Jak pisałam poprzednio, koniec czerwca równa się początkowi sezonu grzybowego. Naprawdę kocham zbierać grzyby, więc weekendy od teraz stały się jeszcze fajniejsze, gdy do rozkoszy spania do 10 (bo Małego rano mąż "oporządza") i potencjalnie częstszych niż w tygodniu wyjść do kina, dołącza możliwość włóczenia się po lesie z koszykiem i gwizdania piosnki "grzybo-nęcącej" czyli takiej, dzięki której grzyby znajduje się szybciej, bo same wychylają łby spod ściółki, by ją usłyszeć. Ostatnio z niewiadomej przyczyny było to "Eye of the tiger" z "Rocky'ego", a kurki z jakiegoś powodu wyłaziły z mchów jak szalone, ledwie zaczynałam poświstywać ten kawałek. Przestałam i ani pół grzyba na horyzoncie, za to nadmiar komarów i pajęczych sieci, w jakie właziłam, buszując po krzakach. Fakt więc jest taki, że te małe, żółte grzybki jadalne, które jako pierwsze padają łupem zapalonych grzybiarzy - lubią klasyki. Raczyłam je więc obficie nimi w zeszłą niedzielę, a o "Oku tygrysa" słyszało pewnie każde drzewo i każda mucha fruwa w takt tej melodyjki w okolicach lesistych Bratkowic. Ja jednak na spółkę z mym chłopiną zebrałam trochę kurek (i trzy kleszcze, które nie zdołały się jednak wpić w żadne z mej rodzinki) - akurat tyle, by przykryły dno kosza - i zaczęłam myśleć, co z nich zrobić.
Jajecznica na kurkach sama się pcha na myśl, przy takiej ilości. Niby coś to jest, ale na porządną dawkę sosu kurkowego za mało, a na jajecznicę szkoda. Szczególnie, że poniedziałkowy obiad nie był zaplanowany. No, nie do końca. Wiedziałam, że sporządzę naleśniki, ale nie byłam pewna z czym.
I wtedy właśnie, o wieczorowej godzinie u schyłku niedzielnego dnia, spojrzenie me padło na woreczek kaszy jaglanej. Kasza... kasza z grzybami. Kasza z sosem z grzybów? Nie, za mało. Ale gdyby tak zrobić farsz do naleśników na kształt sosu, tylko gęstszy? I z kaszą? Bomba!
Tak oto wymyśliłam powyższy przepis i ku memu zaskoczeniu, zamiast standardowego "może być" od mego małżonka (którym kwituje on każdą dobrą rzecz, jaką upichci mu żona), usłyszałam, że "dobre" i "czy można jeszcze?" - a to już komplementy najwyższej klasy. I to nie tylko z powodu kurek, które mój ślubny kocha tak jak czekoladę Studentską z gruszkami, miłością stałą, niezmienną i bezwarunkową. Po prostu naleśniki wyszły świetne i było to coś, czego jeszcze nigdzie nie jadł. Czuję się dumna więc, niemal tak, jak wtedy gdy mój synek stawiał pierwsze kroki. Pierwsze, samodzielnie wymyślone, dobre danie obiadowe, warte dokładki. Na dodatek idealne na czas gdy się go nie ma, bo szybkie, sycące ale nie przesycające. Bardzo przyjemne:)
No to łapcie przepis, bo szkoda, by nikt go nie użył, szczególnie teraz, gdy kurki zaczynają pojawiać się coraz częściej.
Składniki (10-12 małych naleśników):
Ciasto naleśnikowe:
2 jajka
1 i 1/3 szklanki mąki
1 łyżka oliwy
1 szklanka mleka
szczypta soli
garść suszonego majeranku
posiekany, świeży koperek (w ilości, jakiej sobie sami zażyczymy, bo tylko ma dosmaczyć ciasto)
1/2 szklanki wody mineralnej
Farsz do naleśników:
10 dkg surowej kaszy jaglanej
10 dkg kurek
mała cebula
3 ząbki czosnku
10-15 dkg białego sera
6 łyżek śmietany 30%
1 jajko
sól, pieprz, przyprawy ziołowe suszone: majeranek, pietruszka, tymianek
Sos beszamelowy:
3 łyżki masła
2 łyżki mąki
mleko
sól, pieprz, gałka muszkatołowa
garść startego żółtego sera (np. salami)
Wykonanie:
Najpierw sporządzamy naleśniki. Wszystkie składniki, poza wodą, miksujemy, aż powstanie nam gładkie, gęste ciasto konsystencji gęstej śmietany. Następnie rozrzedzamy je wodą, by było bardziej płynne i miksujemy jeszcze trochę, by je napowietrzyć.
Na małą patelnię teflonową wylewamy nieco oliwy, rozgrzewamy, a potem chochelką nakładamy porcje ciasta, rozprowadzając ciastowy kleks po całym spodzie patelni, ruszając nią. Smażymy naleśniki obustronnie. Odkładamy na talerz dając im wystygnąć.
Kurki myjemy, oczyszczamy, większe kroimy, malutkie pozostawiamy w całości.
Siekamy drobno cebulę i podsmażamy ją na maśle na głębszej patelni, tylko na tyle, by się zeszkliła. Dorzucamy posiekany drobniutko czosnek i smażymy razem aż zacznie pachnieć, ale nie jest jeszcze zbrązowiały. Na koniec dorzucamy pokrojone grzyby i smażymy aż nieco ściemnieją - około 8 - 10 minut. Odstawiamy.
Zagotowujemy wodę z solą i wsypujemy do niej kaszę. Gotujemy aż będzie miękka, ale nie rozgotowana. Kaszę gotujemy na sypko, czyli w dużej ilości wody, by ziarnka się do siebie nie kleiły.
Ugotowaną kaszę odcedzamy, przelewamy wodą, wrzucamy na patelnię z kurkami, cebulą i czosnkiem. Stawiamy na mały ogień i mieszamy aż się połączą.
Wkruszamy biały ser i raz jeszcze mieszamy.
Dodajemy łyżka po łyżce śmietanę, mieszając i pilnując, by się połączyła z resztą, ale nie zważyła.
Wbijamy jajko i łączymy z farszem, nadal podgrzewając i mieszając. W tym momencie powinien być on już gęsty, a ziarnka lepić się do siebie. Jeśli tak nie jest, można dodać jeszcze śmietany.
Solidnie przyprawiamy solą i pieprzem, ziołami, pamiętając, by nadal czuć było grzyby.
Gdy farsz już nam smakuje odstawiamy go na jakieś 5 minut, by troszkę ostygł.
Szykujemy sos beszamelowy. W garnuszku topimy masło, łączymy je z mąką mieszając starannie, aż powstanie gęsta, ale nie spalona masa. Stale mieszając dolewamy na tyle mleka, by powstał nam biały sos, który można będzie potem przelać na naleśniki, czyli taki średnio gęsty, ale nie za luźny. Sos doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową. Odstawiamy.
Wracamy do naleśników i farszu. Na każdy naleśnik nakładamy łyżką stołową porcję farszu, gromadząc go w górnej części naleśnika. Następnie zawijamy naleśnika jak w przypadku krokietów; najpierw górną część dookoła farszu, potem zaginamy boki do środka i na koniec zawijamy dół, by przykrył resztę.
Czynimy tak dopóki starczy nam farszu.
Ciasno zwinięte naleśniki układamy w naczyniu żaroodpornym jeden blisko przy drugim, w ścisku. Zalewamy sosem beszamelowym, posypujemy startym serem żółtym i wykładamy do piekarnika, nagrzanego na około 200 stopni Celsjusza, bez przykrycia.
Pieczemy około 15 minut lub do czasu aż ser się stopi, a sos wygląda na ścięty. Chodzi generalnie tylko o podgrzanie całości, więc nie ma sensu trzymać w piekarniku za długo.
Wyciągamy, ostrożnie dzielimy na porcje, podajemy natychmiast po wyjęciu z piekarnika.
Opcjonalnie zamiast sosu beszamelowego (i tak będzie na pewno jeszcze smaczniej) można zastosować własnoręcznie zrobiony sos grzybowy.
Znajdziecie tu Bansheekowe felki (mini-felietony ode mnie, czyli od Banshee) o różnych geekowych i nietypowych potrawach z mnóstwa dzieł pisanych (również kodem binarnym), rodem ze srebrnego ekranu, nawiedzających popkulturę. Czy może coś być lepszym tematem na felietony? Gotowanie jest przecież tak fantastyczną podróżą w świat wyobraźni... Będzie ciekawie, będzie zabawnie.Będzie bansheekowo. Zapraszam!
wtorek, 30 czerwca 2015
czwartek, 25 czerwca 2015
Lemon Sugar Cookies (cytrynowe ciastka cukrowe)
Od czasu gdy kablówka stała się codziennością w polskich domach, na ekranach telewizorów i komputerów - otworzyły się nam oczy na szeroki świat. To, co Polakowi jeszcze trzydzieści lat temu wydawało się egzotyką, teraz znamy jako coś normalnego. Ananasów nie widujemy jedynie w formie puszkowanej, w supermarketach masowo leżą owoce i warzywa, jakich nazw i sposobu jedzenia nie do końca kojarzymy, ale kupimy, bo to coś nowego i nawet nie drenuje portfela, a działy z chińszczyzną są tak samo typową częścią większych spożywczaków, co dział owocowo-warzywny.
Mass-media, rzecz jasna, pomagają. To przez nie dowiadujemy się, co się jada i jak się wygląda za granicą naszego pięknego "miodem i mlekiem płynącego" kraju. Obraz, szczególnie w serialach, zawsze jest przerysowany, ale są standardy, które się nie zmieniają.
Przykładowo nadęcie amerykanów odnośnie ich "najwspanialszego kraju na świecie", kraju swobód wszelakich, publicznego dostępu do broni i patetyzm wylewający się ze srebrnego ekranu w każdym filmie, gdzie jest tylko wspomniane o walce z czymś, z czym tylko amerykanie i pomoc amerykańska dla świata może sobie pomóc. Albo grube baby wciskające się w obcisłe łaszki i udające, że nie przeszkadza im ich wygląd (potem lecą do reality show o odchudzaniu i trzepią kasę na zwierzeniach jak jadły całe życie junk food, a tak w ogóle to miały ciężkie dzieciństwo, love me, love me, potrzebuję waszego wsparcia w wygrzebaniu się z tłuszczowej przepaści i odbudowaniu swego poczucia własnej wartości!). Jak widać, do tej strony wizerunku zagranicznego mam ambiwalentny stosunek. Nie lubię reality shows, a jeśli już na jakieś rzucę okiem, to tylko dlatego, że ludzie w nich ciekawie gotują i nie zwierzają się z płaczem.
I tutaj, jak zwykle okrężną drogą zbliżamy się do sedna obecnej felki, czyli do tego co przeciętny Polak wie o ciastkach. Otóż, jak pokazuje mój drobny eksperyment, przeciętny Polak nie wie nic o ciastkach, które nie są kruche, albo twarde jak kamień, tudzież przesadnie wyrośnięte lub zalane glazurą. Sprawdzałam właśnie ostatnio czy sklepikarze mają pojęcie co to są chocolate chip cookies, ale takie prawdziwe, miękkie w środku, chrupkie z zewnątrz. Część zaczepianych wskazywała mi z namaszczeniem "pieguski" albo inne "biedronki", tudzież w natchnieniu "amerykanki" wedlowskie, sugerując się angielsko brzmiącą nazwą. Kulą w płot. Wszystko to jest kruche, sypiące się, naładowane konserwantami i ma tak dużo wspólnego z chocolate chip cookies jak Murzynek z Brownie - kolor i użycie czekolady. Jeden miły pan zapytał inteligentnie "yyyy?" gdy zapragnęłam ciastek i prosiłam o ich wskazanie, dopiero po wyjaśnieniu, że to ciastka z kawałkami czekolady wskazał - rzecz jasna - te cholerne piegusko podobne.
Nic nie pomagało. Nawet porównanie do tych jakie sprzedają w Subwayu i ostatnio w KFC. Tylko jeden człowiek oświadczył domyślnie "ahaaa!" i pokręcił głową, że niestety takich nie dostanę.
Wniosek jest prosty. Pokolenie narodzone w latach osiemdziesiątych jeszcze się orientuje o co chodzi, ale starsi nawet sobie trudu nie zadają, by wyjść poza ramy kruszącej się, twardej, ciasteczkowej polskości. A potem się dziwimy, że mają nas za granicą za pijaków i debili.
Co do samych ciastek: nie wierzcie w slogany na pudełkach. To, co sprzedają jako ciastka "chocolate chips w stylu amerykańskim" absolutnie nie jest nimi, ani w smaku, ani w fakturze. To najzwyklejsze kruche, łatwe w produkcji i transporcie, oraz przechowywaniu. Do chocolate chip cookies, czyli ciastek z kawałkami czekolady mają najbliżej te, kupowane w Subwayu - płaskie, okrągłe i naładowane różnym dobrem. Niestety zazwyczaj dopadamy do nich, jak już są zimne i średnio smaczne, ale powiadam wam: zrobienie własnych w tym stylu, mięciutko chrupiących nie zajmie wam więcej niż pół godziny, będziecie mieć własne, ciepłe i zjadane do upojenia, aż się skończą.
Przepis na prawdziwe chocolate chip cookies zarzucę wkrótce. Dziś jednak zaproponuję wam inną ich odmianę, a mianowicie cytrynowe ciastka cukrowe, czyli lemon sugar cookies. Co prawda i one mają swoje odmiany, w tym jedną bardzo podobną do polskich kruchych z faktury, ale zgadnijcie, co wybierze większość ludzi, mając do wyboru mięciutkie, albo twarde jak sucharek:) No, te mięciutkie, zachowujące swą fakturę nawet po wystudzeniu (jeśli tylko zostały zamknięte w szczelnym pudełku i zabezpieczone przed wyschnięciem). Na dodatek, jeśli ciastka te są napakowane aromatem cytryn i dodatkowo obtoczone w specjalnym, ekspresowo robionym cukrze cytrynowym - to już naprawdę tylko iść i wywalić pudełkowe podróbki ciastek amerykańskich do kosza i trzasnąć namiętnie drzwiami śmietnika. I rzecz jasna pochłaniać świeżo upieczone jedno za drugim, aż padniemy z przejedzenia, za to niezwykle szczęśliwi.
Te ciastka są naprawdę proste w zrobieniu. Trzeba tylko pamiętać o paru rzeczach, shackować kilka rzeczy, ułatwiając sobie ich pieczenie, a potem odganiać rodzinę zwabioną cudowną, cytrynową wonią od gorących, świeżo wyjętych z pieca, bo swoje odstać muszą.
