, sprawdzony przepis na domowy popcorn karmelowy, który udaje się zawsze - o ile tylko przestrzega się wskazówek przy gotowaniu karmelu - jest źródłem nieziemskiej satysfakcji, oszczędności, przy każdej wyprawie do kina, jeżeli, rzecz jasna, jesteśmy wielkim fanem tego przysmaku i pozwala zagrać na nosie oszczędnej ekipie przygotowującej przepłacone żarcie. Fuck the system! Do yourself! Make popcorn, not money! Yhmmm... dobra, to ostatnie to nie bardzo, ale pierdolenie systemu, jak najbardziej. Przy udziale kukurydzy, jako eksperyment, te pomysły, które przychodzą do głowy... wow, robię się świńska:)
A zatem, zanim wkroczę na bagniste obszary BDSM przy użyciu gadżetów z produktów spożywczych, zapodaję wam przepis na popcorn karmelowy, łatwy i szybki do zrobienia w domu. Bez termometru cukierniczego i zbędnych dodatków, wyłącznie obserwując proces gotowania cukru.
Ilość otrzymanego karmelu można regulować, rozprowadzić go sobie po kukurydzy, jak się chce. Dać mniej popcornu, więcej karmelu na mniejszą porcję i mieć dokładnie każde ziarnko utytłane w nim. Ja wolę jednak mieć proporcje pół na pół tak, by tę słodycz przegryźć raz po raz czymś wytrawnym.
Każdy jednak dokona tak, jak lubi. To jest właśnie w tym przepisie piękne. Wy decydujecie ile, gdzie i w jakiej proporcji, a nie maszyna i oszczędność obsługi kina za was. I to o to przecież chodzi, nie? By się cieszyć tą przekąską w kinie i nie myśleć, że potwornie się przepłaciło za coś, co nie jest tego warte. Narzekajmy lepiej tylko na filmy, a skoro możemy wpłynąć na to, co pochrupujemy na sali kinowej, niech ten wybór będzie jak najbardziej właściwy. A zatem...

Na miejsca, kamera, akcja!

 Please scroll below for the "red" recipe in english version:)



Składniki (porcja porównywalna wielkością do "średniej" w kinach):

700g świeżo uprażonego popcornu (w surowych ziarnkach będzie to ok. 100-120g)
1 szklanka cukru
1/3 szklanki wody
szczypta soli
1 łyżka masła
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej

Wykonanie:

Popcorn prażymy zgodnie z instrukcją na opakowaniu, gotowy przesypujemy do głębokiej, natłuszczonej miski. Nie solimy.

Cukier, sól, wodę, ekstrakt i masło rozpuszczamy w garnuszku o grubym dnie na małym ogniu, mieszając.

Następnie odrzucamy łyżkę precz i zostawiamy masę w spokoju - będzie się gotować sama. Pod żadnym pozorem nie próbujcie jej tykać łyżką, póki nie będzie gotowa, bo karmel się gotów zcukrzyć lub przypalić! Nie mieszamy! Nie poganiamy! Nie sprawdzamy panicznie, czy nic nie przywiera, bo nie będzie przywierać! Jedyne, co wolno nam zrobić to zmieniać ustawienie garnka na gazie tak, aby masa równo się gotowała, czyli bąbelki obejmowały całą powierzchnię mieszaniny, a i to ostrożnymi ruchami.

Etapy gotowania karmelu:
1. rozpuszczone składniki zaczynają się podgrzewać
2. pojawiają się pierwsze, drobniutkie, białe bąbelki tu i ówdzie, które ostatecznie w większej ilości grupują się w miejscach mocniej ogrzewanych. Ponieważ jednak chcemy by karmel zrobił się nam w całym garnku ze wszystkiego, a mieszać nie wolno, kręcimy garnkiem tak, by cały spód ostatecznie się równo nagrzewał i cała powierzchnia cieczy nam buzowała
3. bąbelki, drobne i białe do tej pory, robią się coraz większe
4. po czasie zależnym od tego, czy gotujemy karmel na małym czy na średnim ogniu (brońcie was bogowie przed dużym, bo się cukier spali, zamiast skarmelizować), tak na oko po upływie 10 minut do kwadransa, biała barwa bąbelków zacznie miejscowo robić się żółtawa. Od tego momentu nie spuszczamy z karmelu oka, ponieważ teraz to już kwestia minut, gdy jasny żółty pojawi się na niemal całej powierzchni, a potem nagle bąbelkująca masa otrzyma złotą barwę karmelu. W tym czasie zacznie również charakterystycznie pachnieć, więc należy czekać w pogotowiu z wyłączaniem gazu.

Gdy otrzymamy już bąbelkujące, pachnące karmelowo złoto w garnku, ściągamy karmel z ognia, natychmiast dosypujemy sodę oczyszczoną i szybko mieszamy do dna, uważając jak cholera bo pryska. Zaraza jest strasznie gorąca i kontakt wrzącego karmelu ze skórą z miejsca skutkuje bąblem.

Następnie pędem zalewamy karmelem popcorn w misce, łyżką rozprowadzając kukurydzę pod nim, by karmel jednolicie pokrył popcorn, aż do dna. Nie ma chwili do stracenia, ponieważ karmel zastyga tak szybko, że końcówka, którą zechcecie wydłubać z garnka, już będzie twarda.

Popcorn z karmelem wyrzucamy szybko na blachę wysłaną papierem do pieczenia, rozkładamy równomiernie, korzystając z tego, że na kukurydzy jeszcze jest ciepły i plastyczny i pozwalamy mu stygnąć.

Po jakichś 5-10 minutach, gdy jest już tylko ciepły, rozdzielamy zawartość blachy na pojedyncze ziarnka i popcorn karmelowy przesypujemy do miski, w której będziemy go serwować.

Najlepiej zjadać go od razu tego samego dnia, ale jeżeli nie damy rady, należy zakryć miskę folią (na przykład reklamówką) by nie było dostępu wilgoci z powietrza i tym sposobem popcorn będzie następnego dnia tak samo świeży jak tuż po zrobieniu.

Miłego seansu!

----------------------------------------------------------

Ingredients (equal to "medium" bucket of popcorn in the cinema):

700g of freshly made popcorn (100-120g of raw seeds)
1 cup of sugar
1/3 cup of water
a pinch of salt
1 tblspn of butter
1 tspn of vanilla extract
1/2 tsnp of baking soda


The making of:

Make a popcorn acc. to the instruction. Put it, freshly made into the deep, buttered bowl. Do not salt it.

Melt the sugar, water, salt, butter and vanilla extract in a small pot on a small fire, stirring until it is all mixed up.

Put the spoon down and do not touch it until the caramel is almost done. Do not rush the cooking, do not touch the mixed, cooking ingredients in a pot with it, and do not stir, for it all burns before caramelizing even begins! Just watch, how its making itself, without your help. All you are allowed to do is to shake delicately the pot once or twice in a while, so the caramel cooked evenly in the whole pot.

The stages of caramel cooking:
1. all the melted ingredients start to heat up
2. first, tiny, white bubbles appear here and there, grouping in a larger number where there is a hotter spot in a pot. We want it to appear on all the surface, but we cannot stir, so shake the pot a little bit, change its position on the stove, so all the pot bottom was heated up the same.
3. the tiny bubbles become bigger and buzz heavily
4. after approx. 10-15 minutes, depending on a fire you cook the caramel on, small or medium (do not cook it on a big fire, for you ruin the caramel before it event starts to cook!), the white bubbles start to become yellowish here and there. It is now only a minutes before the yellowish becomes really yellow on a whole surface, so watch it closely, until the caramel becomes golden and produces caramel fragrance.

When the moment comes, remove the pot from a fire, instantly add baking soda and stir it deeply, being very careful. It is hot as hell!

Pour the caramel quickly into the bowl of freshly made popcorn, spreading it as evenly as you wish on a whole surface of corn. You must do it really fast, for the caramel congeals really quickly, and the leftovers from the bottom of the pot may already by hard, as you are almost done with spreading the caramel on the popcorn.

Remove the caramel popcorn from a bowl to a baking tin with a sheet of baking paper on, and spread it on the surface evenly, so it cooled a bit.

After 5-10 more minutes when the treat is just warm, divide the seeds of caramel popcorn apart and pour it all into the bucket, from which you will serve it (or eat).

Caramel corn is best served the same day it was made, but if you wish to eat the part of it the next day, just cover the bucket with a sheet of foil (not to allow moisture from air have an influence on a dish), and the corn will stay as fresh as the day it was made.

Have a great show!



sobota, 27 sierpnia 2016

Ekspresowy kremowy Mac'n'Cheese// Quick and easy creamy Mac&Cheese

Bohater tej felki ma wielu ojców. I całe stado matek. Tuziny braci i sióstr, mnóstwo źródeł pochodzenia jeśli chodzi o obecną popkulturę i doprawdy nie mam pojęcia od czego miałabym zacząć gdybym chciała poszukać jednego filmu, książki albo gry, w której go wypatrzyłam, bowiem jest praktycznie wszędzie tam, gdzie pojawia się bodaj jedna scenka rodzajowa z rodziną w tle i zachodzi prawdopodobieństwo, że rodzinka bazowana jest na amerykanach. Jest we "Friendsach", pożerają go też w "Desperate Houseviwes", jest filmy animowany, który ma stricte tę nazwę, nawet, cholera, "Kevin sam w domu" szykował sobie Mac'n'Cheese na świąteczny posiłek! Gdzie się nie obejrzy, makaron z serem pachnie nam z kątów, będąc niejako częścią ściśle składową doskonałego ogniska domowego wraz z kotem mruczącym na kolanach, kubkiem herbaty, książką i rodziną, która kręci się gdzieś i hałasuje na granicy słyszalności. Jest... wcielonym smacznym spokojem, którego każdy pragnie i szuka, do którego się zwraca, gdy życie mu dokopie.
Macaroni and cheese - makaron z serem - czyli właśnie Mac'n'Cheese jest także jednym z tych dań, bez których człowiek nie jest sobie w stanie wyobrazić amerykańskiego stylu i kuchni. Jest tu zupełnie tak jak z hamburgerem. Jak z frytkami, bajglami i wszechamerykańskim hot-dogiem. Jest to jedno z tych dań, które z miejsca wyobrażamy sobie z dodatkiem patyczka, na którym powiewa charakterystyczna biało-niebiesko-czerwona pasiasta flaga z pięćdziesięcioma gwiazdkami. I tak jak większość, w którymś momencie króciutkiej historii USA, jego pradziadek został tam przywleczony przez imigrantów z innego kraju (bowiem koledzy amerykanie mimo szerokiego spreadu kulturowego i rasowego, nie mają praktycznie żadnej własnej potrawy w rodzaju choćby naszego bigosu. Wszystkie już gdzieś były i skądś zaadoptowali dla swego "najwspanialszego państwa na świecie". Trochę to smutne...). W tym przypadku z Włoch lub z Anglii, gdzie pierwsze wzmianki o tej potrawie pojawiły się już w czternastym wieku. Co prawda skład ówczesnego mac'n'cheese'a był o wiele, wiele prostszy niż obecnie, ale główne składniki - gotowany makaron i starty ser żółty - pozostały bez zmiany. W osiemnastym wieku przywlokło się toto do Stanów... i tam już pozostało, dochrapując się w dwudziestym wieku miana jednej z głównych "potraw pocieszających", tzw. comfort food - kalorycznych, smakowitych, prostych w przygotowaniu dań, uwielbianych przez rzesze ludzi, którzy wynieśli je z dzieciństwa i przetransponowali z kolei do własnych domów. Czegoś, co ci niemal z miejsca potrafi poprawić humor i ukoić, gdy źle. Bo przecież świat nie może być aż tak do dupy, jeśli w którymś momencie jego mieszkańcy wymyślili takie cudowne dobro jak Mac'n'Cheese.