Oryginalny przepis znajduje się tu , jednak, rzecz jasna, dokonałam na nim swoich modyfikacji, dostosowując go przy tym pod warunki polskie. Ulepszyło to zdecydowanie smak i przyspieszyło robotę. A cała reszta nie zmieniła się wcale... zresztą raczcie rzucić okiem na zdjęcie poniżej i zapraszam do pieczenia;)
Składniki:
Ciasto:
1 szklanka (ok. 12 dkg) masła, nieco miękkiego
1,5 szklanki cukru
1 jajko
2 i 1/4 szklanki mąki tortowej
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 cukier waniliowy
skórka otarta z 2 cytryn
sok z 1,5 cytryny
cukier cytrynowy do obtoczenia ciastek
Cukier cytrynowy:
1/2 szklanki cukru
skórka z 1 cytryny
Wykonanie:
Nastawić piekarnik na 176 stopni Celsjusza. Grzanie góra-dół. Blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia.
Zmiksować ze sobą cukier i masło (pokrojone w kosteczkę szybciej pójdzie) na masę gładką i puszystą. Dodać do niej jajko i miksować dalej, aż się składniki połączą.
Następnie dodajemy mąkę, proszek do pieczenia, cukier waniliowy, oraz skórkę i sok z cytryn. Miksujemy jeszcze aż się połączą, a masa zacznie nam przypominać zbite ciasto na ciastka, w którym ledwie mieszadła dają się radę ruszyć.
Tak zmiksowane ciasto wkładamy do lodówki na co najmniej godzinę. Można i w misce, gdzie miksowaliśmy, przykryte folią aluminiową, ale swoje odstać i stężeć musi, inaczej ciastka rozleją nam się nieestetycznie podczas pieczenia w piekarniku i będą zbyt płaskie.
W tym czasie szykujemy sobie cukier cytrynowy. Mieszamy cukier i skórkę aż się ładnie połączą w misce i szykujemy się do ostatniej części robienia ciastek.
Ciasto po godzinie wyciągamy z lodówki. Powinno być dość twarde (wyginało mi łyżkę aluminiową, gdy próbowała je wyciągnąć na stolnicę, więc użyjcie w tym celu drewnianej), wykładamy na stolnicę. Powinno mieć taką konsystencję, że da się ugnieść i nie będzie kleić się do palców. Jeśli jednak nadal jest za miękkie, można jeszcze potrzymać w lodówce, albo podsypać je co nieco mąką.
Dzielimy ciasto przy pomocy łyżki stołowej. Porcyjki wielkości "komory zupnej(:P)" rolujemy następnie w kulki i każdą jedną wrzucamy do miski z cukrem cytrynowym, starannie ją w nim obtaczając.
Gotowe, ocukrzone kulki kładziemy na blaszce z papierem do pieczenia i lekko przyciskamy dłonią, spłaszczając, by wyszły nam ładne dyski. Odległość między dyskami powinna wynosić jakoś tak 2-4 centymetry - muszą mieć miejsce by podrosnąć i nie zlać się ze sobą.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy 12 minut lub do momentu aż będą jasno złote.
Nie wskazane jest kłucie ich czymkolwiek - gdy będziemy je wyciągać, muszą mieć miękką konsystencję. Nie taką jak surowe, ale uginającą się pod palcem. Dojdą do siebie i stwardnieją co nieco podczas stygnięcia.
Ciastkom zdecydowanie trzeba pozwolić ostygnąć na blasze, inaczej gorące rozlecą się wam w rękach. Dopiero takie lekko tylko ciepłe można ostrożnie przekładać na talerz albo do pudełka, w którym mają być przechowywane.
Nie potrzebują niczego w rodzaju lukrów albo dodatków. Wytarzanie w cukrze cytrynowym daje im wszystko, co potrzebne i do ozdoby i do smaku.
Konsystencję mają typową dla prawdziwych ciastek amerykańskich w stylu "chocolate chip". Po wystygnięciu będą mieć delikatną, pochrupującą powierzchnię, a w środku będą rozkosznie miękkie, niemal ciągnące się i cytrynowe. Poezja smaku, powiadam wam.
Można je przechowywać kilka dni zamknięte w pudełku, to konsystencję tą zachowają spokojnie, nawet jako całkiem zimne.
Smacznego, prawdziwie cytrynowego sugar cookie;)
Mass-media, rzecz jasna, pomagają. To przez nie dowiadujemy się, co się jada i jak się wygląda za granicą naszego pięknego "miodem i mlekiem płynącego" kraju. Obraz, szczególnie w serialach, zawsze jest przerysowany, ale są standardy, które się nie zmieniają.
Przykładowo nadęcie amerykanów odnośnie ich "najwspanialszego kraju na świecie", kraju swobód wszelakich, publicznego dostępu do broni i patetyzm wylewający się ze srebrnego ekranu w każdym filmie, gdzie jest tylko wspomniane o walce z czymś, z czym tylko amerykanie i pomoc amerykańska dla świata może sobie pomóc. Albo grube baby wciskające się w obcisłe łaszki i udające, że nie przeszkadza im ich wygląd (potem lecą do reality show o odchudzaniu i trzepią kasę na zwierzeniach jak jadły całe życie junk food, a tak w ogóle to miały ciężkie dzieciństwo, love me, love me, potrzebuję waszego wsparcia w wygrzebaniu się z tłuszczowej przepaści i odbudowaniu swego poczucia własnej wartości!). Jak widać, do tej strony wizerunku zagranicznego mam ambiwalentny stosunek. Nie lubię reality shows, a jeśli już na jakieś rzucę okiem, to tylko dlatego, że ludzie w nich ciekawie gotują i nie zwierzają się z płaczem.
I tutaj, jak zwykle okrężną drogą zbliżamy się do sedna obecnej felki, czyli do tego co przeciętny Polak wie o ciastkach. Otóż, jak pokazuje mój drobny eksperyment, przeciętny Polak nie wie nic o ciastkach, które nie są kruche, albo twarde jak kamień, tudzież przesadnie wyrośnięte lub zalane glazurą. Sprawdzałam właśnie ostatnio czy sklepikarze mają pojęcie co to są chocolate chip cookies, ale takie prawdziwe, miękkie w środku, chrupkie z zewnątrz. Część zaczepianych wskazywała mi z namaszczeniem "pieguski" albo inne "biedronki", tudzież w natchnieniu "amerykanki" wedlowskie, sugerując się angielsko brzmiącą nazwą. Kulą w płot. Wszystko to jest kruche, sypiące się, naładowane konserwantami i ma tak dużo wspólnego z chocolate chip cookies jak Murzynek z Brownie - kolor i użycie czekolady. Jeden miły pan zapytał inteligentnie "yyyy?" gdy zapragnęłam ciastek i prosiłam o ich wskazanie, dopiero po wyjaśnieniu, że to ciastka z kawałkami czekolady wskazał - rzecz jasna - te cholerne piegusko podobne.
Nic nie pomagało. Nawet porównanie do tych jakie sprzedają w Subwayu i ostatnio w KFC. Tylko jeden człowiek oświadczył domyślnie "ahaaa!" i pokręcił głową, że niestety takich nie dostanę.
Wniosek jest prosty. Pokolenie narodzone w latach osiemdziesiątych jeszcze się orientuje o co chodzi, ale starsi nawet sobie trudu nie zadają, by wyjść poza ramy kruszącej się, twardej, ciasteczkowej polskości. A potem się dziwimy, że mają nas za granicą za pijaków i debili.
Co do samych ciastek: nie wierzcie w slogany na pudełkach. To, co sprzedają jako ciastka "chocolate chips w stylu amerykańskim" absolutnie nie jest nimi, ani w smaku, ani w fakturze. To najzwyklejsze kruche, łatwe w produkcji i transporcie, oraz przechowywaniu. Do chocolate chip cookies, czyli ciastek z kawałkami czekolady mają najbliżej te, kupowane w Subwayu - płaskie, okrągłe i naładowane różnym dobrem. Niestety zazwyczaj dopadamy do nich, jak już są zimne i średnio smaczne, ale powiadam wam: zrobienie własnych w tym stylu, mięciutko chrupiących nie zajmie wam więcej niż pół godziny, będziecie mieć własne, ciepłe i zjadane do upojenia, aż się skończą.
Przepis na prawdziwe chocolate chip cookies zarzucę wkrótce. Dziś jednak zaproponuję wam inną ich odmianę, a mianowicie cytrynowe ciastka cukrowe, czyli lemon sugar cookies. Co prawda i one mają swoje odmiany, w tym jedną bardzo podobną do polskich kruchych z faktury, ale zgadnijcie, co wybierze większość ludzi, mając do wyboru mięciutkie, albo twarde jak sucharek:) No, te mięciutkie, zachowujące swą fakturę nawet po wystudzeniu (jeśli tylko zostały zamknięte w szczelnym pudełku i zabezpieczone przed wyschnięciem). Na dodatek, jeśli ciastka te są napakowane aromatem cytryn i dodatkowo obtoczone w specjalnym, ekspresowo robionym cukrze cytrynowym - to już naprawdę tylko iść i wywalić pudełkowe podróbki ciastek amerykańskich do kosza i trzasnąć namiętnie drzwiami śmietnika. I rzecz jasna pochłaniać świeżo upieczone jedno za drugim, aż padniemy z przejedzenia, za to niezwykle szczęśliwi.
Te ciastka są naprawdę proste w zrobieniu. Trzeba tylko pamiętać o paru rzeczach, shackować kilka rzeczy, ułatwiając sobie ich pieczenie, a potem odganiać rodzinę zwabioną cudowną, cytrynową wonią od gorących, świeżo wyjętych z pieca, bo swoje odstać muszą.
Oryginalny przepis znajduje się tu , jednak, rzecz jasna, dokonałam na nim swoich modyfikacji, dostosowując go przy tym pod warunki polskie. Ulepszyło to zdecydowanie smak i przyspieszyło robotę. A cała reszta nie zmieniła się wcale... zresztą raczcie rzucić okiem na zdjęcie poniżej i zapraszam do pieczenia;)
Składniki:
Ciasto:
1 szklanka (ok. 12 dkg) masła, nieco miękkiego
1,5 szklanki cukru
1 jajko
2 i 1/4 szklanki mąki tortowej
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 cukier waniliowy
skórka otarta z 2 cytryn
sok z 1,5 cytryny
cukier cytrynowy do obtoczenia ciastek
Cukier cytrynowy:
1/2 szklanki cukru
skórka z 1 cytryny
Wykonanie:
Nastawić piekarnik na 176 stopni Celsjusza. Grzanie góra-dół. Blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia.
Zmiksować ze sobą cukier i masło (pokrojone w kosteczkę szybciej pójdzie) na masę gładką i puszystą. Dodać do niej jajko i miksować dalej, aż się składniki połączą.
Następnie dodajemy mąkę, proszek do pieczenia, cukier waniliowy, oraz skórkę i sok z cytryn. Miksujemy jeszcze aż się połączą, a masa zacznie nam przypominać zbite ciasto na ciastka, w którym ledwie mieszadła dają się radę ruszyć.
Tak zmiksowane ciasto wkładamy do lodówki na co najmniej godzinę. Można i w misce, gdzie miksowaliśmy, przykryte folią aluminiową, ale swoje odstać i stężeć musi, inaczej ciastka rozleją nam się nieestetycznie podczas pieczenia w piekarniku i będą zbyt płaskie.
W tym czasie szykujemy sobie cukier cytrynowy. Mieszamy cukier i skórkę aż się ładnie połączą w misce i szykujemy się do ostatniej części robienia ciastek.
Ciasto po godzinie wyciągamy z lodówki. Powinno być dość twarde (wyginało mi łyżkę aluminiową, gdy próbowała je wyciągnąć na stolnicę, więc użyjcie w tym celu drewnianej), wykładamy na stolnicę. Powinno mieć taką konsystencję, że da się ugnieść i nie będzie kleić się do palców. Jeśli jednak nadal jest za miękkie, można jeszcze potrzymać w lodówce, albo podsypać je co nieco mąką.
Dzielimy ciasto przy pomocy łyżki stołowej. Porcyjki wielkości "komory zupnej(:P)" rolujemy następnie w kulki i każdą jedną wrzucamy do miski z cukrem cytrynowym, starannie ją w nim obtaczając.
Gotowe, ocukrzone kulki kładziemy na blaszce z papierem do pieczenia i lekko przyciskamy dłonią, spłaszczając, by wyszły nam ładne dyski. Odległość między dyskami powinna wynosić jakoś tak 2-4 centymetry - muszą mieć miejsce by podrosnąć i nie zlać się ze sobą.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy 12 minut lub do momentu aż będą jasno złote.
Nie wskazane jest kłucie ich czymkolwiek - gdy będziemy je wyciągać, muszą mieć miękką konsystencję. Nie taką jak surowe, ale uginającą się pod palcem. Dojdą do siebie i stwardnieją co nieco podczas stygnięcia.
Ciastkom zdecydowanie trzeba pozwolić ostygnąć na blasze, inaczej gorące rozlecą się wam w rękach. Dopiero takie lekko tylko ciepłe można ostrożnie przekładać na talerz albo do pudełka, w którym mają być przechowywane.
Nie potrzebują niczego w rodzaju lukrów albo dodatków. Wytarzanie w cukrze cytrynowym daje im wszystko, co potrzebne i do ozdoby i do smaku.
Konsystencję mają typową dla prawdziwych ciastek amerykańskich w stylu "chocolate chip". Po wystygnięciu będą mieć delikatną, pochrupującą powierzchnię, a w środku będą rozkosznie miękkie, niemal ciągnące się i cytrynowe. Poezja smaku, powiadam wam.
Można je przechowywać kilka dni zamknięte w pudełku, to konsystencję tą zachowają spokojnie, nawet jako całkiem zimne.
Smacznego, prawdziwie cytrynowego sugar cookie;)
poniedziałek, 22 czerwca 2015
Sałatka owocowa/salsa truskawkowa z cynamonowymi chipsami z tortilli/ Strawberry salsa with a cinnamon tortilla chips
Wreszcie przyszło lato. Wiosnę z jej niewątpliwym ciepełkiem, mniejszą ilością noszonej odzieży i perspektywą wakacji na horyzoncie, oraz galopującym koszmarem alergicznym, przez te wszystkie pyłki w powietrzu, wreszcie trafił szlag. Nadeszła druga moja ulubiona pora roku (po jesieni, kiedy już nie pyli, a nadal jest relatywnie ciepło i przyjemnie). I zaczął się wysyp owoców. Stoły "u bab" na rynku uginają się od łubianek z truskawkami, od zeszłego tygodnia i czereśniami, w lesie borówki i poziomki, oraz, uwaga zapaleni grzybiarze, kurki się pojawiły!
A u mnie na balkonie dojrzewają pierwsze pineberries - truskawki ananasowe. Zakupiłam z ciekawości sadzonki sztuk trzy, pragnąc sprawdzić, czy ta południowoamerykańska odmiana truskawek faktycznie smakuje jak ananas. Bo oczywiście nie ma co liczyć by w Polsce choćby w hipermarketach mieli koszyczki z tymi owocami. Sam se hoduj, człowieku. I se wyhoduję, a co!
Póki co jeszcze nie wiem, co z tego będzie, ale sądząc po lekko ananasowym zapachu dojrzewających owoców - chyba coś jest na rzeczy. Trzeba się jednak będzie jeszcze uzbroić w cierpliwość: truskawki mają być białe jako dojrzałe, z czerwonymi pestkami, a na razie są różowawe. Ale myślę, że za tydzień - dwa porządnego ciepła, będę mogła zapodać wam fotę pineberries, sztuk cztery, ze mną w tle, o obliczu wyrażającym zamyślenie - zjeść na surowo, czy kombinować i uczynić je głównymi bohaterami jakiegoś deseru? Znaczy... jak moje chłopaki nie skonsumują ich szybciej, w żarłocznym tempie.
Pęd do owoców u obu moich Dominików jest zresztą niesamowity. Nie dziwię się zresztą. Całą zimę i początek wiosny mieli tylko jabłka i to, co było w sklepach, szklarniowo hodowane lub sprowadzane, więc nic dziwnego, że teraz, gdy owoce są na każdym rogu (11 zeta za dwu kilogramową łubiankę truskawek to naprawdę nic), organizmy żądają witaminek. A paszcze głodne - sałatki owocowej.
Zaczął Młody. Gdzieś (pewnie w przedszkolu) podłapał, że już można robić porządne sałatki owocowe, więc zaczął się prosić. Dzieciaczek do tego stopnia zaangażował się w proces robienia tej sałatki, że szczegółowo omawiał ze mną ile owoców ma być i jak je mam zrobić, do momentu, gdy obiecałam, że zrobię, a on mi pomoże. I, rzecz jasna, jak przyszło co do czego, to były inne zajęcia niż robienie sałatki.
Nic nie szkodzi, zrobiłam im za to coś tak nietypowego i smacznego, że przypięli się do niej zanim odstała czas konieczny do przegryzienia się smaków i nic nie dały moje groźby i prośby. Zostało mi pół z faktycznego stanu, ale to pół zachowało smak całości. Bogom dziękować za to pół i mecz w TV, który ich odciągnął od salaterki.
Zanim przescrollujecie tekst do samego przepisu, dodam jedynie, że nie ma co tu szukać typowego ananasa i brzoskwini - puszkowanych, pomarańcz lub mandarynek i dodatku kukurydzy, pociachanych w kostkę i zalanych sokiem owocowym. O, nie, nudzie i mdłym smakom mówimy stanowcze nie. Mamy sezonowe owoce, truskawki każdy kocha, więc, jako że dostałam zielone światło od synka, by były truskawki w sałatce, zaczęłam szukać czegoś ciekawego na internetach. Jak zwykle wylądowałam na Pintereście, a tam... no, rewelacja. Cudowna, chrupiąca sałatka, gasząca pragnienie w ekstremalnie szybkim tempie, do tego chipsy z tortilli o smaku cynamonowym, robiące za solidne podbicie dla całej tej wilgoci owocowej. Nie ważcie się zjadać łyżką! Nabierajcie sałatki tortillami. Dzięki temu, że jest drobno krojona - uda się to koncertowo i będzie fajną alternatywą dla standardowego spożywania sałatek owocowych.
Zresztą wypróbujcie sami.
Truskawkowe szaleństwo na koniec sezonu truskawkowego, czas rozpocząć!
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki na sałatkę/salsę:
2 średnie jabłka Granny Smith (jeśli macie dostęp do innych twardych, wolno ciemniejących, kwaśnawych jabłek polskich, szara reneta na przykład, spokojnie możecie użyć jako zamiennika)
1 cytryna
2 kiwi
1/2 kg truskawek
1 łyżka brązowego cukru
3 łyżki konfitury o smaku dowolnym, ale nie truskawkowym (użyłam wiśniowej i wierzcie mi, ta konfitura jest potrzebna, więc dla dobra smaku - nie pomijamy ani jej ani powyższego cukru)
Składniki na cynamonowe chipsy z tortilli:
6 placków pszennej tortilli
10 dkg stopionego masła
1/3 szklanki cukru
1 łyżka cynamonu
Wykonanie:
Chipsy:
Nagrzać piekarnik do 176 stopni Celsjusza.
Cynamon i cukier zmieszać ze sobą w misce, odstawić.
Masło stopić.
Każdy placek tortilla posmarować starannie masłem z jednej strony, posypać lekko mieszanką cynamonu i cukru i to samo wykonać z plackiem z drugiej strony.
Zgromadzić trzy w ten sposób przygotowane tortille i ułożyć jedną na drugiej, by na koniec przy pomocy ostrego noża lub przecinacza do pizzy przeciąć całą trójkę najpierw na pół, potem na ćwiartki i jeszcze na ćwiartki. W rezultacie powinnyśmy otrzymać z każdego placka 12 trójkątnych chipsów. To samo powtórzyć z pozostałymi plackami.
Jeśli skończą nam się składniki na chipsy, dorabiamy nową porcję cynamonu z cukrem i stapiamy więcej masła - w zależności od tego ile chcemy mieć tych chipsów. Zejdą jak woda, ale 6 placków to akurat wystarczająca ilość na sałatkę.
Po przygotowaniu w ten sposób chipsów, wykładamy je na blachę wysłaną papierem do pieczenia i wstawiamy do piekarnika na 8 - 11 minut. I tutaj trzeba uważać, by nie spalić cynamonu, więc ledwie chipsy zrobią się sztywne i złotawe, warto wyciągać.
Można je przygotować wcześniej i po ostudzeniu włożyć do szczelnego pudełka, gdzie spokojnie i w stanie kruchym poczekają na sałatkę nawet i kilka dni.
Sałatka/salsa:
Wyparzyć cytrynę, otrzeć z niej skórkę (tylko żółtą część), odstawić.
Obrać i drobno pokroić jabłka. Na pokrojone wycisnąć około 2 łyżek soku z cytryny, by nie ściemniały, wymieszać starannie, odstawić.
Drobno (do wielkości mniej więcej kawałeczków, w jakie posiekaliśmy jabłka) posiekać obrane kiwi i pozbawione szypułek, wymyte truskawki.
Ostrożnie połączyć truskawki, kiwi, jabłka, skórkę cytrynową, dosypać łyżkę cukru i dodać konfiturę tak, aby stworzyły solidnie pomieszaną masę. Puści sok, więc nic się nie przejmujmy, bo o to chodzi.
Odstawić na co najmniej 15 minut w temperaturze pokojowej, by smaki się przegryzły.
Raz jeszcze zamieszać i podawać wraz z chipsami cynamonowymi (którymi najlepiej tę sałatkę jeść, jak łyżką.)
-----------------------------------------------------------------------------------------------
Ingredients:
Salsa:
2 medium Granny Smith apples
1 lemon
2 kiwi
1/2 kg of fresh strawberries
1 tblspn of brown sugar
3 tblspns of cherry marmelade
Cinnamon tortillas:
6pcs of wheat tortilla cakes
100g of melted butter
1/3 cup of sugar
1 tblspn of cinnamon
The making of:
Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit.
Mix sugar and cinnamon together in a bowl, set aside.
Melt the butter.
Butter every tortilla and sprinkle sugar & cinnamon mix on both sides.
Gather three tortillas like that, put one at the top of another, and the cut all them firt half, then quarters, and half quarters, so you have 12 triangles of every tortilla. Repeat these 2 steps with the rest of tortillas. If you are out of ingredients for tortillas, simply prepare more sugar and cinnamon mix, but 6 tortillas at a time is enough for one bowl of strawberry salsa.
Put the tortilla chips on a baking tin with a sheet of baking paper, and bake them 8-11 minutes, removing them just when it start to become golden.
Cool them after baking, and start preparing salsa.
Grate the lemon peel, set aside.
Wash, peel and chop apples nicely. Squeeze about 2 tablespoons of lemon juice on them, so to prevent browning, mix it all up, set aside.
Chop kiwis and strawberries the same size as you chopped apples.
Mix gently all the fruits and lemon zest together, add a spoonfull of sugar, and 1 tablespoon of fruit preserve. Mix it all up and let it sit for a 15 minutes in room temperature, so all flavours mixed and the juices appeared.
Mix it up the final time, and serve together with a tortilla chips (using them as a spoon to salsa).
A u mnie na balkonie dojrzewają pierwsze pineberries - truskawki ananasowe. Zakupiłam z ciekawości sadzonki sztuk trzy, pragnąc sprawdzić, czy ta południowoamerykańska odmiana truskawek faktycznie smakuje jak ananas. Bo oczywiście nie ma co liczyć by w Polsce choćby w hipermarketach mieli koszyczki z tymi owocami. Sam se hoduj, człowieku. I se wyhoduję, a co!
Póki co jeszcze nie wiem, co z tego będzie, ale sądząc po lekko ananasowym zapachu dojrzewających owoców - chyba coś jest na rzeczy. Trzeba się jednak będzie jeszcze uzbroić w cierpliwość: truskawki mają być białe jako dojrzałe, z czerwonymi pestkami, a na razie są różowawe. Ale myślę, że za tydzień - dwa porządnego ciepła, będę mogła zapodać wam fotę pineberries, sztuk cztery, ze mną w tle, o obliczu wyrażającym zamyślenie - zjeść na surowo, czy kombinować i uczynić je głównymi bohaterami jakiegoś deseru? Znaczy... jak moje chłopaki nie skonsumują ich szybciej, w żarłocznym tempie.
Pęd do owoców u obu moich Dominików jest zresztą niesamowity. Nie dziwię się zresztą. Całą zimę i początek wiosny mieli tylko jabłka i to, co było w sklepach, szklarniowo hodowane lub sprowadzane, więc nic dziwnego, że teraz, gdy owoce są na każdym rogu (11 zeta za dwu kilogramową łubiankę truskawek to naprawdę nic), organizmy żądają witaminek. A paszcze głodne - sałatki owocowej.
Zaczął Młody. Gdzieś (pewnie w przedszkolu) podłapał, że już można robić porządne sałatki owocowe, więc zaczął się prosić. Dzieciaczek do tego stopnia zaangażował się w proces robienia tej sałatki, że szczegółowo omawiał ze mną ile owoców ma być i jak je mam zrobić, do momentu, gdy obiecałam, że zrobię, a on mi pomoże. I, rzecz jasna, jak przyszło co do czego, to były inne zajęcia niż robienie sałatki.
Nic nie szkodzi, zrobiłam im za to coś tak nietypowego i smacznego, że przypięli się do niej zanim odstała czas konieczny do przegryzienia się smaków i nic nie dały moje groźby i prośby. Zostało mi pół z faktycznego stanu, ale to pół zachowało smak całości. Bogom dziękować za to pół i mecz w TV, który ich odciągnął od salaterki.
Zanim przescrollujecie tekst do samego przepisu, dodam jedynie, że nie ma co tu szukać typowego ananasa i brzoskwini - puszkowanych, pomarańcz lub mandarynek i dodatku kukurydzy, pociachanych w kostkę i zalanych sokiem owocowym. O, nie, nudzie i mdłym smakom mówimy stanowcze nie. Mamy sezonowe owoce, truskawki każdy kocha, więc, jako że dostałam zielone światło od synka, by były truskawki w sałatce, zaczęłam szukać czegoś ciekawego na internetach. Jak zwykle wylądowałam na Pintereście, a tam... no, rewelacja. Cudowna, chrupiąca sałatka, gasząca pragnienie w ekstremalnie szybkim tempie, do tego chipsy z tortilli o smaku cynamonowym, robiące za solidne podbicie dla całej tej wilgoci owocowej. Nie ważcie się zjadać łyżką! Nabierajcie sałatki tortillami. Dzięki temu, że jest drobno krojona - uda się to koncertowo i będzie fajną alternatywą dla standardowego spożywania sałatek owocowych.
Zresztą wypróbujcie sami.
Truskawkowe szaleństwo na koniec sezonu truskawkowego, czas rozpocząć!
Please scroll below for the "red" recipe in english version:)
Składniki na sałatkę/salsę:
2 średnie jabłka Granny Smith (jeśli macie dostęp do innych twardych, wolno ciemniejących, kwaśnawych jabłek polskich, szara reneta na przykład, spokojnie możecie użyć jako zamiennika)
1 cytryna
2 kiwi
1/2 kg truskawek
1 łyżka brązowego cukru
3 łyżki konfitury o smaku dowolnym, ale nie truskawkowym (użyłam wiśniowej i wierzcie mi, ta konfitura jest potrzebna, więc dla dobra smaku - nie pomijamy ani jej ani powyższego cukru)
Składniki na cynamonowe chipsy z tortilli:
6 placków pszennej tortilli
10 dkg stopionego masła
1/3 szklanki cukru
1 łyżka cynamonu
Wykonanie:
Chipsy:
Nagrzać piekarnik do 176 stopni Celsjusza.
Cynamon i cukier zmieszać ze sobą w misce, odstawić.
Masło stopić.
Każdy placek tortilla posmarować starannie masłem z jednej strony, posypać lekko mieszanką cynamonu i cukru i to samo wykonać z plackiem z drugiej strony.
Zgromadzić trzy w ten sposób przygotowane tortille i ułożyć jedną na drugiej, by na koniec przy pomocy ostrego noża lub przecinacza do pizzy przeciąć całą trójkę najpierw na pół, potem na ćwiartki i jeszcze na ćwiartki. W rezultacie powinnyśmy otrzymać z każdego placka 12 trójkątnych chipsów. To samo powtórzyć z pozostałymi plackami.
Jeśli skończą nam się składniki na chipsy, dorabiamy nową porcję cynamonu z cukrem i stapiamy więcej masła - w zależności od tego ile chcemy mieć tych chipsów. Zejdą jak woda, ale 6 placków to akurat wystarczająca ilość na sałatkę.
Po przygotowaniu w ten sposób chipsów, wykładamy je na blachę wysłaną papierem do pieczenia i wstawiamy do piekarnika na 8 - 11 minut. I tutaj trzeba uważać, by nie spalić cynamonu, więc ledwie chipsy zrobią się sztywne i złotawe, warto wyciągać.
Można je przygotować wcześniej i po ostudzeniu włożyć do szczelnego pudełka, gdzie spokojnie i w stanie kruchym poczekają na sałatkę nawet i kilka dni.
Sałatka/salsa:
Wyparzyć cytrynę, otrzeć z niej skórkę (tylko żółtą część), odstawić.
Obrać i drobno pokroić jabłka. Na pokrojone wycisnąć około 2 łyżek soku z cytryny, by nie ściemniały, wymieszać starannie, odstawić.