Od lat próbuję znaleźć doskonałą wersję tej potrawy, ale koledzy amerykanie nie ułatwiają mi roboty. Jak konkretna ilość ich potraw, wszędzie gdzie spojrzę - serial nie serial, film nie film - robią makaron z serem z pudełka albo wręcz odgrzewają gotowe danie sklepowe w mikrofali. Żeby sobie bez wątpienia jeszcze sprawę ułatwić. Wsypać proszek do wody, dodać makaron, wymieszać i voila! Jest mac'n'cheese, możemy konsumować.
Nie lubię tak, więc nawet w przypadku tak ewidentnego hacku obiadowego - ponieważ to danie z miejsca przypisuję do tej kategorii ze względu na króciuteńki czas szykowania i absolutne nasycenie brzucha po jednej porcji. Pewnie, z pudełka byłoby na pewno szybciej, ale cholera wie jaki produkt sero-podobny sproszkowany tam jest dodany? Co za mleko w proszku! Jakie smakowite zagęstniki i glutaminiany sodu! A pfuj! Nawet kosztem tych kilku minut, wolę zrobić wszystko sama, zostając przy półproduktach wyłącznie tam, gdzie wiążemy potrawę z hackowaniem obiadu, a czas i nasycenie ma znaczenie.
A więc nasz shakowany mac'n'cheese będzie robiony na podstawie kupnego makaronu, który potrzebuje czasu na ugotowanie się, około 10 minut. Reszta czasu będzie poświęcona na zrobienie sosu kremowo-serowego i po 15 minutach będziemy mieć cudowną porcyjkę, która nam na szybko zastąpi obiad i to wcale skuteczne.

Większość przepisów, jakie przerobiłam podczas poszukiwania idealnego smaku makaronu z serem, zawierała niestety sos beszamelowy. Ten charakterystyczny, biały sosik robiony z mąki, masła i mleka, kojarzony jest u nas jako biała zasmażka, którym przekładamy lazanię. Na nieszczęście, ma on po dokonaniu tak charakterystyczny smak, że żadna ilość sera go nie zamaskuje. Wierzcie mi, próbowałam wszystkiego, miksując różne ilości składników w tym beszamelu, sera sypałam tony do ledwie minimalnej ilości sosu-bazy... zawsze ta biała cholera wypełzała smakiem ponad ser. Przy tym nie ma się co oszukiwać - sos beszamelowy potwornie zamula. Dodajcie do niego jeszcze ser i po trzech łyżkach nie zjecie ani odrobiny więcej, a nadal będziecie głodni.
A zatem próbowałam i bez beszamelu z samym serem... również klapa. Brakowało składnika sero-nośnego. Ser co prawda ładnie się topił w gorącym makaronie, ale cóż z tego, skoro to był nadal makaron i ser, a nie makaron z serem. Ser nie stopił się na tyle, by stać się sosem. W jednym przypadku nawet mi się usmażył, a w innym rozwarstwił i zważył, a nie stopił do końca, gdy trzymałam go do oporu na ogniu, próbując stopić!:D

Próby czynią jednak mistrza. Nie w tę i nie w tamtą... w końcu siadłam nad tym makaronem, serem, wyłączyłam wszystkie inne propozycje mac'n'cheese (z których bardzo niewielka ilość była bez beszamelu - za to z dodatkiem mleka w proszku! Makabra!) i poszłam w złoty środek. Dokładnie. I zrobiłam swoją własną wersję, biorąc trochę z jednej strony, czysto serowej, z drugiej, gdzie się rozsiadł tej przeklęty beszamel, no i w końcu mi się udało. Po tych większych lub mniejszych zapiekankach czy znowu kombinacjach gotowanych, długim myśleniu czego jest za dużo, za mało i małżonku stękającym, że on już nie będzie próbował, koniec kropka, bo on jest na diecie, jasna cholera! Dziś, w okolicach godziny szesnastej w końcu dopracowałam proporcje do perfekcji i oto daję wam najsmaczniejszy na świecie Mac'n'Cheese: serowy, nie zamulający, bez beszamelu, ale z cudowną, kremową bazą w której ser roztapia się jak złoto, łączy ze smakiem i tak bardzo rządzi, że mimo nasycenia się jedną porcją, już myślisz o tym, kiedy zrobisz sobie kolejną. Bez pudełek, bez mikrofalówek, ledwie z jednym garnczkiem do gotowania makaronu i patelnią. Kwadrans, miśki i przysięgam wam, że będziecie sobie robić to danie dzień w dzień, przez tydzień. Na ślepo, ponieważ składniki to raptem cztery rzeczy i to takie, które każdy ma na co dzień w domu. Bez mąki pszennej - bezglutenowcy będą się cieszyć, jeśli użyją przepisu na potrawę do makaronów bezglutenowych. Ale tak cudownie pełne smaku, że nie do uwierzenia, że ta potrawa to prosty makaron z serem.

Zatem, bez dalszych konotacji - kolejny z serii obiad-hacków - Ekspresowy Mac'n'Cheese.
Łapiemy za patelnię i gotujemy!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki (na porcję dla 1, średnio głodnej osoby):

70g makaronu kolanka (mogą być również świderki, muszelki, rurki lub nitki, każdy, który podczas mieszania nie straci formy)
1 łyżka masła
2 ząbki czosnku
1/2 kostki bulionowej warzywno-drobiowej lub wołowej
3 łyżki kwaśnej śmietany lub 1/2 szklanki mleka
50g i więcej sera żółtego o wyraźnym smaku, nie słodkawego (proponuję Ser Morski albo Salami)
sól, pieprz


Wykonanie:

Makaron gotujemy al dente, czyli tak by nie był rozgotowany, ale też nie za twardy, ponieważ będziemy go jeszcze potem obrabiać termicznie, a chcemy, by zachował kształt, zgodnie ze wskazówkami na opakowaniu. Odcedzamy, odstawiamy w durszlaku na chwilę.
W czasie, gdy będzie się gotował, doradzam robić sos, potrawa wyjdzie nam wtedy szybciej.

Na głęboką, rozgrzaną patelnię wrzucamy masło i roztapiamy. Zdejmujemy z ognia na chwilę, gdy już jest roztopione, by się nam nie przypaliło.

2 ząbki czosnku siekamy drobinutko, tak drobno, że bardziej to można już tylko wyciskać i wrzucamy na gorące masło, a patelnię ponownie stawiamy na ogień.

Mieszając, smażymy czosnek do chwili aż zacznie pachnieć. Pilnujemy, by nie zbrązowiał. 

Na patelnię do masła z czosnkiem wrzucamy połówkę kostki rosołowej, mieszamy wszystko razem aż utworzy się lekka pasta.

Do pasty wrzucamy ugotowany makaron i wszystko razem mieszamy starannie tak, by makaron był solidnie utytłany w zawartości patelni, cały czas podsmażając.

Dodajemy śmietanę lub mleko, nieco zmniejszamy ogień na mały i mieszamy solidnie wszystko ze sobą, pilnując by śmietana weszła w skład sosu. Jeżeli dodajemy mleko, musimy dodatkowo pilnować, kiedy się zredukuje, zostawiając nam tylko gęstą bazę. Uważamy, by niczego nie przypalić, więc nie wolno zostawiać patelni z zawartością samopas nawet na chwilę!

Gdy nabiał stanie się już integralną częścią gęstego sosu, zdejmujemy patelnię z ognia i ścieramy bezpośrednio na makaron - ser żółty. Zaczynamy od 50 gramów, ale można dodać zawsze więcej, jeżeli lubimy większą ilość sera. Należy jedynie pamiętać, by przy większej ilości dodać potem odrobinę mleka, by sos nie był za gęsty.

Gdy dodaliśmy już tego sera, mieszamy całą potrawę raz jeszcze i stawiamy ponownie na mały ogień. Stale mieszając doprowadzamy ser do stanu w który się stopi, a następnie trzymamy nadal na ogniu, ciągle mieszając, aż stanie się płynny i połączy z sosem.

W tym momencie należy patelnię zdjąć z ognia, spróbować danie i doprawić pieprzem, oraz, jeśli to konieczne - solą.

Konsystencja jaką otrzymamy będzie nadal makaronem, ale w półpłynnym, gęstym sosie, w którym nie wygląda jak zupa, tylko solidnie gęstniej. Nadal jednak sos powinien być lekki, a ser doskonale rozpuszczony.

Podajemy od razu, gorący, najlepiej w głębokiej misce.

Smacznego!

----------------------------------

Ingredients (for 1 moderatelly hungry person):

70g of elbow macaroni (you can use also any short pasta such as fusilli, gnocchi, pene or filini)
1 tblspn of butter
2 garlic cloves
1/2 stock cube (vege-chicken or beef)
3 tblspns of sour cream or 1/2 cup of milk
50g and more of clear tasting cheese, not too sweet (Salami cheese would be just fine)
salt, pepper



The making of:

Cook the macaroni al dente - not too hard and not too soft, right in the middle. Strain it, and set aside, for the time necessary to prepare the sauce.

Put a butter into a deep pan and melt it. Remember not to overbrown it. Then temove from the fire.

Chop garlic cloves finely and put it on the butter in the pan. And start heating it again.

Mix it and cook until fragrant.

Then add 1/2 of cube stock and mix it alltogether so it created a smooth paste.

Pour the macaroni into the pan and mix it with the paste, so it covered it nicely, cooking it the whole time.