Drobno (do wielkości mniej więcej kawałeczków, w jakie posiekaliśmy jabłka) posiekać obrane kiwi i pozbawione szypułek, wymyte truskawki.
Ostrożnie połączyć truskawki, kiwi, jabłka, skórkę cytrynową, dosypać łyżkę cukru i dodać konfiturę tak, aby stworzyły solidnie pomieszaną masę. Puści sok, więc nic się nie przejmujmy, bo o to chodzi.
Odstawić na co najmniej 15 minut w temperaturze pokojowej, by smaki się przegryzły.
Raz jeszcze zamieszać i podawać wraz z chipsami cynamonowymi (którymi najlepiej tę sałatkę jeść, jak łyżką.)
-----------------------------------------------------------------------------------------------
Ingredients:
Salsa:
2 medium Granny Smith apples
1 lemon
2 kiwi
1/2 kg of fresh strawberries
1 tblspn of brown sugar
3 tblspns of cherry marmelade
Cinnamon tortillas:
6pcs of wheat tortilla cakes
100g of melted butter
1/3 cup of sugar
1 tblspn of cinnamon
The making of:
Preheat the oven to 350 degrees Fahrenheit.
Mix sugar and cinnamon together in a bowl, set aside.
Melt the butter.
Butter every tortilla and sprinkle sugar & cinnamon mix on both sides.
Gather three tortillas like that, put one at the top of another, and the cut all them firt half, then quarters, and half quarters, so you have 12 triangles of every tortilla. Repeat these 2 steps with the rest of tortillas. If you are out of ingredients for tortillas, simply prepare more sugar and cinnamon mix, but 6 tortillas at a time is enough for one bowl of strawberry salsa.
Put the tortilla chips on a baking tin with a sheet of baking paper, and bake them 8-11 minutes, removing them just when it start to become golden.
Cool them after baking, and start preparing salsa.
Grate the lemon peel, set aside.
Wash, peel and chop apples nicely. Squeeze about 2 tablespoons of lemon juice on them, so to prevent browning, mix it all up, set aside.
Chop kiwis and strawberries the same size as you chopped apples.
Mix gently all the fruits and lemon zest together, add a spoonfull of sugar, and 1 tablespoon of fruit preserve. Mix it all up and let it sit for a 15 minutes in room temperature, so all flavours mixed and the juices appeared.
Mix it up the final time, and serve together with a tortilla chips (using them as a spoon to salsa).
piątek, 19 czerwca 2015
Rożki brzoskwiniowe z waniliowym lukrem
Każdy czasem tak ma, że coś za nim chodzi. Coś się uczepia ogona myśli (lub nogawki, jeśli to jazgotliwy i bardziej niż zły pies sąsiadów, przekonany, że dybiesz na "jego" skrzynkę na listy, choć tylko łakomym wzrokiem gapisz się przez płot na ichnie czereśnie, nie ruszone, podczas gdy twoje zeżarły szpaki), coś tupta za tobą, włazi na język i kieruje twoimi poczynaniami. Pół biedy jeszcze jeśli to jakiś rytmiczny kawałek, który usłyszało się w kawiarni, i cały dzień się nuci pod nosem. Chociaż i to jest problematyczne, jak jesteś na przykład na pogrzebie, nucić powinieneś tylko smętne pienia żałobne, a myśli mieć pełne skupienia i smutku. A tu nagle, gdy ksiądz raczy kropić trumnę i głosić o wracaniu do ziemi, skąd wszystko wyszło, znikąd zakwita kuriozalna sytuacja, gdy te słowa rozlegają się w twej głowie z soundtrackiem mocnej gitarowej solówki Guns'n'Roses i miaukliwego pisko-brzmienia Axla Rose. A Axl Rose często występował w samych gaciach i kształty cochones było mu widać, a znowu ksiądz, stwierdzasz, ma bardzo podobną fizys do Axla Rose. Jakimś cudem twój zaskoczony mózg produkuje następnie wizję księdza w slipkach i powiewającej jak u Neo z Matrixa rozpiętej sutannie (skąd Neo? Ask me!), śpiewającego do kropidła "Don't you cry, tonight" i musisz czym prędzej stamtąd uciekać, by nie parsknąć śmiechem, lub, co gorsza, nie zrobić mu chórków.
Czasem też, nieszczęśniku, katujesz przez tydzień przyjaciół cytatami z "Gry o tron", głosząc wszystkim i każdemu z osoba, że "nic nie wiedzą" ("You know nothing, Jon Snow.") bez względu na kontekst wypowiedzi, i jednym tchem dodajesz grobowym tonem, że są ciemniakami bo "noc jest ciemna i pełna potworów" ("For the night is dark and full of terrors."). Czasem też łazi za tobą zboczeniec, kusząco machając kuśką spod płaszcza, ale na to akurat możemy coś poradzić, albo biorąc sprawy w swoje ręce (bez, kurna, podtekstów, co?:) trzaskając go po prostu z kolana w wietrzone cochones), albo wołamy wielkim głosem najbliższego stróża prawa i mamy nadzieję, że pies przywlecze ze sobą wsparcie w postaci pana z mandacikiem, po którym ekshibicjoniście zmięknie rura. Dosłownie.
Na szczęście takie podczepiacze (wyłączając zboczeńców wszelkiego autoramentu) szybko przechodzą po jakimś czasie. Stają się nudne, wyświechtane, albo coś innego je zastąpiło.
Co jednak ma zrobić w miarę normalna Gosia, jeśli do jej łba chyłkiem dostał się przepis i tak zawojował myśli, że nie ma od niego spokoju od dwóch dni? No, zrobić go. Otóż to.
A wszystkiemu winny Pinterest. Większość z was zna ten bardzo użyteczny programik, który szturmem zabiera fanów Picassa i starszemu Deviantart, tylko dlatego, że nie trzeba nic zgrywać, obsługa jest banalna i nie atakują cię reklamy z każdej strony, a żeby sobie dowolne dane zachować z dowolnej strony, starczy założyć tam konto. I wybrać ulubione tematy. A potem grzeb, przypinaj, rób kolekcje i ciesz się jak głupi z propozycji grafik/ tekstów/ muzyki/ stron, których jeszcze nie widziałeś, a okazuje się, że o tym marzyłeś.
Otóż dla mnie Pint to źródło niekończącej się radochy ze względu na coraz to nowe, nieznane mi piękne grafiki fantasy, które tam znajduję. Oraz przepisy na dania, o których jeszcze pół roku temu bladego pojęcia nie miałam. Na tym właśnie Pintereście dwa dni temu wpadł mi w oko ten przepis . Sam z siebie i od razu mi się spodobał. Szybkie, proste i niezwykłe, nieznane mi ciasto, na dodatek smacznie wyglądające. Nic to, myślę, mam inne plany, przypnę i kiedyś zrobię. Myślicie, że tak łatwo poszło? A gdzie tam!
Ten przepis chodził za mną do końca dnia. Ten przepis śnił mi się w nocy, jak robiłam ciasto, piekłam, próbowałam, podtykałam pod nos opinii publicznej, a potem ponownie piekłam w innych wariantach. Ten piekielny przepis chodził za mną cały kolejny dzień i nawet jak sobie drzemkę ucięłam po południu, zsuwając się w objęcia snu i fabuły czytanego właśnie "Papieża Sztuk" Kuby Ćwieka (pozdrawiam, tak nawiasem:)), jakimś cudem Loki piekł Peach Pie Scones with a Vanilla Glaze. I wyszło mu, ale wykałaczka mu wpadła w głębiny wypieku, w związku z czym wyjął pukawkę i potraktował nieszczęsne ciasto kilkoma seriami zagadując głosem De Niro "You talking to me?", tym sposobem żądając zwrotu mamlacza. Ten przepis... postanowiłam w końcu zrobić dzisiaj, gdy drugą noc zawracał mi głowę, słusznie przypuszczając, że on sobie nie pójdzie ot tak. Będzie dręczył, męczył i czynił kolejne podjazdy w każdy zakątek moich myśli.
Więc zrobiłam. I efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Nie wiem jak opisać to ciasto. Zbite, ale jednocześnie puchate, odrobinę jak świeżutka drożdżówka, ale nie do końca. Kształt niezwykły, smak nietypowy. Lukier tak smaczny i łatwy do zrobienia, że w głowie się nie mieści. Czas wyrobu całości około pięćdziesiąt minut z zegarkiem w ręku: od przygotowania składników, do polania glazurą. No, istny samograj, raj dla pyska, świetny dodatek do 5 o'clock tea, albo zwyczajnej kawusi śniadaniowej. I zapycha, więc głodnym się po tym nie jest.
Rzecz jasna mam swoje uwagi, kilka rzeczy na pewno trzeba by zmienić w przepisie oryginalnym, choć wyjątkowo trzymałam się go bardzo ściśle. Na pewno spróbuję na drugi raz glazury brzoskwiniowej i dodam więcej cukru do ciasta. Ale póki co zapodam wam oryginalny przepis na Peach Pie Scones with a Vanilla Glaze, czyli po naszemu Rożki brzoskwiniowe z waniliowym lukrem.
Enjoy:)
Składniki:
Ciasto:
2 szklanki i 2 łyżki stołowe mąki tortowej
1/2 szklanki brązowego cukru (nawet i 3/4 szklanki będzie w porządku. Cukier zgubi się w takiej ilości mąki, ale smaku przyda.)
1 łyżka proszku do pieczenia
szczypta soli
1/2 kostki masła, pokrojonego w kostkę, zimnego
1 jajko
1/4 szklanki śmietany kremówki (idealna by była 36%, ale z braku laku robiłam na 30% i też wyszło)
1/4 szklanki śmietany kwaśnej (18%)
1 cukier waniliowy
szklanka świeżych brzoskwiń, pokrojonych (dajcie i więcej, u mnie i szklanka było mało. Ciasto pewnie zniesie jeszcze drugie tyle, ale dla bezpieczeństwa można spróbować z 1 i 1/2 szklanki)
Lukier waniliowy:
1/2 szklanki cukru pudru
1 cukier waniliowy
2 łyżki śmietany kremówki (zależnie od konsystencji, jaka wam wyjdzie, może być potrzebna dodatkowa łyżka)
Wykonanie:
Nagrzać piekarnik do 204 stopni Celcjusza. Grzanie góra-dół, termoobiegowi mówimy stanowcze nie.
W misce połączyć suche składniki: mąkę, cukier, proszek do pieczenia i sól. Do tej mieszaniny wrzucić masło pokrojone w kostki i wgniatać widelcem w suche składniki tak długo, aż wyjdzie nam coś nieco podobnego do kruszonki. Tu i tam zbrylone, zdecydowanie nie pył.
W drugiej misce połączyć mokre składniki: śmietany, jajko oraz cukier waniliowy. Powoli dodawać mokre składniki do suchych składników i zmiksować aż się połączą w gładką masę. Masa będzie gęsta i ciężka, więc jak wam się zacznie lepić do mieszadeł - nic się nie dzieje. Ważne, by wszystko się połączyło.
Do gotowego ciasta dodać pokrojone brzoskwinie. Ostrożnie, by ich nie porozgniatać, ale żeby znalazły się w cieście. Inny sposób na umieszczenie ich tam nieco bezpieczniej to wetknięcie ich po jednej w uformowany już i pokrojony dysk (patrz następne akapity).
Stolnicę solidnie obsypać mąką, i na niej umieścić ciasto. Po dodaniu brzoskwiń będzie mokre i lepkie, więc bardzo wytarzanie go w mące się przyda. Z ciasta uformować nieduży dysk (mój miał wielkość niemal taką jak standardowa, okrągła blaszka na sernik), spłaszczyć go do grubości około 2 centymetrów i przełożyć na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia (w moim przypadku był to właśnie spód blaszki sernikowej). Następnie przy pomocy ostrego, umączonego noża (lub krajalnicy do pizzy) przeciąć dysk na pół, potem na ćwierci i jeszcze te ćwierci na połowy. W rezultacie tych cięć wyjść powinno nam 8 trójkątnych rożków. Rożki te ostrożnie należy odsunąć nieco od siebie, aby się nie stykały. Będą rosnąć podczas pieczenia, a zależy nam na tym, by łatwo dało się je oddzielać od siebie. Każdy rożek należy posmarować z wierzchu śmietanką kremówką.
Blaszkę wkładamy do piekarnika i pieczemy nasze rożki 16-18 minut lub do momentu aż będą jasno złoto brązowe. Mnie to zajęło około 20 minut. Dla pewności sprawdzamy patyczkiem gotowość ciasta; jak jest suchy po wyciągnięciu z rożków, można zakończyć pieczenie. Następnie rożkom pozwalamy stygnąć.
W tym czasie przygotowujemy glazurę waniliową.
W miseczce mieszamy cukier puder i cukier waniliowy i dodajemy śmietankę kremówkę. Żwawo merdamy łyżką aż substancja osiągnie taką gęstość jak przeciętny lukier na ciastka. W razie potrzeby dodajemy jeszcze trochę śmietany aby lukier osiągnął właściwą konsystencję.
Lukier nakładamy na jeszcze ciepłe rożki i pozwalamy całości ostygnąć i zastygnąć. Dopiero gdy glazura stwardnieje - można kroić i zajadać.
Czasem też, nieszczęśniku, katujesz przez tydzień przyjaciół cytatami z "Gry o tron", głosząc wszystkim i każdemu z osoba, że "nic nie wiedzą" ("You know nothing, Jon Snow.") bez względu na kontekst wypowiedzi, i jednym tchem dodajesz grobowym tonem, że są ciemniakami bo "noc jest ciemna i pełna potworów" ("For the night is dark and full of terrors."). Czasem też łazi za tobą zboczeniec, kusząco machając kuśką spod płaszcza, ale na to akurat możemy coś poradzić, albo biorąc sprawy w swoje ręce (bez, kurna, podtekstów, co?:) trzaskając go po prostu z kolana w wietrzone cochones), albo wołamy wielkim głosem najbliższego stróża prawa i mamy nadzieję, że pies przywlecze ze sobą wsparcie w postaci pana z mandacikiem, po którym ekshibicjoniście zmięknie rura. Dosłownie.
Na szczęście takie podczepiacze (wyłączając zboczeńców wszelkiego autoramentu) szybko przechodzą po jakimś czasie. Stają się nudne, wyświechtane, albo coś innego je zastąpiło.
Co jednak ma zrobić w miarę normalna Gosia, jeśli do jej łba chyłkiem dostał się przepis i tak zawojował myśli, że nie ma od niego spokoju od dwóch dni? No, zrobić go. Otóż to.
A wszystkiemu winny Pinterest. Większość z was zna ten bardzo użyteczny programik, który szturmem zabiera fanów Picassa i starszemu Deviantart, tylko dlatego, że nie trzeba nic zgrywać, obsługa jest banalna i nie atakują cię reklamy z każdej strony, a żeby sobie dowolne dane zachować z dowolnej strony, starczy założyć tam konto. I wybrać ulubione tematy. A potem grzeb, przypinaj, rób kolekcje i ciesz się jak głupi z propozycji grafik/ tekstów/ muzyki/ stron, których jeszcze nie widziałeś, a okazuje się, że o tym marzyłeś.
Otóż dla mnie Pint to źródło niekończącej się radochy ze względu na coraz to nowe, nieznane mi piękne grafiki fantasy, które tam znajduję. Oraz przepisy na dania, o których jeszcze pół roku temu bladego pojęcia nie miałam. Na tym właśnie Pintereście dwa dni temu wpadł mi w oko ten przepis . Sam z siebie i od razu mi się spodobał. Szybkie, proste i niezwykłe, nieznane mi ciasto, na dodatek smacznie wyglądające. Nic to, myślę, mam inne plany, przypnę i kiedyś zrobię. Myślicie, że tak łatwo poszło? A gdzie tam!
Ten przepis chodził za mną do końca dnia. Ten przepis śnił mi się w nocy, jak robiłam ciasto, piekłam, próbowałam, podtykałam pod nos opinii publicznej, a potem ponownie piekłam w innych wariantach. Ten piekielny przepis chodził za mną cały kolejny dzień i nawet jak sobie drzemkę ucięłam po południu, zsuwając się w objęcia snu i fabuły czytanego właśnie "Papieża Sztuk" Kuby Ćwieka (pozdrawiam, tak nawiasem:)), jakimś cudem Loki piekł Peach Pie Scones with a Vanilla Glaze. I wyszło mu, ale wykałaczka mu wpadła w głębiny wypieku, w związku z czym wyjął pukawkę i potraktował nieszczęsne ciasto kilkoma seriami zagadując głosem De Niro "You talking to me?", tym sposobem żądając zwrotu mamlacza. Ten przepis... postanowiłam w końcu zrobić dzisiaj, gdy drugą noc zawracał mi głowę, słusznie przypuszczając, że on sobie nie pójdzie ot tak. Będzie dręczył, męczył i czynił kolejne podjazdy w każdy zakątek moich myśli.
Więc zrobiłam. I efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Nie wiem jak opisać to ciasto. Zbite, ale jednocześnie puchate, odrobinę jak świeżutka drożdżówka, ale nie do końca. Kształt niezwykły, smak nietypowy. Lukier tak smaczny i łatwy do zrobienia, że w głowie się nie mieści. Czas wyrobu całości około pięćdziesiąt minut z zegarkiem w ręku: od przygotowania składników, do polania glazurą. No, istny samograj, raj dla pyska, świetny dodatek do 5 o'clock tea, albo zwyczajnej kawusi śniadaniowej. I zapycha, więc głodnym się po tym nie jest.
Rzecz jasna mam swoje uwagi, kilka rzeczy na pewno trzeba by zmienić w przepisie oryginalnym, choć wyjątkowo trzymałam się go bardzo ściśle. Na pewno spróbuję na drugi raz glazury brzoskwiniowej i dodam więcej cukru do ciasta. Ale póki co zapodam wam oryginalny przepis na Peach Pie Scones with a Vanilla Glaze, czyli po naszemu Rożki brzoskwiniowe z waniliowym lukrem.
Enjoy:)
Składniki:
Ciasto:
2 szklanki i 2 łyżki stołowe mąki tortowej
1/2 szklanki brązowego cukru (nawet i 3/4 szklanki będzie w porządku. Cukier zgubi się w takiej ilości mąki, ale smaku przyda.)
1 łyżka proszku do pieczenia
szczypta soli
1/2 kostki masła, pokrojonego w kostkę, zimnego
1 jajko
1/4 szklanki śmietany kremówki (idealna by była 36%, ale z braku laku robiłam na 30% i też wyszło)
1/4 szklanki śmietany kwaśnej (18%)
1 cukier waniliowy
szklanka świeżych brzoskwiń, pokrojonych (dajcie i więcej, u mnie i szklanka było mało. Ciasto pewnie zniesie jeszcze drugie tyle, ale dla bezpieczeństwa można spróbować z 1 i 1/2 szklanki)
Lukier waniliowy:
1/2 szklanki cukru pudru
1 cukier waniliowy
2 łyżki śmietany kremówki (zależnie od konsystencji, jaka wam wyjdzie, może być potrzebna dodatkowa łyżka)
Wykonanie:
Nagrzać piekarnik do 204 stopni Celcjusza. Grzanie góra-dół, termoobiegowi mówimy stanowcze nie.
W misce połączyć suche składniki: mąkę, cukier, proszek do pieczenia i sól. Do tej mieszaniny wrzucić masło pokrojone w kostki i wgniatać widelcem w suche składniki tak długo, aż wyjdzie nam coś nieco podobnego do kruszonki. Tu i tam zbrylone, zdecydowanie nie pył.
W drugiej misce połączyć mokre składniki: śmietany, jajko oraz cukier waniliowy. Powoli dodawać mokre składniki do suchych składników i zmiksować aż się połączą w gładką masę. Masa będzie gęsta i ciężka, więc jak wam się zacznie lepić do mieszadeł - nic się nie dzieje. Ważne, by wszystko się połączyło.
Do gotowego ciasta dodać pokrojone brzoskwinie. Ostrożnie, by ich nie porozgniatać, ale żeby znalazły się w cieście. Inny sposób na umieszczenie ich tam nieco bezpieczniej to wetknięcie ich po jednej w uformowany już i pokrojony dysk (patrz następne akapity).
Stolnicę solidnie obsypać mąką, i na niej umieścić ciasto. Po dodaniu brzoskwiń będzie mokre i lepkie, więc bardzo wytarzanie go w mące się przyda. Z ciasta uformować nieduży dysk (mój miał wielkość niemal taką jak standardowa, okrągła blaszka na sernik), spłaszczyć go do grubości około 2 centymetrów i przełożyć na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia (w moim przypadku był to właśnie spód blaszki sernikowej). Następnie przy pomocy ostrego, umączonego noża (lub krajalnicy do pizzy) przeciąć dysk na pół, potem na ćwierci i jeszcze te ćwierci na połowy. W rezultacie tych cięć wyjść powinno nam 8 trójkątnych rożków. Rożki te ostrożnie należy odsunąć nieco od siebie, aby się nie stykały. Będą rosnąć podczas pieczenia, a zależy nam na tym, by łatwo dało się je oddzielać od siebie. Każdy rożek należy posmarować z wierzchu śmietanką kremówką.
Blaszkę wkładamy do piekarnika i pieczemy nasze rożki 16-18 minut lub do momentu aż będą jasno złoto brązowe. Mnie to zajęło około 20 minut. Dla pewności sprawdzamy patyczkiem gotowość ciasta; jak jest suchy po wyciągnięciu z rożków, można zakończyć pieczenie. Następnie rożkom pozwalamy stygnąć.
W tym czasie przygotowujemy glazurę waniliową.
W miseczce mieszamy cukier puder i cukier waniliowy i dodajemy śmietankę kremówkę. Żwawo merdamy łyżką aż substancja osiągnie taką gęstość jak przeciętny lukier na ciastka. W razie potrzeby dodajemy jeszcze trochę śmietany aby lukier osiągnął właściwą konsystencję.
Lukier nakładamy na jeszcze ciepłe rożki i pozwalamy całości ostygnąć i zastygnąć. Dopiero gdy glazura stwardnieje - można kroić i zajadać.
wtorek, 16 czerwca 2015
New York Cheescake (sernik nowojorski)
Jest sporo rzeczy, o których dorosły człowiek po prostu wie, jeśli chce zasługiwać na miano człowieka wiedzącego podstawy. Na ten przykład, że ziemia jest okrągła i krąży wokół słońca (żadne słonie ani żółwie nie zostały tu zaangażowane, zapewne z powodu braków kadrowych), świat został wyposażony w siedem cudów architektonicznych (niestety tylko takich, a chciałoby się, by chociaż w jednym, jedynym miejscu faktycznie w strumieniach zamiast wody płynęło mleko i miód. Albo jeszcze lepiej - piwo Heineken:P), a gościom dowożącym nowy sprzęt AGD trzeba "dać na piwo", żeby zabrali sprzęt stary, mimo wcześniejszego dogadywania się, że zrobią to z darmo (true story; właśnie przywieźli mi nową lodówkę i co... "my nie wyniesiemy, o ile się pani nie dogadała w sklepie, ale jeśli pani da na piwo..."). O i jeszcze, że istniał serial "Przyjaciele".
I do tego ostatniego punktu właśnie się zbliżam slalomem pijanego krasnoluda: okrężnie i po okolicznych osadach, ale z uporem do celu, by wyrzygać treściwie wszystko to, co mi zalega w temacie prosto przed wasze oczy (smakowita wizja, nie?:P)
"Friends" był fenomenem na skalę światową. 90% populacji wie, że był taki serial i większość tej populacji go lubiła lub chociaż raz uśmiechnęła się na jeden z masy żartów sytuacyjnych, jakie wpakowali w tę serię. Przez dziesięć lat, od 1994 do 2004 roku był to niekwestionowany hit i, jak to z hitami bywa, wzór popkulturowy dla mnóstwa ludzi. Wielu chciało się ubierać jak Rachel i Monica (moja skromna osoba dostała kiedyś hyzia na punkcie koszulek sznurowanych na dekolcie i spódniczek plisowanych w połączeniu z podkolanówkami za kolano, bo dostrzegłam je u nich. Nie minęło mi do dzisiaj.) Malowanie mieszkań na purpurowo i hodowla domowa dziwnej, gdakającej i piejącej zwierzyny też przyszła stamtąd, również bez wątpienia i inne rzeczy. W tym, oczywiście, potrawy. W końcu Monica była kucharką i wiele smakowitego stuffu się tam przewijało. O ile dobrze sobie przypominam, o lazanii usłyszałam właśnie w Friendsach, tak samo o musie czekoladowym i macaroni'n'cheese (który wyląduje i na tym blogu, jak w końcu dopadnę przepis doskonały.).
A także bohater dzisiejszej felki - New York Cheescake.
O sernikach mogłabym gadać godzinami, porównując zalety i wady pieczonych i "na zimno", lamentując na to jak bardzo moja druga połowa nie lubi serników, które się piecze i co zrobić, by przekonać chłopinę, by to zrobił, bo wiele traci. Także i przytoczyć ciekawą informację, że sernik nie pochodzi z Polski i wynaleziono go w starożytności, nadając ciastu nazwę libium, i dopiero wraz z Janem III Sobieskim przyjechał do kraju. Nie ma to jednak sensu, bo i tak większość z was przebiega tylko ten tekst oczami, dążąc nieuchronnie ku temu, co będzie na dole. A na dole jak zwykle będzie przepis wypróbowany na sernik, jakiego my, robiący serniki na serze mielonym, nie przypuszczamy, że mógł zaistnieć i mieć tak dobry smak.
Bierzemy zatem 2 kilogramy sera, kruszymy dobrze w moździerzu, dodajemy jeden funt chleba z mąki pszennej, mieszamy z serem, dodajemy 1 jajko i wszystko dobrze mieszamy. Z tego uformować należy placek i piec na gorącym kamieniu... zaraz, zaraz... to nie ten przepis, a przepis starożytny według Katona. A widzicie, przemyciłam jednak trochę ciekawych informacji o serniku, nie podając ich w ogóle:)
Teraz już na poważnie wróćmy do New York Cheescake i Friendsów. W sezonie siódmym był odcinek poświęcony stricte temu sernikowi: "The one with all the cheescakes", bodajże jedenasty, w którym Rachel i Chandler pochłaniali kilkakrotnie sernik nowojorski z fikcyjnej restauracji "Mama's Little Bakery". Oto kompilacja sernikowych scenek z tego odcinka, która popchnęła mnie ostatnio do poszukiwań przepisu idealnego i zrobienia jak najbardziej "friendsowego" New York Cheescake.
All the Cheescakes
Oglądając ostatnio po raz kolejny ten serial trafiłam na niego i wczepiłam się w ten epizod, mając szczerą ochotę sprawdzić, o co tyle kwiku z sernikiem nowojorskim jest. Na dodatek uparłam się, że musi być taki jak ten. A zatem co my tu mamy:
Ma tzw. "crust" - czyli spód nie pieczony w całości, ale wykonany z pokruszonych herbatników. Który jest: "maślany, kruchy i wykonany z krakersów grahamowych". Są one ni mniej, ni więcej, a odpowiednikiem naszych ciastek pełnoziarnistych z otrębami i rozmaitym, innym smacznym śmieciem. Crust również, jak widzimy na filmiku, nie jest tylko na spodzie, ale zachodzi i na boki sernika.
Pokryty jest ten crust "bardzo bogatą smakowo, a jednak lekką warstwą nadzienia z serka kremowego."
Sam sernik jest złoty i równiutki z góry, a w środku śnieżnobiały (jak zobaczymy potem, gdy wyląduje na ziemi. To lądowanie też jest zresztą takie mokre, bez toczących się naokoło suchych kawałków, że sernik faktycznie musi być maksymalnie kremowy.)
Poszukałam więc po internecie i na Pintereście (tę nazwę usłyszycie jeszcze dosyć często, bo znalazłam tam mnóstwo przepisów, które zawsze pragnęłam wypróbować) i rzutem na taśmę zaryzykowałam, robiąc New York Cheescake z najbardziej pasującego. I wyszedł. I to jak! Mój mąż jak nie lubi, tak na ten sernik rzucił się jak zwariowany, głównie, jak twierdzi, dla tego crustu, ale reszta też znikała obłędnie szybko. A sam sernik ma chrupiący spodzik, a środek - jak puszysta, kremowa, serkowa śmietanka...
Wow, cytując Rachel - "moje usta nagle wypełniły się śliną" na samo wspomnienie o tym serniku (zniknął w niecałe dwa dni.)
Aby więc nie przedłużać, daję wam doskonały przepis na doskonały sernik nowojorski. Oryginalny przepis został zmodyfikowany przeze mnie na warunki polskie oraz o kilka dosmaczających dodatków, ale myślę, że to, co ów sernik czyni tak niezwykłym, pozostało.