Add the cream or milk, decrease the heat, and stirring constantly, mix it with the macaroni. If the milk was added, it has to be reduced a little, so it became a part of thick sauce. Be careful no to burn anything; you cannot leave the pan unattended even for a moment!

When everything looks fine and saucy - remove the pan from fire and grate the cheese directly on it. 50g is for the starters, but if you wish, you can add more. However it has to be noted that more cheese = additional milk or cream, so the sauce kept its creamy consistence.

Mix it alltoghether once again and put on fire again, so the cheese started melting and then became one with the sauce. Stir from time to time,  so nothing burned.

When the sauce and cheese within are perfectly creamy, remove the pan from fire and taste it. Then add a pepper and if necesarry - salt.

Sreve right away, still hot, in a deep bowl.

Cheers!








wtorek, 23 sierpnia 2016

Pie truskawkowo-rabarbarowy z "Facetów w Czerni III""// Strawberry and rhubarb pie from "Men in Black III"

Faktem pewnym i dokonanym jest to, że lubię fantasy i science-fiction w każdej postaci. Film, gra, książka, nawet muzyka i nic nie jest w stanie się przebić innego przez tą szczelną kurtynę. Romanse nie miały szans nigdy, książki Kinga, sporą, ale też nie podołały - za bardzo boję się horrorów, nawet genialnie napisanych:) Początek tej fiksacji sięga czasów dawniejszych niż przypuszczałam do tej pory. Nie do roku 1996 plus minus rok, dwa lata, gdy po raz pierwszy wzięłam do ręki książkę Wielkiej Mistrzyni Andre Norton i zakochałam się na amen w jej serii "Świat Czarownic", którą do dzisiaj uznaję, za jeden z niedoścignionych, najlepszych klasycznych cykli fantasy. Nie do czasu, gdy ojciec zabrał mnie na "Willow" - mój pierwszy prawdziwy film fantasy dla dorosłych, a miałam wtedy może trzynaście lat. Jeszcze wcześniej, lata wcześniej niż spotkanie ze "Star Wars", gdy miałam dziesięć lat i z otwartą buzią oglądałam na wakacyjnej świetlicy "Nową Nadzieję", stając się fanką SW na wiki wikiw.
To sięga dalej, jak się okazało, do klasyka Clive Staplesa Lewisa. Do cyklu Narni, na którym uczyłam się czytać. Do dzisiaj mam to wydanie z osiemdziesiątego któregoś roku, z nieistniejącego już chyba wydawnictwa KAW. Posklejane, pogryzione przez moje papużki, z latającymi kartkami, ale zajmuje poczesne miejsce na półce z książkami i obecnie czytam je swemu synowi. To samo, stare, przesiąknięte moim dziecięcym zachwytem. Nie zhańbiłabym tego dzieła nowym wydaniem, które nie miałoby... duszy. Sądząc po zachwyconym milczeniu i chłonięciu każdego słowa jak gąbka wodę - indoktrynacja tym klasykiem fantasy idzie pełną parą:D Wcześniej tylko była Mary Poppins, ale nie wiem, czy ten cykl to fantasy tak do końca. Prędzej baśń. W "Lew, czarownica i stara szafa" pojawiają się pierwsze, charakterystyczne cechy gatunku, który mnie zawojował i zdobył na całe życie, pojawia się zło zakamuflowane magią i czarami, walczące z nim dobro i zupełnie dorosłe problemy, czego w Mary Poppins nie było. Dlatego to arcydzieło C.S. Lewisa, a nie żadne inne uznaję za początek tego wszystkiego, co prowadzi nas finalnie do momentu, w którym piszę tę felkę.
I od niego, jak macki wielkiego Przedwiecznego z biegiem czasu, rozpełzły się zainteresowania najpierw w stronę filmów fantasy i sf (rozwijające się równiutko), potem w stronę gier komputerowych, finalnie lokując się w role-playu i planszówkach. I wiecie, uwiłam sobie gniazdo z tych macek, wciągam do niego coraz to nowe rzeczy, adaptuję, rozwijam... i dobrze mi w tym gniazdku jak nigdzie indziej. Jeśli potraficie powiedzieć, że wasze zainteresowanie stanowi integralną część waszego życia, waszego: jestem tym kim się sam stworzyłem, jesteście tak jak ja: szczęśliwym człowiekiem (mimo, a może przede wszystkim) dzięki kopniakom, jakie poza tym sprzedaje nam życie. Ma nas co podnosić i mamy to gniazdo, w którym możemy się bezpiecznie zwinąć i lizać rany, aż w końcu z niego wypełzniemy, by wziąć się z tym sukinsynem za bary.

That being said... jestem fantastką pełną gębą i nie odmawiam sobie niczego w tematach fantasy i science fiction, oraz różnych ich krzyżówek z innymi dziedzinami, jakie zakwitły w kulturze. I, o ile sporo z moich znajomych siedzi, tak jak ja, po końce uszu w literaturze fantasy i sf, znacznie mniejsza ilość wyznaje również filmy z tego gatunku. Dlatego, że raz: nie są książkami i nie wyobraźnia, a ekran podsuwa nam bohaterów, będących na dodatek wizją jakiegoś reżysera, a nie autora i czytelnika. Dwa, jeśli są to ekranizacje książek, to w większości przyjmowane bardzo chłodno i na 90% przypadków - kompletnie pieprzą odbiór ukochanych klasyków. Trzy - powiedzmy sobie szczerze - filmy fantasy i sf są płytkie. W dobie CGI, gdzie każdą magię, każdy dryfujący w kosmosie statek obcych, każdego stwora można stworzyć komputerowo, całe, ogromne budżety wali się właśnie w to. Nie historia, która powinna być sednem opowieści na srebrnym ekranie, staje się ważna, ale to, jak ją pokażą, z jak ogromnymi wybuchami i błyskami, na myśl o których spora ilość epileptyków z miejsca dostaje drgawek. Te historie, które żyją w książkach, które przeżywamy z każdą, odwracaną stroną i suchością w ustach, myśląc dramatycznie  "przeżyje, nie przeżyje... powstrzymam się przed poczytaniem ostatniej strony... o rany... a może jednak? To nie wygląda dobrze, może chociaż zerknę! Jest, Przeżył! Bodaj bym oślepła, teraz wiem jak się skończyło!". Któż z nas, fantastów, tego nie zna:D Te emocje są tak powalające, tak się czasem zżywamy z bohaterami, że sama myśl, że coś z naszych ukochanych, znanych na pamięć dzieł, będą ekranizować, aż boli i wywołuje prawdziwe shit-stormy na mediach społecznościowych, w dyskusjach nad piwem i wszędzie tam, gdzie fandom się gnieździ i nurza w swoim świecie, dymie fajkowym i dyskusjach, tak przez nas kochanych, łączących geeków lepiej niż T-Mobile, ludzi.
Fantaści nie lubią ekranizacji fantasy i sf, ale i tak na nie chodzą, by się po raz kolejny przekonać, że Fabryka Snów nie umie tego robić za grosz (na polską fantastykę w kinie litościwie spuśćmy zasłonę milczenia i nie dodawajmy już ani jednego słowa.). No dobra, "Władca Pierścieni" to całkiem dobry wyjątek. "Star Wars" jedyna, oryginalna pierwsza trylogia - też, aczkolwiek SW było od początku pomyślane jako historia filmowa. Są to jednak nadal wyjątki. I mam przedziwne wrażenie, że filmy sf i fantasy w latach 90tych były... lepsze. Bardziej żywe, miały jednak więcej sensu niż to, co nam teraz w kinach oferują. To, czyli jeden wielki fajerwerk efektów specjalnych. Zdaje się, że CGI - pomyślane jako dźwignia dla urzeczywistnienia tych wszystkich filmów fantastycznych, zadziałało jak kamień młyński, ciągnący ten gatunek na dno, zostawiając niestety na powierzchni cały smród, jaki pozostał po kolejnym, zgwałconym arcydziele fantasy.

Jest źle. Bez wątpienia, jako ktoś, kto od lat jara się całą tą tematyką, potwierdzam, że jest źle. Niedługo zostaną nam tylko książki i komiksy. Filmów nikt oglądał nie będzie, bo niszczą odbiór oryginalnego dzieła. Ludzie będą woleli - jeżeli technologia się rozwinie w tym kierunku - wpakować książkę w jakiś niezwykły czytnik, podłączyć go do fal mózgowych i trafić do ukochanego świata dokładnie takiego, jak on go widzi. I żadne kino nie będzie mu już potrzebne.

W tej powodzi niezadowolenia pływają jednak, jak ostatnie deski po rozbitym statku flagowym "Her Majesty's Cinematic Fantasy", kołyszące się na falach, drobiazgi. Piękne, jak porzucony naszyjnik z diamentem. Błyskotki. Drobinki, które sprawiają, że jeszcze jest coś, dla czego warto pójść do kina na dane sf lub fantasy. Fakt, że to nasze ukochane dzieło będą teraz deflorować... naszym obowiązkiem jest cierpieć przy tym. Nazwisko reżysera. Ukochany aktor, odtwarzający postać, który, de facto, ratuje nam całość samym pojawieniem się na ekranie i tym, że stara się ze wszystkich sił. Muzyka filmowa... ooo... to osobny i zupełnie inny temat, chwała i gloria, trzymająca niektóre filmy do kupy tam, gdzie nie trzyma ich już nic. Detale typu dyskusje, pojedyncze scenki. Śmiech Harley Quinn i różowy kucyk Kapitana Boomeranga na tonącym okręcie, jakim był wyczekiwany z nadzieją Suicide Squad. Rozmowa o pie, którą, jako jedyną, zapamiętałam na długo z filmu Faceci w Czerni III... ta rozmowa, która jest właśnie powodem, dla którego tworzę tę felkę. Ten detal, który sprawia, że całość sequela nie jest tak strasznie głupia, że dziesięć minut po wyjściu z kina, nie pamiętasz o czym był film.
A tak... "hej, oni tam gadali o pie... a wiesz, że to jest dobre? Czasami coś takiego faktycznie pozwala ci nabrać dystansu. Jeden gryz ulubionego ciastka, nie myślisz o tym i pozwalasz by pie ci pomogło.". I wiecie, czasem taki detal zostawia jednak przyjemny posmak na języku. Pamiętasz tą dobrą rzecz, a nie całe to bagno dookoła.
MIB III był do dupy. Ale rozmowa o pie między agentami Smithem (nie pamiętam, kogo grał Smith, dla mnie zawsze gra siebie, kogokolwiek by nie grał) i K. granym przez Tommy Lee Jonesa, była tym czymś, co sprawiło, że film utkwił mi w pamięci. Zerknijcie na ten fragment (pomijając laskę z przodu, bo nie o tym mowa):)

Pie

oraz jeszcze na ten: 

Will Smith Pie (ten akurat dlatego, że mamy tu pokazanego bohatera felki, ale ważniejszy tekstowo jest właśnie tamten:))


Nie analizujesz... filmu na przykład. Pozwalasz by pie... na przykład, zrobiło za ciebie całą tą dobrą robotę. Ono tam jest i to generalnie wystarczy, by jednak coś ruszyło. Coś zapamiętać. I nie skończyć z minus pięcioma dychami w kieszeni i wrażeniem, że właśnie cię wyruchano w ulubioną serię.