Składniki:
Ciasto:
6 dużych jajek
1,5 szklanki cukru (można pomieszać biały z brązowym, wyjdzie jeszcze smaczniej)
1 kilogram serka kremowego typu Philadelphia ( nawet i 70 deko sera wystarczy tak gwoli ścisłości, ale serek musi być koniecznie tzw. cream cheese. Żadnego mielonego sernikowego z kubełków, musi być taki jak do smarowania chleba, gładziutki i jedwabisty. Nie może też być solony. Z tego powodu zdecydowanie nie polecam serka Philadephia, ani tym bardziej serka Łaciatego - mają sól w składzie, który potem czuć w cieście. Trafiłam jednak na cream cheese President, w czterdziestodekowych opakowaniach, który jest doskonały do tego przepisu)
1 kubeczek kwaśnej śmietany (użyłam "Śmietany z Trzebowniska", ale każda śmietana 18% będzie doskonała)
1 kubeczek tzw. heavy cream (ciężka śmietana używana do deserów. Czyli jak weźmiecie śmietanę od 36% tłuszczu w górę, będzie dobra)
sok z 1,5 cytryny (nie żałujcie sobie, wciśnijcie najpierw jedną, potem dodacie więcej, bo prawie jej nie czuć)
1 cukier waniliowy
2 kopiate łyżki stołowe mąki tortowej
Crust (spód):
1,5 szklanki pokruszonych ciastek pełnoziarnistych (użyłam do tego celu nieco ponad połowę opakowania ciastek BelVita Śniadanie Mleko+Miód, ale Krakuski zbożowe też będą dobre. Petitki nie bardzo, jakby kto pytał, bo ciastka nie powinny być "gładkie", tylko musi być czuć w nich zawartość zbożową)
6 łyżek stopionego masła
1/2 szklanki cukru
1/2 olejku pomarańczowego lub cytrynowego dla aromatu
Wykonanie:
Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni Celcjusza.
Jajka, cukier, serek kremowy, obie śmietany, sok z cytryny, cukier waniliowy i mąkę miksujemy razem na maksymalnie średnich obrotach tylko do momentu aż masa będzie gładka, bez grudek, a składniki całkiem ze sobą połączone. Nie wolno miksować z długo, bo napowietrzymy ciasto, a wtedy sernik nam opadnie podczas lub po pieczeniu.
Następnie wykonujemy spód. Drobno kruszymy ciastka (nie na miazgę i pył, ale też nie zostawiamy wielkich kawałów) do miski, dodajemy masło i cukier oraz olejek, starannie mieszamy za pomocą łyżki. Przekładamy do standardowej, okrągłej blaszki sernikowej wyłożonej papierem do pieczenia, przyciskając do dnia i boków (nawet tak do 3/4 wysokości) za pomocą palców lub łyżki. Wstawiamy do lodówki na 15 minut.
Po upływie tego czasu wyciągamy z lodówki blaszkę ze spodem i początkowo ostrożnie, by nie naruszyć struktury crust'u, za pomocą dużej łyżki przekładamy masę sernikową na schłodzony spód. Po pokryciu go w całości resztę można już przelać. Następnie zostawiamy taki sernik w spokoju na 5-10 minut, by doszedł do siebie.
Po tym czasie sernik wkładamy do piekarnika nagrzanego na 220 stopni na 15 minut. Po 15 minutach skręcamy grzanie na 140 stopni i pieczemy jeszcze przez godzinę. Po tym czasie wyłączamy grzanie. Podczas pieczenia nie wolno otwierać piekarnika, a po upłynięciu godziny sernik należy pozostawić w piekarniku jeszcze przez 2 godziny, również nie otwierając drzwiczek!
Wszystko to ma na celu zapewnienie dopieczenia się ciasta i nie opadnięcia powierzchni sernika, która ma wyjść równa jak stół. Sprawdzanie patyczkiem gotowości zupełnie nie będzie potrzebne.
Po tych 2 godzinach wyciągamy sernik i wkładamy go na noc do lodówki. Ten krok jest potrzebny by ostatecznie stężał, a spód mocniej się scalił. I dopiero po tym czasie można go zacząć kroić.
Oczywiście, jak koniecznie zechcecie kroić wcześniej - nikt wam nie zabroni. Ale crust będzie wam się lepił do noża i odczepiał od ciasta, więc chyba warto jednak poczekać. Po upieczeniu sernik jest gładziutki, złotawy z połyskliwą powierzchnią. Spód jest koloru karmelu i chrupie, a środek niesamowicie kremowy i bielutki.
Na zdjęciach macie klasyczny sernik nowojorski, bez dodatków. Można go jednak polać sosem truskawkowym, lub wysmarować mu górę "krówką" z gotowanego słodzonego mleka kondensowanego z puszki, polać polewą czekoladową, lub posypać ulubionymi bakaliami. Nie próbowałam, co prawda, dodawać nic do środka, z obawy, że dodatki w tak leciutkiej, puszystej masie po prostu pójdą na dno i ściągną powierzchnię sernika ze sobą, ale kto wie... może jeszcze zaryzykuję.
Smacznego:)
I do tego ostatniego punktu właśnie się zbliżam slalomem pijanego krasnoluda: okrężnie i po okolicznych osadach, ale z uporem do celu, by wyrzygać treściwie wszystko to, co mi zalega w temacie prosto przed wasze oczy (smakowita wizja, nie?:P)
"Friends" był fenomenem na skalę światową. 90% populacji wie, że był taki serial i większość tej populacji go lubiła lub chociaż raz uśmiechnęła się na jeden z masy żartów sytuacyjnych, jakie wpakowali w tę serię. Przez dziesięć lat, od 1994 do 2004 roku był to niekwestionowany hit i, jak to z hitami bywa, wzór popkulturowy dla mnóstwa ludzi. Wielu chciało się ubierać jak Rachel i Monica (moja skromna osoba dostała kiedyś hyzia na punkcie koszulek sznurowanych na dekolcie i spódniczek plisowanych w połączeniu z podkolanówkami za kolano, bo dostrzegłam je u nich. Nie minęło mi do dzisiaj.) Malowanie mieszkań na purpurowo i hodowla domowa dziwnej, gdakającej i piejącej zwierzyny też przyszła stamtąd, również bez wątpienia i inne rzeczy. W tym, oczywiście, potrawy. W końcu Monica była kucharką i wiele smakowitego stuffu się tam przewijało. O ile dobrze sobie przypominam, o lazanii usłyszałam właśnie w Friendsach, tak samo o musie czekoladowym i macaroni'n'cheese (który wyląduje i na tym blogu, jak w końcu dopadnę przepis doskonały.).
A także bohater dzisiejszej felki - New York Cheescake.
O sernikach mogłabym gadać godzinami, porównując zalety i wady pieczonych i "na zimno", lamentując na to jak bardzo moja druga połowa nie lubi serników, które się piecze i co zrobić, by przekonać chłopinę, by to zrobił, bo wiele traci. Także i przytoczyć ciekawą informację, że sernik nie pochodzi z Polski i wynaleziono go w starożytności, nadając ciastu nazwę libium, i dopiero wraz z Janem III Sobieskim przyjechał do kraju. Nie ma to jednak sensu, bo i tak większość z was przebiega tylko ten tekst oczami, dążąc nieuchronnie ku temu, co będzie na dole. A na dole jak zwykle będzie przepis wypróbowany na sernik, jakiego my, robiący serniki na serze mielonym, nie przypuszczamy, że mógł zaistnieć i mieć tak dobry smak.
Bierzemy zatem 2 kilogramy sera, kruszymy dobrze w moździerzu, dodajemy jeden funt chleba z mąki pszennej, mieszamy z serem, dodajemy 1 jajko i wszystko dobrze mieszamy. Z tego uformować należy placek i piec na gorącym kamieniu... zaraz, zaraz... to nie ten przepis, a przepis starożytny według Katona. A widzicie, przemyciłam jednak trochę ciekawych informacji o serniku, nie podając ich w ogóle:)
Teraz już na poważnie wróćmy do New York Cheescake i Friendsów. W sezonie siódmym był odcinek poświęcony stricte temu sernikowi: "The one with all the cheescakes", bodajże jedenasty, w którym Rachel i Chandler pochłaniali kilkakrotnie sernik nowojorski z fikcyjnej restauracji "Mama's Little Bakery". Oto kompilacja sernikowych scenek z tego odcinka, która popchnęła mnie ostatnio do poszukiwań przepisu idealnego i zrobienia jak najbardziej "friendsowego" New York Cheescake.
All the Cheescakes
Oglądając ostatnio po raz kolejny ten serial trafiłam na niego i wczepiłam się w ten epizod, mając szczerą ochotę sprawdzić, o co tyle kwiku z sernikiem nowojorskim jest. Na dodatek uparłam się, że musi być taki jak ten. A zatem co my tu mamy:
Ma tzw. "crust" - czyli spód nie pieczony w całości, ale wykonany z pokruszonych herbatników. Który jest: "maślany, kruchy i wykonany z krakersów grahamowych". Są one ni mniej, ni więcej, a odpowiednikiem naszych ciastek pełnoziarnistych z otrębami i rozmaitym, innym smacznym śmieciem. Crust również, jak widzimy na filmiku, nie jest tylko na spodzie, ale zachodzi i na boki sernika.
Pokryty jest ten crust "bardzo bogatą smakowo, a jednak lekką warstwą nadzienia z serka kremowego."
Sam sernik jest złoty i równiutki z góry, a w środku śnieżnobiały (jak zobaczymy potem, gdy wyląduje na ziemi. To lądowanie też jest zresztą takie mokre, bez toczących się naokoło suchych kawałków, że sernik faktycznie musi być maksymalnie kremowy.)
Poszukałam więc po internecie i na Pintereście (tę nazwę usłyszycie jeszcze dosyć często, bo znalazłam tam mnóstwo przepisów, które zawsze pragnęłam wypróbować) i rzutem na taśmę zaryzykowałam, robiąc New York Cheescake z najbardziej pasującego. I wyszedł. I to jak! Mój mąż jak nie lubi, tak na ten sernik rzucił się jak zwariowany, głównie, jak twierdzi, dla tego crustu, ale reszta też znikała obłędnie szybko. A sam sernik ma chrupiący spodzik, a środek - jak puszysta, kremowa, serkowa śmietanka...
Wow, cytując Rachel - "moje usta nagle wypełniły się śliną" na samo wspomnienie o tym serniku (zniknął w niecałe dwa dni.)
Aby więc nie przedłużać, daję wam doskonały przepis na doskonały sernik nowojorski. Oryginalny przepis został zmodyfikowany przeze mnie na warunki polskie oraz o kilka dosmaczających dodatków, ale myślę, że to, co ów sernik czyni tak niezwykłym, pozostało.
Składniki:
Ciasto:
6 dużych jajek
1,5 szklanki cukru (można pomieszać biały z brązowym, wyjdzie jeszcze smaczniej)
1 kilogram serka kremowego typu Philadelphia ( nawet i 70 deko sera wystarczy tak gwoli ścisłości, ale serek musi być koniecznie tzw. cream cheese. Żadnego mielonego sernikowego z kubełków, musi być taki jak do smarowania chleba, gładziutki i jedwabisty. Nie może też być solony. Z tego powodu zdecydowanie nie polecam serka Philadephia, ani tym bardziej serka Łaciatego - mają sól w składzie, który potem czuć w cieście. Trafiłam jednak na cream cheese President, w czterdziestodekowych opakowaniach, który jest doskonały do tego przepisu)
1 kubeczek kwaśnej śmietany (użyłam "Śmietany z Trzebowniska", ale każda śmietana 18% będzie doskonała)
1 kubeczek tzw. heavy cream (ciężka śmietana używana do deserów. Czyli jak weźmiecie śmietanę od 36% tłuszczu w górę, będzie dobra)
sok z 1,5 cytryny (nie żałujcie sobie, wciśnijcie najpierw jedną, potem dodacie więcej, bo prawie jej nie czuć)
1 cukier waniliowy
2 kopiate łyżki stołowe mąki tortowej
Crust (spód):
1,5 szklanki pokruszonych ciastek pełnoziarnistych (użyłam do tego celu nieco ponad połowę opakowania ciastek BelVita Śniadanie Mleko+Miód, ale Krakuski zbożowe też będą dobre. Petitki nie bardzo, jakby kto pytał, bo ciastka nie powinny być "gładkie", tylko musi być czuć w nich zawartość zbożową)
6 łyżek stopionego masła
1/2 szklanki cukru
1/2 olejku pomarańczowego lub cytrynowego dla aromatu
Wykonanie:
Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni Celcjusza.
Jajka, cukier, serek kremowy, obie śmietany, sok z cytryny, cukier waniliowy i mąkę miksujemy razem na maksymalnie średnich obrotach tylko do momentu aż masa będzie gładka, bez grudek, a składniki całkiem ze sobą połączone. Nie wolno miksować z długo, bo napowietrzymy ciasto, a wtedy sernik nam opadnie podczas lub po pieczeniu.
Następnie wykonujemy spód. Drobno kruszymy ciastka (nie na miazgę i pył, ale też nie zostawiamy wielkich kawałów) do miski, dodajemy masło i cukier oraz olejek, starannie mieszamy za pomocą łyżki. Przekładamy do standardowej, okrągłej blaszki sernikowej wyłożonej papierem do pieczenia, przyciskając do dnia i boków (nawet tak do 3/4 wysokości) za pomocą palców lub łyżki. Wstawiamy do lodówki na 15 minut.
Po upływie tego czasu wyciągamy z lodówki blaszkę ze spodem i początkowo ostrożnie, by nie naruszyć struktury crust'u, za pomocą dużej łyżki przekładamy masę sernikową na schłodzony spód. Po pokryciu go w całości resztę można już przelać. Następnie zostawiamy taki sernik w spokoju na 5-10 minut, by doszedł do siebie.
Po tym czasie sernik wkładamy do piekarnika nagrzanego na 220 stopni na 15 minut. Po 15 minutach skręcamy grzanie na 140 stopni i pieczemy jeszcze przez godzinę. Po tym czasie wyłączamy grzanie. Podczas pieczenia nie wolno otwierać piekarnika, a po upłynięciu godziny sernik należy pozostawić w piekarniku jeszcze przez 2 godziny, również nie otwierając drzwiczek!
Wszystko to ma na celu zapewnienie dopieczenia się ciasta i nie opadnięcia powierzchni sernika, która ma wyjść równa jak stół. Sprawdzanie patyczkiem gotowości zupełnie nie będzie potrzebne.
Po tych 2 godzinach wyciągamy sernik i wkładamy go na noc do lodówki. Ten krok jest potrzebny by ostatecznie stężał, a spód mocniej się scalił. I dopiero po tym czasie można go zacząć kroić.
Oczywiście, jak koniecznie zechcecie kroić wcześniej - nikt wam nie zabroni. Ale crust będzie wam się lepił do noża i odczepiał od ciasta, więc chyba warto jednak poczekać. Po upieczeniu sernik jest gładziutki, złotawy z połyskliwą powierzchnią. Spód jest koloru karmelu i chrupie, a środek niesamowicie kremowy i bielutki.
Na zdjęciach macie klasyczny sernik nowojorski, bez dodatków. Można go jednak polać sosem truskawkowym, lub wysmarować mu górę "krówką" z gotowanego słodzonego mleka kondensowanego z puszki, polać polewą czekoladową, lub posypać ulubionymi bakaliami. Nie próbowałam, co prawda, dodawać nic do środka, z obawy, że dodatki w tak leciutkiej, puszystej masie po prostu pójdą na dno i ściągną powierzchnię sernika ze sobą, ale kto wie... może jeszcze zaryzykuję.
Smacznego:)
czwartek, 11 czerwca 2015
Penne (rigate) z mango i kurczakiem
"Dziś prawdziwych kurczaków już nie ma..." chciałoby się zawyć żałośliwie na widok półki z drobiem w sklepie mięsnym. Co prawda to już nie te czasy, gdzie w takim sklepie była tylko pani sprzedająca i ocet oraz towar "spod lady" - rozmaitych doczesnych części drobiu mamy na kopy. Co z tego jednak, skoro wiadomo z góry, że to nie są prawdziwe kurczaki, a na antybiotykach, jak twierdza moi teściowie. I konsekwentnie odmawiają jedzenia kurczaków ze sklepu, przedkładając nad niego indyka.
Ja w sumie mogłabym zrobić tak samo. Starczy obejrzeć sobie jak wygląda woda, gdy wrzucisz do niej kawałki piersi, skrzydełka albo nóżki i nieco pogotujesz. Ilość farfocli pływająca po powierzchni sprawia, że zawsze podczas odszumowywania zastanawiam się, czy nie lepiej było jednak kupić tego indyka. Ale jednak nie. Indycze mięso ma inny smak, niekoniecznie bardziej mi pasujący, a do niektórych potraw kurczak być musi i basta. Nawet ten "nieprawdziwy".
Oczywiście, najlepiej byłoby mieć babcię lub innego pociotka na wsi hodującego kury i oglądać sobie jak takie małe, żółte kulki całkiem naturalnym sposobem jedząc rozmaite ziarno na podwórku, grzebiąc tu i tam łapą, wyrastają sobie stopniowo na kurczaki i łażą gdzie chcą. To łażenie zawsze i tak kończy się w piekarniku, gdzie jego czcigodny zewłok pozbawiony łba składają na spoczynek wieczny... trwający zazwyczaj tylko tyle ile trzeba by mięso się upiekło. Ale jednak wiecie... to i tak lepszy los niż być kurczakiem pędzonym na sztucznych karmach, który widział tylko klatkę przez kilka tygodnie, a potem już tylko ubojnię. Przynajmniej taki kurczak zagrodowy sobie połaził, pogrzebał, a jeśli mu los dopisał, wyrósł na koguta i do granic obłędu strachu ganiał miastową dzieweczkę, pragnąc podziobać ją w różowe pięty (prawdziwa historia, moja. Do dzisiaj spoglądam niepewnym okiem na koguty na wolności, choć minęło ze trzydzieści lat od tego wydarzenia. One wiedzą i tylko czekają, by mi się dobrać do kończyn...). A gdy już zmusił ją do nawoływania płaczliwie babci z komórki, by uwolniła, bo "kogut!", łaził dumnie dookoła i stroszył ogon.
Zjadłam rosół z niego z prawdziwą satysfakcją...
Odbiegłam jednak od tematu. Kurczak i w ogóle drób, co łazi gdzie chce, ma pozwolenie na dorastanie w naturalny sposób i zjada to, co od tysięcy lat jadają ptaki domowe, w garnku jest delicją. Niestety, o ile nie mamy dostępu do takiego kurczaka na co dzień - musimy spożywać te sklepowe. Pozytyw z tego "nieprawdziwego" fileta, który już kupiliśmy jest taki, że nie drogi, smak ma prawie taki jak zagrodowy kurczak, i przede wszystkim znakomicie łączy się z innymi smakami, przez co da się zapomnieć skutecznie, co to za mięso.
Na przykład takie owoce. Świeże. Kurczak i kaczka bardzo je lubią. Mięso, znaczy się, przyjemnie z nimi współgra. Kaczkę z jabłkami albo w pomarańczach praktycznie każdy lubi. Nawet indyk nabiera charakteru, gdy go połączyć z jakimś świeżym owocem i nie zalatuje łapą (słowo daję, zawsze mi mięso indycze kończyną czuć, nie wiem dlaczego;)). Co prawda można i suszek użyć (przewałkowane tam i nazad schaby ze śliwką i suszoną morelą - hicior imieninowych imprez u starszego pokolenia...) ale nie ma to jak kawałek białego mięsa z posmakiem świeżego owocu.
Pomijając standardowe jabłka i pomarańcze, kilka lat temu szukając czegoś ciekawego na letni obiad, nie ciężkiego, ale sycącego, wpakowałam się na przepis, którego zmodyfikowaną wersję dzisiaj przedstawię. W przepisie tym w arcy ciekawy sposób połączył się smak kurczaka ze smakiem egzotycznego owocu mango, papryki zielonej i imbiru. Wychodzi z tego tak przedziwna mieszanina słodkich, słonych i pikantnych smaków, że człowiek je... i je... i w sumie nie wie, co w tym jest takiego, że nie chce przestać.
A przy tym, jeszcze nie spotkałam się z przypadkiem (a robię tę potrawę od dobrych ośmiu lat) by ktokolwiek się nią przejadł. Zawsze kończy się jedzenie z "lajtowym stopniem napchania". O ile, rzecz jasna, nie przesadzi się z makaronem, który robi tu za dodatek.
No dobra, warto jednak zapodać przepis na ten smaczny obiad, w sam raz na czerwcowy dzionek.
Składniki (na cztery porcje):
2/3 opakowania makaronu penne (rurki)
50 dkg piersi z kurczaka (zagrodowy byłby najlepszy, ale na upartego sklepowy filet też będzie dobry)
1 zielona papryka
1 duże mango (dojrzałe, a to oznacza, że powinno być miękkie, choć mieć gładką, nie pomarszczoną skórkę i kolor jak najbliższy czerwonemu i pomarańczowemu. Miąższ w środku żółty.)
1 średnia cebula
3 ząbki czosnku
2-3 łyżeczki świeżego, posiekanego imbiru (można go zastąpić sproszkowanym - przyprawą, ale danie traci wtedy na ostrości. No i trzeba dać go wtedy nieco więcej, by był wyczuwalny.)
1 kubeczek śmietany (ja zawsze używam "Śmietany z Trzebowniska", ale to ni mniej ni więcej tylko "osiemnastka", jaką dodaje się standardowo do zupy.)
sól, pieprz, Vegeta (można pominąć, ale w takim wypadku solidniej doprawić solą i pieprzem)
pęczek natki pietruszki
1/3 pęczka natki kolendry
oliwa (wasz wybór jaka, ja stosuję najchętniej z pestek winogron, bo nie dodaje własnego smaku potrawie)
sok z cytryny do doprawienia
parmezan do posypania
Wykonanie:
Pierś z kurczaka opłukać, pozbawić białych kawałków tłuszczu i błonek (nieestetycznie wyglądają po przysmażeniu i nie fajnie smakują, więc po co one), pokroić w kawałki (takie, jak zwykle kroimy robiąc gulasz).
Zieloną paprykę umyć, pozbawić ogonka i pestek, oraz białych części ze środka. Pokroić w paski.
Cebulę obrać, pokroić w cienkie krążki (jak do O-ringów).
Mango umyć, obrać ze skórki, pokroić najdrobniej jak się da w kosteczkę (przy okazji natkniecie się na sporą pestkę, którą trzeba okrawać dookoła, bo połączona z miąższem tak łatwo nie da się wyciągnąć.)
Ząbki czosnku pokroić drobniutko.
Imbir posiekać na drobną kostkę.
Zagotować makaron al dente (ani na miękko, ani na twardo, tak, by był sprężysty), wyrzucić na sitko, przelać zimną wodą, by się zahartował. Odstawić na bok. (ten krok można zrobić również po wykonaniu sosu.)
Na głęboką patelnię z rozgrzaną oliwą wrzucić pokrojonego kurczaka i obsmażać, aż całkowicie zbieleje z każdej strony, około 10 minut (ważne, nie dosmażone mięso drobiowe jest niezbyt bezpieczne dla zdrowia, dopilnujmy więc tego.). W międzyczasie doprawić go nieco solą i pieprzem, można też sypnąć troszkę Vegety. Obsmażone kawałki przełożyć do innego naczynia, zostawiając tłuszcz na patelni.Odstawić.
Na patelnię z oliwą po kurczaku wrzucić paprykę, podsmażyć ją nieco na małym ogniu, potem cebulę, i często mieszając doprowadzić obie do stanu szklistego i mięknącego. W międzyczasie trzeba będzie dolać oliwy, bo warzywa nie mogą się spalić.
Następnie do papryki i cebuli, już miękkich i pachnących, dodajemy imbir i czosnek. Całość mieszamy i smażymy jeszcze trochę, by smaki się połączyły, ale nic nadal nie spaliło. Na koniec do tych warzyw wrzucamy pokrojone drobno mango i często mieszając trzymamy tak długo na ogniu, aż kawałeczki owocu zaczną się rozpadać.
Po tym czasie stopniowo, łyżka po łyżce dodajemy cały kubeczek śmietany. Każda łyżka musi być starannie wmieszana w warzywa, by się nie zważyła. Nie musimy używać więc mąki. Gdy cała śmietana "wejdzie", dorzucamy kurczaka. Całość łączymy ze sobą, starannie mieszając, aby mięso dokładnie przeszło smakami, stale trzymając patelnię na średnim ogniu. Następnie doprawiamy solą, pieprzem, sokiem z cytryny, posiekaną pietruszką i kolendrą (zostawić kilka listków do dekoracji) i dopiero w momencie, gdy jesteśmy zadowoleni ze smaku, ściągamy patelnię z ognia.
Na koniec wyłożyć sos z kurczakiem na ugotowany makaron penne (można też wymieszać go z makaronem), posypać parmezanem, ozdobić listkami pietruszki lub kolendry i zajadać, aż się uszy trzęsą:)
Z moich uwag dodam tylko, że trzeba potrawę przyprawić mocniej, ale ostrożnie operować solą. To, co chcemy uzyskać, to wyraźny smak mango i imbiru (powinien lekko palić) oraz papryki na podkładzie z doprawionego mięsa kurczaka.
Pietruszkę można dodać do potrawy w sporej ilości, nawet i tę suszoną - przyprawę. Tylko podbije smak świeżością. Z kolendrą jednak nie szalejcie - lub przejmować smaki i może zepsuć efekt.
Ja w sumie mogłabym zrobić tak samo. Starczy obejrzeć sobie jak wygląda woda, gdy wrzucisz do niej kawałki piersi, skrzydełka albo nóżki i nieco pogotujesz. Ilość farfocli pływająca po powierzchni sprawia, że zawsze podczas odszumowywania zastanawiam się, czy nie lepiej było jednak kupić tego indyka. Ale jednak nie. Indycze mięso ma inny smak, niekoniecznie bardziej mi pasujący, a do niektórych potraw kurczak być musi i basta. Nawet ten "nieprawdziwy".
Oczywiście, najlepiej byłoby mieć babcię lub innego pociotka na wsi hodującego kury i oglądać sobie jak takie małe, żółte kulki całkiem naturalnym sposobem jedząc rozmaite ziarno na podwórku, grzebiąc tu i tam łapą, wyrastają sobie stopniowo na kurczaki i łażą gdzie chcą. To łażenie zawsze i tak kończy się w piekarniku, gdzie jego czcigodny zewłok pozbawiony łba składają na spoczynek wieczny... trwający zazwyczaj tylko tyle ile trzeba by mięso się upiekło. Ale jednak wiecie... to i tak lepszy los niż być kurczakiem pędzonym na sztucznych karmach, który widział tylko klatkę przez kilka tygodnie, a potem już tylko ubojnię. Przynajmniej taki kurczak zagrodowy sobie połaził, pogrzebał, a jeśli mu los dopisał, wyrósł na koguta i do granic obłędu strachu ganiał miastową dzieweczkę, pragnąc podziobać ją w różowe pięty (prawdziwa historia, moja. Do dzisiaj spoglądam niepewnym okiem na koguty na wolności, choć minęło ze trzydzieści lat od tego wydarzenia. One wiedzą i tylko czekają, by mi się dobrać do kończyn...). A gdy już zmusił ją do nawoływania płaczliwie babci z komórki, by uwolniła, bo "kogut!", łaził dumnie dookoła i stroszył ogon.
Zjadłam rosół z niego z prawdziwą satysfakcją...
Odbiegłam jednak od tematu. Kurczak i w ogóle drób, co łazi gdzie chce, ma pozwolenie na dorastanie w naturalny sposób i zjada to, co od tysięcy lat jadają ptaki domowe, w garnku jest delicją. Niestety, o ile nie mamy dostępu do takiego kurczaka na co dzień - musimy spożywać te sklepowe. Pozytyw z tego "nieprawdziwego" fileta, który już kupiliśmy jest taki, że nie drogi, smak ma prawie taki jak zagrodowy kurczak, i przede wszystkim znakomicie łączy się z innymi smakami, przez co da się zapomnieć skutecznie, co to za mięso.
Na przykład takie owoce. Świeże. Kurczak i kaczka bardzo je lubią. Mięso, znaczy się, przyjemnie z nimi współgra. Kaczkę z jabłkami albo w pomarańczach praktycznie każdy lubi. Nawet indyk nabiera charakteru, gdy go połączyć z jakimś świeżym owocem i nie zalatuje łapą (słowo daję, zawsze mi mięso indycze kończyną czuć, nie wiem dlaczego;)). Co prawda można i suszek użyć (przewałkowane tam i nazad schaby ze śliwką i suszoną morelą - hicior imieninowych imprez u starszego pokolenia...) ale nie ma to jak kawałek białego mięsa z posmakiem świeżego owocu.
Pomijając standardowe jabłka i pomarańcze, kilka lat temu szukając czegoś ciekawego na letni obiad, nie ciężkiego, ale sycącego, wpakowałam się na przepis, którego zmodyfikowaną wersję dzisiaj przedstawię. W przepisie tym w arcy ciekawy sposób połączył się smak kurczaka ze smakiem egzotycznego owocu mango, papryki zielonej i imbiru. Wychodzi z tego tak przedziwna mieszanina słodkich, słonych i pikantnych smaków, że człowiek je... i je... i w sumie nie wie, co w tym jest takiego, że nie chce przestać.
A przy tym, jeszcze nie spotkałam się z przypadkiem (a robię tę potrawę od dobrych ośmiu lat) by ktokolwiek się nią przejadł. Zawsze kończy się jedzenie z "lajtowym stopniem napchania". O ile, rzecz jasna, nie przesadzi się z makaronem, który robi tu za dodatek.
No dobra, warto jednak zapodać przepis na ten smaczny obiad, w sam raz na czerwcowy dzionek.