A teraz, skoro ta felka zaczyna znowu przekraczać granice normalnej długości, należałoby zająć się samym pie. Tych ciast amerykańskich kilka już mamy na Bantofelkach. Dlatego, że są strasznie dobre i szybkie do zrobienia. I tak inne od tego, do czego przywykliśmy w naszym słowiańskim kraju, opływającym w przekładane masami placki, na cieście o smaku i konsystencji tektury. Właściwie to jest cały dział poświęcony Pie. Jeżeli jesteście zainteresowani, to sobie tam zajrzyjcie, bo to dzisiejsze zdecydowanie nie jest ostatnim z nich.

Jak każde pie, jest ono w największym skrócie nadzieniem zamkniętym w krucho-podobnym cieście z góry i dołu. Bardzo często ta góra ma wzorki, jest też czasem krateczką z ciasta, przez którą widać nadzienie. Czasem jest bezą. Często jej po prostu nie ma, a spód w wielkiej ilości wystaje po bokach, tworząc dekoracyjną barierkę dla nadzienia, by nam nie wypłynęło.
Boki zazwyczaj są karbowane, ponieważ pie piecze się, każde bez wyjątku, w okrągłej foremce na tartę i podaje potem w formie trójkątów. Samo, posypane cukrem, z bitą śmietaną i lodami... tak czy siak, jest cudowne w smaku i nawet jeżeli nie rozwiązuje za nas problemów, to zdecydowanie po jednym kęsie ulubionego pie, człowiek od razu czuje się lepiej.

Agent Smith, w podanym wyżej fragmencie, zamówił pie rabarbarowo-truskawkowe, a ponieważ powtórkę filmu obejrzałam akurat wtedy, gdy sezon na działkowy rabarbar jeszcze trwał, a truskawkowy był w pełni - trafiono w samo sedno, bo akurat szukałam czegoś do upieczenia z mego ulubionego podejrzanego warzywo-owocu, który miałam w lodówce w sporej ilości. Agent zamówił, a ja, podśmiewając się z tych ciastowych scenek, postanowiłam je zrobić.

Niestety nie widzimy go za dokładnie. W drugim filmiku troszkę lepiej niż w pierwszym, chociaż to na apple pie agenta K. jest zbliżenie, ale też wystarczająco je widać. Smithowe pie ma zdecydowanie niechlujny kawałek kratki na górze. Nie wygląda to ani ładnie, ani smacznie, więc machnęłam na kratkę łapą i klasycznie dokonałam tego pie z truskawek i rabarbaru, zamykając je w smakowitej, kruchutkiej skorupce (której nie radzę tykać tuż po upieczeniu bo się wam skruszy, niech stwardnieje w lodówce jak należy... ja wiem, że bosko będzie pachnieć i kusić do krojenia ciepłego, ale wstrzymajcie się!) z góry i dołu.


I oto ono. Niezwykłe, pomagające rozwiązywać problemy, pie truskawkowo-rabarbarowe, które nie ma w sobie części ciał obcych, ani chemicznych dodatków (co pewnie i tak byłoby tym samym, co noga obcego. O, albo paznokieć. Lub macka. I na pewno popsuło by smak.). A skoro lato się nam kończy i nawet jeśli nie mamy już świeżego rabarbaru i truskawek, to na pewno jest w lodówce zapas mrożonych owoców, z których zrobić można prościuteńkie nadzienie. Albo jeszcze lepiej - konfitura z rabarbaru - ta ode mnie na przykład - którą zwyczajnie, zmieszaną ze zmiażdżonymi truskawkami i podgrzaną, by smaki się zlały, przelejcie na spód pie - i wyjdzie wam przecudownie! Ja tak zresztą w tym przypadku zrobiłam eksperymentalnie. I przykład ten polecam, gdy akurat mamy konfitury, a owoców nie, lub nie chce się nam nadzienia robić.
Samo ciasto, nadmieniam, słodkie nie jest wogóle, więc zadbajcie, by środek dostał dość słodyczy, a wierzch został posypany cukrem.

No to jedziemy!

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)


Składniki:

Ciasto na spód i wierzch pie:
140g masła
300g mąki tortowej
szczypta soli
3 łyżki lodowatej wody

Nadzienie:
1 słoik domowej konfitury z rabarbaru wedle tego przepisu  (ok. 1/2 litra)
2 garście truskawek mrożonych lub świeżych pokrojonych w kawałki

Wykonanie:

Wszystkie składniki suche muszą mieć temperaturę pokojową. Wszystkie składniki zimne - muszą być dodawane do ciasta zimne.


Do miski wsypujemy mąkę, mieszamy z solą.

Do tej masy wkrawamy masło w małych kawałeczkach, pamiętając, że musi być jak najzimniejsze.

Następnie rozcieramy masło z mąką i solą tak długo, palcami lub widelcem, aż otrzymamy ciasto o konsystencji kruszonki, z malutkimi kawałeczkami masła.

Do tego ciasta dolewamy bardzo zimną wodę i szybko, starannie zagniatamy ciasto, aby połączyło się ze sobą, tworząc zbitą kulę.

Kulę przekrawamy na pół. Jedną część wkładamy od razu do lodówki, a nad drugą będziemy obecnie pracować.

Na poziomej powierzchni rozkładamy płachtę folii aluminiowej, a następnie rozwałkowujemy na niej ciasto na kształt okręgu tak, by pasował wielkością do średnicy formy na tartę, dodając wysokość boków formy, czyli rant.

Formę na tartę smarujemy masłem i posypujemy bułką tartą lub mąką.

Na tę formę wykładamy rozwałkowane ciasto, zwyczajnie odwracając folię z nim do góry dnem nad foremką, potem ściągamy folię i dopasowujemy ciasto do formy, przyciskając je starannie do dna i boków. Należy pamiętać, by nie zrobić dziur, bo inaczej nadzienie nam wypłynie w czasie pieczenia, oraz by wykleić boki formy do samej góry.

Formę z ciastem wkładamy do lodówki na 40-60 minut.

Nastawiamy piekarnik na ok. 180-190 stopni Celsjusza. Blachę wykładamy folią aluminiową, na wypadek, gdyby nadzienie z ciasta zechciało nam wykipieć podczas pieczenia.

W czasie, gdy będzie się chłodzić, przygotowujemy nadzienie.

Konfiturę z rabarbaru przekładamy ze słoika do garnczka o grubym dnie.

Wsypujemy do niego pokrojone truskawki, mieszamy i zaczynamy podgrzewać, co jakiś czas mieszając, by się nam mikstura nie przypaliła.

Podczas podgrzewania i mieszania konfitura i rabarbar połączą się ładnie ze sobą tworząc spójne nadzienie. Należy wówczas je spróbować, by upewnić się, że ten smak nam pasuje. Jeżeli jest za słodko - nie odmawiamy sobie soku z cytryny, zaczynając od pół łyżeczki. Jeżeli za kwaśno - dosładzamy. Za mało truskawek - dodajemy nieco więcej. I tak aż nadzienie będzie nam idealnie smakowo pasować.

Gotowe nadzienie ściągamy z ognia i zostawiamy do ostygnięcia.

Gdy minie czas leżakowania formy z ciastem w lodówce, wyciągamy je, na ciasto nakładamy ostudzone nadzienie.

Wyciągamy drugą część ciasta i rozwałkowujemy je tak samo jak pierwszą część - na kształt okręgu na folii aluminiowej. I tak samo nakładamy je, tym razem na wierzch ciasta, zakrywając nadzienie.

Dociskamy mocno boki wierzchu do boków spodu, nadmiar odcinamy.

Za pomocą widelca nakłuwamy ciasto w kilku miejscach, robiąc mu wentylację z góry.

Wkładamy formę do nagrzanego piekarnika i pieczemy 30-50 minut, aż wierzch będzie złotawy.

Ponieważ ciasto jest bardzo kruche - popęka na wierzchu podczas pieczenia. Nadzienie również nie za bardzo utrzyma się na miejscu w związku z tym i w którymś momencie pocieknie nam bokiem. Nie trzeba się tym przejmować, ponieważ po zakończeniu pieczenia, ciasto wyciągamy i studzimy w temperaturze pokojowej, a potem wstawiamy do lodówki na kilka godzin. Przez ten czas wszelakie pęknięcia ładnie się zejdą, a nadzienie zestali i pie będzie można spokojnie kroić.

Gotowy, schłodzony pie posypujemy cukrem pudrem lub kryształem po wierzchu i podajemy samo, lub w towarzystwie kulki lodów waniliowych, lub bitej śmietany.

Smacznego!

-------------------------------------

Ingredients:

Pie dough:
140g of butter
300g of all purpose flour
a pinch of salt
3 tblspns of ice cold water

Filing:
1 jar of home-made rhubarb jam acc. to this recipe (approx. 1/2 litre of jam)
2 handfuls of fresh or frozen strawberries, cut into pieces


The making of:

 All dry ingredients must be in a room temperature. All fridge ingredients - have to be cold.

Mix flour and salt in a bowl.

Chop finely cold butter and put it also in a bowl.

Using a fork or your own hands work the butter into the flour mix, until it all resembles crumbs with a visible little lumps of butter.

Mix it with a cold water and quickly squeeze it all together, receiving a ball of dough. Divide the ball into two halves. One, wrapped in a foil, put into the fridge. You will be working on the remaining one now.

Put a sheet of aluminium foil on a flat surface. Roll on the dough there in the shape of a circle, matching the size of your pie dish, plus a little extra for the sides.

Smear your pie dish with a butter and sprinkle it with flour.

Put a circle of dough into the pie dish, flipping the aluminium foil with it upside down above the pie dish, then remove the foil and fit the dough to the pie dish nicely. Remember not to leave or make a holes in the dough cirlce, for the filing could flow outsides the pie through it.

Put the rough pie in a pie dish into the fridge for about 40-60 minutes.

Heat the oven to 356-374 Fahrenheit. Put a sheet of aluminium foil on the surface of a baking tin, in case the filing boiled out.

While te rough pie is in the fridge, start preparing the filing.

Pour the rhubarb jam from a jar into a pot. 

Put there chopped strawberries, mix it all and start heating up, stirring from time to time.

While heating up, the jam and strawberries should become one, smooth filing, which you should try now. If the taste suits you - remove it from the heat. If it is too sour - add some sugar. If too sweet - ad some lemon juice. Not enough strawberries - add some more.

All in all, the filing, when ready, should be left to chill, before there comes the time to put it into a pie.

When the time is right, remove the rough pie from the fridge and fill it with a filing.

Remove the second part of ball of dough and repeat the process of rolling as same as for the previous part. Put the circle of rolled dough in the top of pie with a filing.

Grip together the ends of the top cirlce with the sides of crust, cut off the extras.

Using a fork, make some ventilation holes in the top of pie.

Put the pie into the heated oven and bake for about 30-50 minutes until golden on a top.

The crust is very crispy and delicate, so it is highly possible, it will break during the baking, and some drips of the filing bubbles out. If this happends, do not fret, for when it bakes already, you should remove it and let it cool in a room temperature, and then put it into the frigde for couple of hours. And during this cold treatment ale the cracks go together nicely and the filing steadies, so the pie will be ready to cut and serve.

The pie, cold and ready to serve should be sprinkled with caster or grated sugar and served with vanilla ice cream or whipped cream.

Enjoy!



poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Donuty bezglutenowe (Challenge no. 3)//Gluten-free doughnuts (Challenge no. 3)

Był sobie urlop. I się zbył. A ja nadal się czuję niewypoczęta... czyż tak zresztą nie jest zawsze, że wracamy z urlopu i stwierdzamy, że przydałby się jeszcze jeden, nawet jak leżeliśmy plackiem na plaży dwa tygodnie i nic nie robiliśmy? Bo to takie cholernie wyczerpujące, to lenistwo jest...
No, żebym jak tak se plackiem leżała, to też by było dobrze. Prawda jest taka, że przez dwa tygodnie pracowałam nad pewnym, ważnym dla mnie projektem, odkładając na jego rzecz dosłownie wszystko inne i robiłam prawie wyłącznie dwie rzeczy, poza dbaniem o swoich: czytanie i pisanie. Pisanie i czytanie. Przez dwa tygodnie w rezultacie przeczytałam i odświeżyłam sobie jakieś dziewiętnaście książek średniej grubości i cały stos opowiadań i obmyśliłam parę nowych, własnych historyjek i bohaterów, jestem więc z siebie cholernie dumna, ponieważ to, co miało zostać zrobione, zostało zrobione, a teraz czekać mi przyjdzie na efekty;)
Jednak o projekcie nic na razie nie powiem więcej, ścisła tajemnica, ani mru mru, bo mam niestety takiego pecha, że jak za dużo o czymś gadam, nastawiając się na to, prawie zawsze dostaję w czambuł od losu. Więc teraz cisza... starczy wam wiedzieć, że wcale nie odpoczywałam na urlopie, a jak coś wyjdzie z tego projektu, to na pewno się o tym dowiecie.
Ale za Bantofelkami się stęskniłam i teraz, skoro mam kilka felek czekających na spisanie (bo jedzenie dawno zrobione, zjedzone, przetrawione i tylko zdjęcia pozostały), będę was zasypywać co chwila nowymi postami, w których dla przeciwwagi smakołykom, siedzieć będą długie fele - nawet nie felki, bo coraz to więcej wciskam w nie słów, nie uprawiając szczególnie wodolejstwa. Zdaje się, że mam ostatnio dużo do powiedzenia o wszystkim, a skoro nikt nie powie mi kulturalnie, żebym się zamknęła... więc szalejemy!

Dzisiaj w menu, jak widać po tytule, kolejne wyzwanie. Po raz kolejny za sprawą bezglutenowej Tess i prawdziwych, amerykańskich donutów, z którymi zaszalałam w tym przepisie. Donuty Lokiego zdecydowanie zbierają największą uwagę spośród innych postów na blogu od paru miesięcy, ale jak łatwo przypuścić, są na zwykłej mące. A Tesska jeść jej nie może, było jej smutno, gdy zarzucała moim linkiem tu i tam na fejsbooku, promując mnie przecudownie, ja zaś mam czułe serducho, chciałam się też odwdzięczyć za taką uwagę... no i obiecałam specjalnie dla niej znaleźć zjadliwy przepis na donuty, takie same w smaku jak te cuda Lokiego by Kuba Ćwiek(z cukierni "Sweet Emotion" - co z tego, że nie istniejącej, w opowiadaniu siedzą, a to wystarczająco miarodajne środowisko, by na jego podstawie coś robić:)), tyle, że takie, by ona też je mogła zjeść. Bez glutenu, z cukrem, który łatwo można pominąć lub zastąpić czym innym, bo tylko w polewie siedzi i z taką tylko zawartością laktozy, by wszystko trzymało się w kupie i rosło na drożdżach jak należy.
Nie tylko jednak dla Teś został przetestowany ten przepis i obtańcowany Challenge. Ja też miałam ochotę wziąć się za bary z mąką bezglutenową, zobaczyć jak ona reaguje na inne składniki, a przede wszystkim, na poczet przyszłych eksperymentów, jak smakują z nią różne, smaczne rzeczy. Miałam więc lekkiego pietra, przystępując do roboty, ale jeszcze nie było takiego przepisu, który przez zbytnią moją nieśmiałość czy nieznajomość tematu odstraszył mnie od siebie. Zakasałam więc rękawy, poświęciłam kilka dni na poszukiwania, z góry odrzucając wszystko, co zawiera jakieś dziwne składniki w postaci gumy arabskiej i zaczynające się na E z następującym potem jakimś chemicznie woniejącym numerem (dowiadując się od razu, że jedno i drugie to dosyć częste przypadki w przepisach bezglutenowych, zapewniające lepkość, którą normalnie w mące zapewnia gluten). Jednakże wiecie, jakie ja mam podejście do półproduktów, mieszanek z pudełek, puszek i innych magicznych proszków - unikam jak ognia, używając tylko wtedy, gdy nie mam kompletnie innego wyjścia.
Przerzuciło się więc dziesięć czy też dwadzieścia przepisów, odrzuciło większość ze względu na te dziwne składniki lub fakt, że donuty z nich wyszłyby nie takie jak powinny, aż w końcu po dobrym, tygodniu poszukiwań trafiłam na przepis, który był, jak się okazało, strzałem w dziesiątkę.
Nie zawiera gum arabskich, nie zawiera E, nie ma też tych rzeczy, które są szkodliwe dla bezglutenowców, a składniki są poza tym w nim zupełnie normalne dla donutów rosnących na drożdżach - czyli jedynie słusznych (pomijam to dziwadło, co się zwie donutem z ciasta - tak jest, stworzono coś takiego, tylko pytam się, po co, skoro ciasto można sobie zrobić zawsze, a donuty to inna para kaloszy. One MUSZĄ być na drożdżach, by wogóle zasługiwać na miano donutów).
Trema, którą miałam, przystępując do roboty przeszła w momencie, gdy zobaczyłam, jak pięknie rosną. Zupełnie na sposób tych typowych na mące pszennej. A usmażone w głębokim tłuszczu smakowały niemal tak samo jak zwykłe donuty. I to było dokładnie to, czego szukałam.
Eksperyment więc należy uznać za jak najbardziej udany:) Challenge accepted. And done, w dodatku z podskokiem i triumfalnym polskim gestem zwycięstwa upublicznionym lata temu przez Kozakiewicza. W kwestii smaku dość powiedzieć, że moje chłopaki się rzuciły na te donuty bezglutenowe jak zwariowane i ledwie zdołałam zrobić im kilka zdjęć, nim ich liczba zaczęła gwałtownie spadać.
Należy też dodać i pochwalić się, że autorem jednego ze zdjęć jest mój Dominik. Przypadkiem wyszło mu ono bardzo klimatyczne, jakby magiczne, a te donuty na nim aż lśnią, jak oświecone łaską boską... błogosławione donuty od Świętego BezGluta. Zjedz bodaj jednego, a wszystkie twe grzechy jedzeniowe zostaną ci odpuszczone:D
Na pewno rozpoznacie, o którym zdjęciu mowa, bo tylko jedno ma taki klimat. I na wszelki wypadek podpisałam je, jak na dumną matkę przystało, by przypadkiem nie umknęło nikomu.

Kilka uwag technicznych, nim zapodam przepis.
Polewę wykonałam dokładnie taką samą, jak w przepisie na Donuty Lokiego, używając jednak zamiast zwykłego cukru, gruboziarnistego. Jest ona tak idealna w smaku, że nie sądzę, by szukanie innych glazur na klasyczne donuty z dziurką, było potrzebne. Jednak gruby cukier nie rozpuści się wam tak szybko i w całości, jak zwykły czy puder. Dlatego też polewa ta wygląda tak... krystalicznie i smakowicie grubo. Tak chrupiąco, że język sam do niej ucieka. Oczywiście możecie gruby cukier zastąpić drobnym i wtedy otrzymacie lśniącą i gładziutką polewę, o tym samym smaku, ale innej fakturze, jaką możecie podziwiać w Donutach Lokiego.

Donuty musicie zjeść tego samego dnia, w którym je usmażyliście, jeżeli faktycznie chcecie się cieszyć ich oryginalnym smakiem i świeżością. Koniecznie. Każde, nie tylko bezglutenowe. Następnego dnia postarzałe zwyczajnie przestają smakować. Dlatego, jeśli standardowe ilości w obu przepisach na kilkanaście sztuk, to za wiele jak dla waszego dziennego przerobu - zetnijcie składniki z przepisu o połowę. Wszystkie, łącznie z drożdżami. Zamiast nastu sztuk dostaniecie mniej niż dziesięć i kwestia "nie mogę ani jednego już więcej zmieścić, a szkoda mi zostawić, bo się zmarnują", przestanie istnieć. Z dziesięcioma donutami poradzi sobie przecież każdy:)

Olej do głębokiego smażenia nie musi i nie powinien być czysty i nowo nalany. Wręcz poleca się, by był jakoś po dwóch, trzech smażeniach donutów, bo z tego co zrozumiałam, przesiąka wtedy aromatem poprzednich donutów, wszystko, co śmierdzące w nim, zdążyło się wypalić wcześniej i dam głowę (to już moje własne spostrzeżenie), że taki przesmażony olej aż tak w ciasto nie wsiąka jak świeży.

Ręczne zagniatanie ciasta drożdżowego spokojnie zastąpi wam zamontowanie hakowych mieszadeł w mikserze i puszczenie ciasta w obrotowej misce na średnie obroty. Efekt będzie ten sam, a ręce wam się nie zmęczą, tylko troszkę dłużej to mechaniczne zagniatanie potrwa.

Wraz z donutami w pakiet przepisu za każdym razem wchodzą Donut Holes, czyli smażone dziurki z donutów - to, co wytniemy ze środka krążków, a co ślicznie urośnie i usmażone daje nam maleńkie donuty na jeden gryz. Wyrzucać je szkoda, są doskonałym sposobem testowania gorąca i gotowości oleju, wyglądają bardzo ładnie, a sposobów na ich podanie jest mnóstwo. W tym przepisie po prostu wrzuciłam je, jeden po drugim, do garnuszka z glazurą pozostałą mi po właściwej wielkości donutach i wytarzałam w niej w całości. Ale możecie na przykład spróbować wrzucić je w syrop klonowy, pozwolić nasiąknąć i zobaczyć, co z tego wyjdzie.

No, teraz już jest najwyższy czas, by podać przepis. Trzymajcie się stołków, bo za chwilę wasz uporządkowany świat się zatrzęsie:)
Przepis wzięty stąd, zmodyfikowany.

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)

Składniki:
 Donuty:
1 łyżka + 1 łyżeczka drożdży instant
1 szklanka dobrze ciepłego mleka
2 - 2 i 1/2 szklanki mąki bezglutenowej
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
3 żółtka
2 łyżki cukru
1/2 łyżeczki soli
4 łyżki masła w temperaturze pokojowej, pokrojonego w małe kawałki
olej do głębokiego smażenia

Polewa:
Polecam skorzystać z przepisu  na "Lukier waniliowy na donuty z dziurką" z tego przepisu.
Wykorzystany w nim cukier puder zastąpiłam w niniejszym przepisie cukrem gruboziarnistym w tej samej ilości.


Wykonanie:

Do miski od miksera wrzucamy 1 łyżkę drożdży instant, oraz wlewamy 3/4 szklanki ciepłego mleka. Mieszamy starannie.

Do mikstury dosypujemy 3/4 szklanki mąki bezglutenowej i ponownie mieszamy wszystko razem tak, by powstała gładka pasta. Przykrywamy czystą ściereczką i stawiamy miskę w ciepłym miejscu na 30 minuty, by drożdże zaczęły pracować.

Po tym czasie pozostałą nam 1 łyżeczkę drożdży łączymy z pozostałym nam mlekiem (1/4 szklanki).

Wlewamy mleko z drożdżami do miski z mieszaniną mączno-drożdżową, dodajemy ekstrakt z wanilii i żółtka i miksujemy, aż wszystkie składniki połączą się.

Wyłączamy mikser, dosypujemy 1 szklankę mąki, oraz cukier i sól. Miksujemy ponownie do momentu aż ciasto zaczyna się łączyć, następnie po trochu dodajemy posiekane, miękkie masło, miksując dalej aż i ono się wmiksuje w ciasto.

Zwykłe mieszadła w mikserze zastępujemy mieszadłami hakowymi (tymi do ciasta drożdżowego) i miksując ciasto zaczynamy dosypywać po trochu pozostałą nam mąkę (za każdym razem przy dodawaniu wyłączając mikser). Miksujemy tak długo aż ciasto zaczyna nam odstawać od ścianek miski. Finalnie będzie bardzo wilgotne, ale już zdatne do ugniatania ręcznie, gdybyśmy mieli taki kaprys.

Gotowe ciasto przykrywamy ściereczką i ponownie odstawiamy na  30 minut do wyrośnięcia w ciepłym miejscu.

Po tym czasie należy lekko nacisnąć ciasto, by wypuścić z niego bąbelki gazu, a następnie wsadzamy je do lodówki na co najmniej 1 godzinę. Jeżeli na robienie donutów przeznaczymy 2 dni, jest to dobry moment by przerwać 1 część pracy ponieważ w tym momencie produkcji ciasto może leżeć w lodówce do 12 godzin.

Po upływie tego czasu przystępujemy do wałkowania ciasta na dounty. Na lekko umączonej powierzchni rozwałkowujemy ciasto do grubości nieco powyżej 1 cm.

Bierzemy szklankę o średnicy ok. 9 cm. i za jej pomocą wykrawamy z ciasta kółka, dziurki wycinając za pomocą nakrętki z butelki oleju (nakrętka może być z dowolnej butelki, byle miała średnicę ok. 3 i 1/2 cm i ostre krawędzie).

Następnie wycięte z ciasta donuty oraz Dziurki z Donutów układamy na stolnicy, zostawiając między donutami tak z pół centymetra wolnego miejsca, przykrywamy ściereczkami i pozwalamy im rosnąć 30-40 minut aż niemal podwoją swoją objętość. Przy czym Dziurki z Donutów zrobią to szybciej, co pozwoli nam potem nimi testować gotowość oleju do smażenia. Po upłynięciu 30 minut należy sprawdzać gotowość donutów co 5 minut, by nie przerosły. Gotowe do smażenia będą wtedy gdy zrobione w nich palcem wgłębienie powoli wróci do poprzedniego kształtu. Jeżeli odkształci się natychmiast - nie są gotowe. Jeżeli natomiast zupełnie nie wróci do poprzedniego kształtu - donuty przerosły. W takim przypadku sytuację można uratować, nie wyrzucając ciasta. Raz jeszcze przerośnięte ciasto rozwałkować i wyciąć nowe donuty.

W międzyczasie przygotowujemy sobie lukier waniliowy z przepisu na Donuty Lokiego.

W momencie, gdy nasze Dziurki z Donutów będą już gotowe (po 30 minutach na pewno), napełniamy głęboką patelnię lub garnczek olejem do smażenia i podgrzewamy, aż zacznie promieniować ciepłem. Testujemy gotowość oleju wrzucając jedną Dziurkę Donutową. Jeżeli zaczyna się natychmiast smażyć - możemy wrzucać donuty, o ile już właściwie wyrosły.

Smażymy donuty po 2 sztuki naraz do złocistości, pilnując, by nie zbrązowiały, z jednej strony, potem odwracamy je na drugą. W praktyce pozwalamy im osiągnąć kolor jasnego złotego i przewracamy wtedy. Dojdą już same.

Gotowe wykładamy na talerze wysłane papierowymi ręcznikami, by odciekły z tłuszczu i stopniowo lukrujemy, gdy nieco ostygną. Można zarówno zanurzać je w całości w lukrze, jak i tylko polewać z góry i po bokach. W obu przypadkach donuty muszą wystygnąć z lukrem na powierzchni, by ładnie on zastygł.

Zjadamy koniecznie tego samego dnia.

Smacznego!
------------------------------------------

Ingredients:

Dough for Doughnuts:
1 tblspn + 1 tspn of active dry yeast
1 cup of warm milk
2 - 2 and1/2 cups of gluten-free flour
1 tspn of vanilla extract
3 large egg yolks
2 tblspns of sugar
1/2 tspn of salt
4 tblspns of butter, softened at room temperature and cut into cubes

Oil for deep-frying

Glaze:
For the glaze, please use the recipe for "Glaze for round donuts" from this recipe.
Confectioners sugar used there, was substituted with coarse sugar in the same amount for this recipe. 


The making of:

In a medium bowl, combine 1 tablespoon of the yeast with 3/4 cup of the warm milk and stir to dissolve the yeast.

Add 3/4 cup of the gluten-free flour and stir to create a smooth paste. Cover the bowl with plastic wrap and let the flour mixture rest in a warm place for 30 minutes.  

Once 30 minutes have passed, in the bowl of a stand mixer fitted with the paddle attachment, combine the remaining 1 teaspoon yeast with the remaining 1/4 cup milk.

Add the rested flour mixture along with the vanilla and egg yolks and mix on low until the ingredients are incorporated and the dough is smooth.

Turn off the mixer and add 1 cup of gluten-free flour, along with the sugar and salt. Mix on medium until the dough starts to come together. Add the butter and mix on medium until it's incorporated.

Remove the paddle attachment from the mixer, and switch to the dough hook. Start adding the remaining flour (turning the mixer off for each addition) and knead the dough on medium until it completely pulls away from the side of the bowl and is smooth and not too sticky. The dough will be very moist but not so sticky that you can't roll it out.

Cover the bowl with plastic wrap and let the dough rest in a warm place for 30 minutes.

Once 30 minutes have passed, gently press down on the dough to remove any gas bubbles then chill, covered, for at least 1 hour. If you decided to divide the baking for two-day period, now it is a good time to end the first part, for the dough may stay in the fridge up to 12 hours.

When ready to roll out the dough, line a baking sheet with a lightly floured non-terry towel. Lightly flour a work surface and roll out the dough to a 1/2-inch thickness.

Using doughnut or cookie cutters, cut out 3-inch-diameter rounds with 1-inch-diameter holes. You may also use a 9cm diameter cup and a  3 and 1/2 diameter bottle nut, to cut the dougnuts beautifully.

Arrange the doughnuts and doughnut holes on the prepared baking sheet, leaving at least 1 inch between doughnuts. Cover the doughnuts loosely with plastic wrap and let them proof in a warm place until almost doubled in size, 30 to 40 minutes. Doughnut Holes will be ready just after 30 minuts, so we will be able to test the readiness of oil for frying with them. Check to see if the doughnuts are ready every 5 minutes. To test, use a fingertip to lightly touch one of the doughnuts. If the dough springs back immediately, it needs more time; if it springs back slowly, it's ready; and if the dough doesn't spring back at all, it's over-proofed. You can punch down and reroll over-proofed dough once.

In the meantime, prepare the Glaze for round dounts of the following recipe.

When our Doughnut Holes are ready (30 minutes at most), heat up the oil in a heavy-bottomed pot or skillet. Thest the readines of oil, throwing there a Doughnut Hole. If it starts frying right away - it is ready for doughnuts.

Fry 2 doughnuts at a time for golden colour at the one side, be careful not to overbrown them. Then flip it and fry in the other side.

Remove from hot oil on the plates covered with sheets of paper to dripped the extras of oil and cover with the glaze when they cool a bit. You can either dip them in fully into the galze or cover only the top and sides. Either way the doughnuts have to cool with the glaze on, to harden it.

Eat it all the same day you baked.

Cheers!

 
 Donuty uduchowione, w obiektywie syna Dominika, lat 6:)


czwartek, 11 sierpnia 2016

ChimiWiśnia a.k.a WiśnioChanga Pinkie Pie (My Little Pony)//Pinkie Pie's ChimiCherry a.k.a CherryChanga (My Little Pony)

Oglądam bajki z moim synkiem. Jest to fakt, którego nie ma nawet powodu się wstydzić, jako, że jest to naturalna kolej rzeczy po etapach:
1. Dziecko spotyka telewizor,
2. Dziecko odkrywa kanał z kreskówkami,
3. Dziecko nie ma ochoty na nic innego tylko na oglądanie kreskówek.
Niemożliwy do przeskoczenia po etapie trzecim jest etap czwarty: czyli wtedy, gdy dziecko chce dalej oglądać kreskówki i reagować radosnym piskiem, gdy trafia na swoją ulubioną, ale już nie samo. Musi być ktoś, kto tak jak ono będzie wlepiał oczka w podskakujące, dziwnie narysowane postacie, barwne kształty i postaci przekazujące w swych przygodach podstawy o byciu dobrym człowiekiem. Żeby jeszcze na to zwracał uwagę... a gdzie tam! Liczy się tylko kolorek, zabawna przygoda i ulubiony anthem na starcie, który radośnie się śpiewa nad talerzem nie tkniętej od dziesięciu minut kolacji, a morały niech sobie szanowni państwo wsadzą do kaszki z malinami.
W etapie czwartym zaraz po anthemie następuje "Mama, chodź oglądaj ze mną!". No i mama idzie oglądać Boba Budowniczego, Tomka the Pociąg, czy jak to się tam zwie. Przy czym oglądanie dzieje się w dużym cudzysłowiu, bo od kilku lat regularnie przysypiam na tych kreskówkach, albo lokuję myśli w Nothing-boxie, i tylko kątem oka śledzę, co tam skika po ekranie, by w odpowiednim czasie potwierdzić lub zaprzeczyć, gdy dziecię o coś zapyta. Mówię wam, lepszej kołysanki nie miałam nawet nad kserówkami do prawa cywilnego, gdy za dobrych, studenckich czasów zakuwałam przed kolokwiami:)
Stawiam dziesięć do jednego... nie ważne czego, może być i wyzwań na Bantofelki... że spora ilość rodziców uprawia sztukę oglądania bajek dla kilkulatków w ich towarzystwie właśnie w ten sposób. Albo przysypia, ale odlatuje myślami, zamyślając się bezmyślnie, a oczy nie widzą, co patrzą.

Jednakże któregoś dnia stało się coś dziwnego. Było to akurat wtedy, gdy na Mini Mini trafiła bajka o pastelowych konikach, a ja jeszcze dosyć aktywnie grałam na jednym TGFie, który obecnie zszedł na całkowite psy i róbta-co-chcetyzm, dlatego Jego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać, bo jeszcze się ktoś obrazi. Wbrew temu, że klimat to już dawno wówczas straciło i zabierałam od nich nogi za pas, miałam stamtąd i do dzisiaj mam strasznie fajnych znajomych, z których jeden jest złotym chłopakiem, najmilejszym kumplem, a drugi postrzelonym, ultra inteligentnym gadem w ludzkiej skórze. Obaj nimi są i teraz już wiedzą, że to o nich chodzi:) Otóż dwaj ci panowie należeli wówczas do kształtującej się grupy, o tajemniczej nazwie "Bronies" i któregoś dnia mnie oświecili, kto zacz.
W wielkim skrócie - "Bronies" jest to stado dorosłych ludzi, które ma kompletnego bzika na punkcie bajki o pastelowych kucykach, wspomnianej wyżej - czyli "My Little Pony". Jak to się tak stało, jaki jest związek przyczynowo skutkowy między bajką dla małych dziewczynek, a brodatymi, dorosłymi mężczyznami i pracującymi kobietami, z zapałem dyskutującymi w tym temacie między sobą, zbierającymi mini figurki i nawet robiącymi zloty innych takich jak oni - zapytajcie mnie, a ja was. Nazwa dobitnie świadczy o tym, że się tego nie wstydzą - ("Bro" czyli bracia, braterstwo i "ponies" - czyli kucyki, razem dają nam Kucykowych w wolnym, fajnym tłumaczeniu), a co ciekawsze, że to nie był wybryk jednorazowy. Ponoć po drugim sezonie tej bajki, przestała już być tylko dla małych dziewczynek i naszpikowano ją taką ilością nawiązań do popkultury, że z przyjemnością się to ogląda.
Podeszłam sceptycznie. No bo jak to tak: stara baba i kucyki Małego? Oglądać? Przeca zasnę jak na Kocurrach, Jake'ach i innych takich. No ale w końcu spróbowałam. Nie zasnęłam, o dziwo. I o dziwo... spodobało mi się.
Nie wiem jak, to jest taka sama dla mnie tajemnica, jak wszystko w tej ekipie "Bronies", ale no, okazało się to fajne, a wyszukiwanie w odcinkach rozmaitych easter eggs to niezła rozrywka.
Nie muszę chyba mówić, co się stało dalej?
Zupełnie jak reszta przyszłych Bronies, najpierw przestałam przysypiać, potem oglądałam równie ciekawie jak mój syn, Dominik, lat 6. Przełomowy moment nastąpił, gdy Młody, który gada przez sen, zapytał któregoś późnego wieczoru sennie: "Mama, a ile jest kucyków?", a mama, niemal już śpiąca odrzekła "Sześć, synku, w tym dwie księżniczki", po czym przez pół godziny zwijała się ze śmiechu, gdy zdała sobie sprawę, że zareagowała odruchowo, nawet nie myśląc, co gada.
Lawina poszła. Nadgoniłam wszystkie sezony My Little Pony, wybrałam se ulubionego kucyka - Rainbow Dash, gdyby ktoś był ciekawy, a teraz oboje z Młodym mamy po jednej minifigurce (on Pinkie Pie) plus jedna wspólna, a mój kochany Ślubny stuka się w czoło z rozbawieniem, patrząc na nas oboje, gdy oglądamy naszą ulubioną bajkę, ale chyłkiem zagląda przez drzwi i dopytuje się znienacka, czemu nie pokazują Discorda, "bo on jest najlepszy".
Cyrk na kółkach, powiadam wam, ale jaki fajny:D "Mój mały kucyk" wyrósł z bajki dla dziewczynek na jakiś fenomen popkulturowy i bodaj twórcy mieli pomysły na dalsze przygody pastelowych koników. Ja i Młody chętnie się zgłaszamy na widzów na wiki wikiw ament.

Jak to się często u mnie dzieje, gdy coś mnie zafascynuje, zaczynam w tym grzebać. A, że ostatnio , czyli jakoś od dwóch lat cierpię na solidną fascynację tym, co się jada w różnych moich ulubionych dziełach, zaczęłam pilnie patrzyć, co jadalnego fruwa w świecie kucyków. Niby w sumie... same słodycze. Masa cupcakes z kremem prawdopodobnie maślanym, apple pie pojawiło się wielokrotnie, dżemy jabłkowe, cydr (z przyczyny zapewne kojarzącej się z alkoholowym, polskim napitkiem przetłumaczony u nas na sok) z jabłek i inne takie. Donuty raz także były w postaci całego miasta-tortu wykonanego z nich. Wiecie, niby fajne, ale jakoś mnie żadna z tych rzeczy za nos nie pociągnęła. Aż w końcu w drugim sezonie natrafiłam na coś, przez co zaświeciły mi się oczy i aż się pochyliłam w przód, by dowiedzieć się więcej. Chimi Wiśnia, albo Wiśnio Changa, pozwolę sobie przytoczyć polskie tłumaczenie, mignęła w scenie z odcinka 14 tegoż sezonu, jako wymysł Pinkie Pie w temacie wiśni i popularnego, meksykańskiego dania ChimiChangi. A ponieważ lubię wiśnie ponad wszystko, a za ChimiChangi od dawna chciałam się wziąć, tylko brakowało mi triggera... no to się znalazł.
Skoro już pozwoliłam sobie przytoczyć polskie tłumaczenie, to jedynie słuszne byłoby teraz zapodanie oryginalnego tekstu, bo, jak w przypadku cydru przerobionego na sok, tłumacze ograbili ChimiWiśnię z podstawowego, oryginalnego składnika, placek tortilla nazywając "specjalnym naleśnikiem". Ja wiem, że dzieciom ani w głowie to sprawdzać, ale come on! Od dawna już nie tylko dzieciaki to oglądają, więc może przestano by nas traktować jak upośledzonych, i skoro w kinach wali się dennym dubbingiem, zżerającym całe żarty językowe i mielącym je na średnio śmieszne przysłowiowe "Twoja stara", to chociaż w TV by postarali się jednak co nieco z tego zachować... ehh... marzenia ściętej głowy...
Anyway, poniżej przedstawiam fragment w oryginale, w którym Pinkie w słowotoku przedstawia pomysł, jaki odpalił mi w głowie bombę wiśniochangową i w podskokach wysłał do kuchni, ledwie zaczął się sezon wiśniowy:

Chimicherry or cherrychanga?

Cóż więc tam mamy? Ano przede wszystkim, jak już wspomniałam, "specjalny naleśnik" stał się zgodnie z zamysłem i wiedzą mą na temat chimichang - plackiem pszennej tortilli wypełnionym obrobionymi wiśniami, który potem, zwinięty, smaży się w głębokim oleju. Tylko tyle i aż tyle. Różnica między oryginalną chimichangą, a tą polega na tym, że chimichanga wypełniona jest mięsem i warzywami. Coś jak nasz krokiet. Tylko nikt tego nie panieruje w bułce tartej. Natomiast to, co Pinkie Pie wymyśliła to najnormalniej w świecie deser, a nie danie obiadowe. I to w dodatku, na stan mej wiedzy przed dokonaniem tego przepisu - trochę podobny do ciastka z MacDonalda, które kocham tak bardzo, jak nie znoszę ich pseudo hamburgerów.
Wiśnie, deser, ciastko i dziecko skaczące wokół mego wewnętrznego dziecka, żądające ChimiWiśni od jego ulubionej Pinkie Pie w trybie ekspresowym, przesądziło sprawę. A skoro dokonałam analizy materiału źródłowego, przyszła pora na konkretniejszą wiedzę. Czyli co internety powiadają w kwestii WiśnioChangi.
Okazało się, że sporo. Tylko, oczywiście, nie dając mi do końca tego, czego szukałam. Ja chciałam prawdziwej WiśnioChangi, takiej, jaką różowy kucyk opisywał, a internauci wciskali mi pod tym pojęciem WiśnioChangi z wiśniami i serkiem kremowym. Gdzie, pytam się, u kucyków jakikolwiek serek kremowy?! Przecież jasno jest wyłożone piskliwym głosikiem: tortilla, wiśnie, smażenie w głębokim oleju. Albo więc sprawdza się fakt, że ludzie z wyboru nie umieją słuchać gadania z telepatrzydła, albo robią i tak wszystko po swojemu. Tylko czemu, wobec tego, nie nazywają rzeczy po imieniu... to na sto procent nie jest CherryChanga Pinkie Pie, tylko inspiracja tym pomysłem. Drugim koszmarkiem była zawartość większości przepisów. Wiśnie już przerobione z puszki! Tortille pszenne, kupne, gotowe! Góra smakowitych E, które wciśniemy dzieciakom, kosztem oszczędzenia sobie kilkunastu minut... kurde, oni i ich skróty!
Nie da się tak, nie ze mną te numery, Brunner i tak dalej, Bansheek kiedy nie musi, nie korzysta z półproduktów. Pewnie, oszczędzą czas (i bez wątpienia ściągną na dzieciaka w dłuższym okresie czasu jakąś alergię na chemię), ale gdzie tu zabawa z gotowaniem? Gdzie emocje, gdzie nauczenie się nowej rzeczy? Po co twierdzić, że się gotuje, skoro się używa mrożonek, puszek i gotowych tortilli?!
A zatem wojnę wydałam tym wszystkim przepisom, pozamykałam karty i jedyne co zachowałam, to przepis na domowe tortille pszenne (i tak zmodyfikowany solidnie), które okazały się ekstra łatwe do zrobienia i o wiele smaczniejsze niż kupne.

A więc oto macie. Najprawdziwsze ChimiWiśnie albo WiśnioChangi Pinkie Pie. Bez oszustw, półproduktów i sztuczności, robione od początku do końca samodzielnie. Podsuńcie to dzieciakom, szczególnie tym, które oglądają "My Little Pony", to nie będą mówić o niczym innym przez jakieś... 20 minut?:) I swoim kolegom "Bronie" - też będą zachwyceni. A jak nie macie ani jednego ani drugiego, to rozpieśćcie samych siebie i też będzie super. Bo w końcu nie tylko Przyjaźń, ale i Gotowanie to... Magia:)

Please scroll below for the "red" recipe in english version:)





Składniki:

Na tortille pszenne (8 sztuk):
 2 szklanki mąki
3 łyżki oliwy z pestek winogron
3/4 łyżeczki soli
2/3 szklanki ciepłej wody

Na nadzienie wiśniowe:
600-700 gramów wiśni, świeżych lub mrożonych, wypsetkowanych
8 lub więcej łyżek cukru (zależnie od tego, jak słodkie są wiśnie i jak słodkie preferujemy nadzienie)
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

Olej do głębokiego smażenia
Wykałaczki
Cukier kryształ do obtaczania w nim usmażonych WiśnioChang

Wykonanie:

Najpierw szykujemy sobie nadzienie, ponieważ potem, przy świeżych tortillach nie będzie za wiele czasu na robienie czegokolwiek innego, poza nadziewaniem.

Wydrylowane wiśnie wrzucamy do garnka o grubym dnie, lekko zgniatamy za pomocą widelca lub tłuczka do ziemniaków i nastawiamy pod nimi ogień.

Na gazie trzymamy je do momentu aż puszczą sok. Wtedy wsypujemy do garnka cukier i mieszamy, aż się rozpuści w soku, cały czas wiśnie podgrzewając.

Owoce z cukrem gotujemy, mieszając co chwila, tak długo aż zaczynają się powoli rozpadać, sok nieco odparuje, a ten, który pozostał w garnku, zaczyna gęstnieć.

Próbujemy, czy wiśnie są dostatecznie słodkie. Jeśli jeszcze nie, dodajemy cukier po łyżce, za każdym razem próbując. U mnie skończyło się na 8 i pół, bo wiśnie miałam dosyć kwaśne. 

Gdy smak jest już taki, jak chcemy - nie za słodko, ale też nie za kwaśnie - dosypujemy mąkę ziemniaczaną do gotujących się owoców i starannie, dokładnie mieszamy wszystko razem, stale podgrzewając, aż owoce i sok zaczną przypominać konsystencją frużelinę.

Ściągamy z ognia, studzimy. Podczas chłodzenia się, nadzienie zgęstnieje nam jeszcze trochę.

Przystępujemy do robienia tortilli.

W misce łączymy ze sobą mąkę, olej i sól.

Miksując zawartość miski, po trochu dolewamy ciepłej wody, aż ciasto zacznie nam się łączyć.

Zakładamy na mikser mieszadła hakowe i miksujemy jeszcze trochę, wyrabiając w ten sposób ciasto. Zajmie nam to do 5 minut.

Następnie wyłączamy mikser, ciasto formujemy w kulę i zostawiamy ją, przykrytą ściereczką w misce na 20 minut.

Po tym czasie dzielimy ciasto na 8 równych części i zwijamy je w kulki.

Każdą kulkę rozwałkowujemy zupełnie cieniutko (jeśli usmażymy tortille grube, za nic nie dadzą nam się elastycznie składać z nadzieniem w środku i popękają; muszą być naprawdę cieniutkie!) w kształt okręgu.

Stawiamy na gaz patelnię, smarujemy ją oliwą (solidnie) i kładziemy na rozgrzaną, tortillę.

Smażymy ją przez ok. 1 minutę na jednej stronie, do momentu aż zaczną pojawiać się bąbelki. Potem odwracamy i przyciskając do patelni smażymy z drugiej strony. Proces powtarzamy z każdą kolejną kulką ciasta.

Usmażoną tortillę kładziemy na talerz i ledwie zrobi się zdatna do dotknięcia, zaczynamy nadziewać. Jest to ważne, bo tortilla im suchsza i chłodniejsza, tym mniej elastyczna, a wiśnie puszczają sok. Nie możemy pozwolić sobie na pękanie ciasta, jeżeli mają z niego powstać CherryChangi.

Na pojedynczą tortillę kładziemy 1 i 1/2 do 2 łyżek nadzienia wiśniowego pośrodku placka w pionie.

Następnie zaginamy naleśnik z prawej i lewej strony tak, by oba boki zeszły się nad nadzieniem i je zakryły.

Przytrzymując "skrzydła", zawijamy do środka dół tak, by zakrył zawinięte boki, a potem zawijamy górę jak kopertę tak, by górna część wylądowała na górze WiśnioChangi.

Bierzemy 2 wykałaczki i spinamy naszą "kopertę", by się nie rozwinęła, odkładamy gotową CherryChangę na bok, na czas robienia kolejnych.

Proces powtarzamy z każdym następnym plackiem i nadzieniem.

Gdy wszystkie tortille są już zawinięte, nagrzewamy w głębokiej patelni olej do smażenia. Gotowy będzie w momencie, gdy drobinka surowego ciasta wrzucona w niego z miejsca zacznie skwierczeć na powierzchni.

Przygotowujemy sobie talerz z cukrem, w który będziemy wrzucać usmażone "kopertki", oraz tacę wysłaną papierem, na której wylądują na chwilę po smażeniu, by odcieknąć.

Wkładamy WiśnioChangi po dwie sztuki na patelnię, smażymy aż zaczną się złocić od strony zanurzonej w oleju, po czym przewracamy na drugą stronę i również smażymy do zezłocenia.

Gotowe wyciągamy na papierowe ręczniki i ostrożnie wydobywamy z nich wykałaczki. Podczas smażenia tortille się zestalą i stwardnieją, więc będą się już same trzymać.

Jak najszybciej przekładamy WiśnioChangi na talerz z cukrem i obtaczamy je w nim dokładnie tak, by pokrył jak największą powierzchnię.

Gotowe możemy serwować same, lub, jeśli wola, z dodatkiem bitej śmietany i różnokolorowych posypek.

Smacznego!
----------------------------------------------------------------------------------------

Ingredients:

For wheat tortillas ( 8pcs):

2 cups of white whole wheat flour
3 tblspns of grape seed oil
3/4 tspns of salt
2/3 cup of warm water
 
For cherry filing:
600-700g of fresh or frozen pitted cherries
8 tblspns (or more, depending on your taste) of sugar
1 tspn of potato flour

Oil for deep frying
Toothpicks
White sugar for coating


The making of:

First prepare the filing, for there will be no time for this later, except for filing the tortillas with cherries and frying.

Pour pitted cherries into the heavy bottom pot, mash it a little bit with a fork, then start heating them.

When the juices flow, pour the sugar and mix it alltogether, until the sugar is dissolved.

Cook the fruits, stirring from time to time, until the fruits start to fall apart, some of the juice evaporates and the rest becomes thick.

Check the taste and if the cherries are to sour, add some more sugar, 1 tablespoon at a time. I ended with 8 and a half for exceptionally sour cherries.

When the taste is allright - not too sweet but not sour either - add the potato flour, mix it all and cook some more, until the fruits are in the medium pieces and the juices look like gel.

Remove the fruits from the fire, leave it to cool. While the filing starts to cool it becomes thick some more.

Now we can start making the tortillas.

In a bowl, mix together the flour, oil and salt.

Slowly add the warm water while stirring until a rough dough comes together. Add a little extra water if needed.

Attach the hook paddles onto the hand mixer and kneed it for about 5 minutes.

Turn the mixer off, form a ball of dough and let it rest for about 20 minutes.

Divide dough into 8 equal balls.

Roll each ball into a circle (you want them to be pretty thin, or the tortillas after cooking are too thick and break instead of elastically curve).

Heat a pan over medium high heat and grease it generously.

Drop one dough circle into the pan and cook until bubbles form - about 1 minute. Flip over and cook another minute, pressing down with a spatula if needed. Repeat with remaining dough.

As soon as the tortilla is cooked and possible to touch, start filing it with cherries. This is important, for the colder and drier the tortilla is, the bigger the chance it will break while putting the filing in. 

Put 1 and 1/2 - 2 tablespoons of filing vertically on the center of tortilla.

Curve the right and the left side of tortilla evenly, so it covered the filing in the center.

Then curve the down side of tortilla, covering the sides on the filing, and finally curve the upper side, creating a kind of envelope.

Secure the sides with 2 toothpicks, so our CherryChanga did not opened, and put it aside.

Repeat the proces with all the tortillas and filing.

When the CherryChangas are ready, heat the oil for deep frying. The oil is hot enough when a small piece of dough dropped inside, starts frying imediatelly on the surface.

Prepare the plate with sugar for coating our CherryChangas, and a plate covered with paper towels, where you put CherryChangas imediatelly after removing from hot oil, to drain a bit.



Fry 2 CherryChangas at a time until it gets golden on the first side, then flip it up and fry the second side the same.

When CherryChangas are ready, remove them from hot oil, put on the paper towels for a moment, and carefully remove the toothpicks.

Quickly put CherryChangas into the sugar and coat it nicelly.

You can serve it while still warm, or cold, just as it is or with a whipped cream and colorful sprinkles, as your kiddies (or  "Bronie" friends) wish:)

Cheers!