Składniki (na cztery porcje):
2/3 opakowania makaronu penne (rurki)
50 dkg piersi z kurczaka (zagrodowy byłby najlepszy, ale na upartego sklepowy filet też będzie dobry)
1 zielona papryka
1 duże mango (dojrzałe, a to oznacza, że powinno być miękkie, choć mieć gładką, nie pomarszczoną skórkę i kolor jak najbliższy czerwonemu i pomarańczowemu. Miąższ w środku żółty.)
1 średnia cebula
3 ząbki czosnku
2-3 łyżeczki świeżego, posiekanego imbiru (można go zastąpić sproszkowanym - przyprawą, ale danie traci wtedy na ostrości. No i trzeba dać go wtedy nieco więcej, by był wyczuwalny.)
1 kubeczek śmietany (ja zawsze używam "Śmietany z Trzebowniska", ale to ni mniej ni więcej tylko "osiemnastka", jaką dodaje się standardowo do zupy.)
sól, pieprz, Vegeta (można pominąć, ale w takim wypadku solidniej doprawić solą i pieprzem)
pęczek natki pietruszki
1/3 pęczka natki kolendry
oliwa (wasz wybór jaka, ja stosuję najchętniej z pestek winogron, bo nie dodaje własnego smaku potrawie)
sok z cytryny do doprawienia
parmezan do posypania
Wykonanie:
Pierś z kurczaka opłukać, pozbawić białych kawałków tłuszczu i błonek (nieestetycznie wyglądają po przysmażeniu i nie fajnie smakują, więc po co one), pokroić w kawałki (takie, jak zwykle kroimy robiąc gulasz).
Zieloną paprykę umyć, pozbawić ogonka i pestek, oraz białych części ze środka. Pokroić w paski.
Cebulę obrać, pokroić w cienkie krążki (jak do O-ringów).
Mango umyć, obrać ze skórki, pokroić najdrobniej jak się da w kosteczkę (przy okazji natkniecie się na sporą pestkę, którą trzeba okrawać dookoła, bo połączona z miąższem tak łatwo nie da się wyciągnąć.)
Ząbki czosnku pokroić drobniutko.
Imbir posiekać na drobną kostkę.
Zagotować makaron al dente (ani na miękko, ani na twardo, tak, by był sprężysty), wyrzucić na sitko, przelać zimną wodą, by się zahartował. Odstawić na bok. (ten krok można zrobić również po wykonaniu sosu.)
Na głęboką patelnię z rozgrzaną oliwą wrzucić pokrojonego kurczaka i obsmażać, aż całkowicie zbieleje z każdej strony, około 10 minut (ważne, nie dosmażone mięso drobiowe jest niezbyt bezpieczne dla zdrowia, dopilnujmy więc tego.). W międzyczasie doprawić go nieco solą i pieprzem, można też sypnąć troszkę Vegety. Obsmażone kawałki przełożyć do innego naczynia, zostawiając tłuszcz na patelni.Odstawić.
Na patelnię z oliwą po kurczaku wrzucić paprykę, podsmażyć ją nieco na małym ogniu, potem cebulę, i często mieszając doprowadzić obie do stanu szklistego i mięknącego. W międzyczasie trzeba będzie dolać oliwy, bo warzywa nie mogą się spalić.
Następnie do papryki i cebuli, już miękkich i pachnących, dodajemy imbir i czosnek. Całość mieszamy i smażymy jeszcze trochę, by smaki się połączyły, ale nic nadal nie spaliło. Na koniec do tych warzyw wrzucamy pokrojone drobno mango i często mieszając trzymamy tak długo na ogniu, aż kawałeczki owocu zaczną się rozpadać.
Po tym czasie stopniowo, łyżka po łyżce dodajemy cały kubeczek śmietany. Każda łyżka musi być starannie wmieszana w warzywa, by się nie zważyła. Nie musimy używać więc mąki. Gdy cała śmietana "wejdzie", dorzucamy kurczaka. Całość łączymy ze sobą, starannie mieszając, aby mięso dokładnie przeszło smakami, stale trzymając patelnię na średnim ogniu. Następnie doprawiamy solą, pieprzem, sokiem z cytryny, posiekaną pietruszką i kolendrą (zostawić kilka listków do dekoracji) i dopiero w momencie, gdy jesteśmy zadowoleni ze smaku, ściągamy patelnię z ognia.
Na koniec wyłożyć sos z kurczakiem na ugotowany makaron penne (można też wymieszać go z makaronem), posypać parmezanem, ozdobić listkami pietruszki lub kolendry i zajadać, aż się uszy trzęsą:)
Z moich uwag dodam tylko, że trzeba potrawę przyprawić mocniej, ale ostrożnie operować solą. To, co chcemy uzyskać, to wyraźny smak mango i imbiru (powinien lekko palić) oraz papryki na podkładzie z doprawionego mięsa kurczaka.
Pietruszkę można dodać do potrawy w sporej ilości, nawet i tę suszoną - przyprawę. Tylko podbije smak świeżością. Z kolendrą jednak nie szalejcie - lub przejmować smaki i może zepsuć efekt.
poniedziałek, 8 czerwca 2015
Kanapki z jajkiem i rzeżuchą Rincewinda
Ah, kanapki. Ciężko wyobrazić sobie obecnie bez nich życie. Są wszędzie. W każdym kraju jest jakiś ich rodzaj; od klasycznych dwóch kawałków chleba i zawartości, po monstrualne piętrusy, które nie tylko ciężko ugryźć, bo z samego patrzenia boli żuchwa choć żołądek kwiczy z głodu, tak smacznie wyglądają, to są prawdziwymi kompozycjami. Dziełami sztuki. A dzieł sztuki się nie maca i nie spożywa, tylko na nie się patrzy.
Dla mnie kanapki to tzw. "soul food" - jedzenie dla duszy. Gdy jestem głodna, spragniona ukojenia, jakie tylko pewna ilość jedzenia w żołądku i kubek herbaty mogą zapewnić i nie mam dosłownie siły robić czegoś bardzo wymyślnego, to starczy, że zajrzę do chlebownika i wyciągnę dowolne pieczywo, wrzucę na nie cokolwiek z lodówki i można jeść. Na dodatek zaspokoją głód nie gorzej niż przysłowiowy schaboszczak z kapustą. Odpowiednio zrobiona kanapka ma wszystko, czego trzeba organizmowi, by dostał jeden z głównych posiłków w ciągu dnia.
Królowie plecaków szkolnych, knajp z fastfoodami (a myślicie, że czym jest hamburger, jak nie kanapką?:)) eleganckich przyjęć i podróży... nikt by nie przypuszczał, że kanapka zrobi taką karierę.
Na pewno nie Lord Sandwich, angielski arystokrata, uważany za autora pierwszej kanapki na świecie. Choć tak po prawdzie jej autorem był kucharz Lorda Sandwicha. Ten właśnie, poproszony o przygotowanie czegoś do jedzenia dla swego chlebodawcy, o późnej, nocnej porze, podczas, gdy pan rozgrywał kolejną partię wista z przyjaciółmi szlachetnej krwi, ruszył zaspaną głową, i przygotował coś, co można trzymać w jednej ręce, nie ubrudzić się, a jednocześnie tym nasycając, grać dalej. Czyli między dwa kawałki chleba wpakował plaster pieczeni i takie coś podał swemu panu. Tak przynajmniej głosi legenda.
Czy ta pierwsza kanapka była faktycznie tylko taka, czy maźnięto ją jeszcze musztardą i popijano porterem, chwaląc pomysłowość kucharza - o tym historia milczy. Kanapka jednak przetrwała, otrzymując swą nazwę - sandwich - od Lorda, który pochłoną pierwszą jej sztukę. I z Anglii rozlazła się na cały świat.
Bez kanapki (jakąkolwiek przybierze ona formę), nie potrafimy sobie w sumie wyobrazić istnienia; czy to jako "kromka z tylżyckim" - jaka królowała często na polskich stołach za czasów PRL-u, czy przepełnione dobrem włoskie Calzone, lub rożki z francuskiego ciasta - jakby nie spojrzał, też mają coś z kanapki. Jest również i w literaturze. Jako angielski twór jakże więc nie miałaby się pojawić u Terry Pratchetta w jego sławnym "Świecie Dysku" i to wielokrotnie?
Spójrzmy zatem do książki, poszukując jednej z przesławnych kanapek, jakie tam odgrywają niekiedy niezwykle ważną rolę...
"- Nie spodziewałem się, że jeszcze kogoś tutaj zastanę - zabrzmiał głos przy uchu Rincewinda. Był to głos nieco urażony, głos odpowiedni do narzekania, ale przynajmniej nie brzmiała w nim groźba. Rincewind pozwolił swemu ciału obrócić się.
Mały człowieczek o szczurzej twarzy siedział ze skrzyżowanymi nogami i przyglądał mu się nieco podejrzliwie. Miał za uchem ołówek.
- Oj... dzień dobry - powiedział Rincewind. - A gdzie właściwie jest to "tutaj"?
- Nigdzie. Na tym rzecz polega, nie?
- Zupełnie nigdzie?
- Jeszcze nie.
- No dobrze - ustąpił Rincewind - A kiedy to już będzie gdzieś?
- Trudno powiedzieć - stwierdził człowieczek. - Patrząc na was dwóch i dodając jedno do drugiego, tempo metabolizmu i takie tam różne, powiedziałbym, że to miejsce znajdzie się gdzieś w ciągu...hm... mniej więcej, powiedzmy, pięciuset sekund. - zaczął odwijać pakunek, który trzymał na kolanach. - Masz może ochotę na kanapkę? Skoro i tak musimy czekać...
- Co? Czy ja... - W tym momencie żołądek Rincewinda, świadom, że jeśli pozwoli mózgowi na samodzielność, ryzykuje utratą inicjatywy, wtrącił się i skłonił dopytania: - A z czym?
- Nie mam pojęcia. A z czym chciałabyś, żeby była?
- Słucham?
- Nie marudź. Powiedz tylko, z czym chciałbyś, żeby była.
- Aha... - Rincewind przyjrzał mu się uważnie. - Gdybyś miał z jajkiem i rzeżuchą...
- Niech się stanie jajko i rzeżucha, mniej więcej - powiedział człowieczek.
Sięgnął do pakunku i wręczył Rincewindowi biały prostokąt.
- O rany - ucieszył się mag. - Co za przypadek.
(...)
- Ale posłuchaj - szeptał Eryk. - Jeśli to naprawdę stwórca świata, to twoja kanapka jest relikwią religijną!
- O rany... - jęknął Rincewind. Nie jadł już chyba od wieków. Zastanowił się, jaką karę przewidziano za zjedzenie obiektu kultu. Prawdopodobnie surową.
- Mógłbyś umieścić ją w jakiejś świątyni, a miliony ludzi przychodziłoby popatrzeć.
Mag ostrożnie podniósł kromkę chleba.
- Nie ma majonezu - zauważył. - Czy taka też się liczy?"
Terry Pratchett - Eryk
Powyższy tekst to wyjątek z jednej z przyjemniejszych książek serii Świata Dysku, nieodżałowanego Terry Pratchetta. Mamy w nim fragment, który nieodmiennie zawsze mnie śmieszył: bóstwo sprawcze niewielkich elementów świata tworzy dla głodnego Rincewinda jego ulubioną Kanapkę. Kanapkę właśnie przez duże K, nie dlatego, że jest ona główną bohaterką dzisiejszej felki, ale dlatego, że dzięki tej Kanapce Rincewind (mag, który jak większość z was pamięta - potrafił krzyczeć "Ratunku!" w czternastu językach i skamleć o litość w kolejnych dwunastu) dokonał dzieła stworzenia świata. Kanapka ta dokonała dzieła stworzenia, znaczy się, a potem przestała mieć znaczenie w tej przygodzie, ale u nas... cóż... uczyniliśmy ją głównym bohaterem tego tekstu. Jesteśmy to winni wszystkim tym bakteriom, co się na niej wychowały, a potem w toku ewolucji stały się ludźmi, nie wiedzieć czemu spragnionymi majonezu...
Lubię kanapki. Lubię rzeżuchę i jajka i szalenie lubię majonez. Nie ten niskotłuszczowy, reklamowany jako "light". Toż to nie majonez tylko udawanie, że go zjadamy. Gdzie te kalorie, co tak rozkosznie idą w biodra i tyłek! Gdzie smak, jeśli zabierzecie z niego tłuszcze? Nie ma. Zupełnie jak w stworzonej z niczego kanapce.
Ale w takim razie skoro nie było w niej majonezu, a być powinien, co jeszcze o niej wiemy, jeżeli interesuje nas odtworzenie tego przysmaku?
Na pewno będąc kanapką brytyjskiego pochodzenia (Terry Pratchett pochodził z Wielkiej Brytanii) jest z białego chleba. Niczym innym nie może być ów "biały prostokąt". Na pewno też ma odciętą skórkę, tak jak brytyjczycy lubią, a zatem mamy do czynienia z chlebem typu tostowego, w jak najbardziej klasycznym kształcie. Poza tym, bądźmy szczerzy - "Eryka" pisał mężczyzna, a mężczyźni jadają męskie kanapki - kwadraty. Nie serduszka czy inne motylki wykrawane foremką.
Poza chlebem mamy też jajko. Na twardo, stosownie rozdrobnione, skoro gryzienie kanapki nie wiąże się z łapaniem plasterków wylatujących z chleba do łapy. Oraz rzeżuchę. Zabrakło majonezu, który łączyłby ten duet. Jednakże starczy nam to, co już mamy, by wyszykować sobie jak najbardziej Rincewindzią kanapkę z jajkiem i rzeżuchą, która być może nie stworzy nowego uniwersum, ale na pewno napełni nam żołądki i rozjaśni rzeczywistość.
I to też mamy zamiar uczynić.
Niech się stanie Kanapka z jajkiem i rzeżuchą!
Składniki (1 kanapka - 1 osoba. Dla większej liczby osób/kanapek, stosownie powiększamy proporcje):
2 kromki pszennego chleba tostowego
2 średnie jajka
1 łyżka majonezu
1 solidna garść rzeżuchy (wraz z łodyżkami)
sól, pieprz, majeranek, trochę szczypiorku do smaku
Wykonanie:
Jajka ugotować na twardo. Ochłodzić, obrać ze skorupek, w misce rozdrobnić widelcem (nadal chcemy czuć, że gryziemy jajko w kanapce, więc nie robimy całkowitej miazgi).
Do pogniecionych jajek dodajemy majonez, przyprawiamy solą pieprzem i ziołami, dorzucamy rzeżuchę i starannie mieszamy. Na chleb nakładamy solidną, grubą warstwę jajeczno-majonezowo-rzeżuchowej mikstury (przez solidną rozumiemy niemal takiej grubości jak i kromka) i przykładamy drugą kromką. Przyciskamy lekko, by się nam warstwy zlepiły. Następnie ostrym nożem odcinamy skórkę, zostawiając równy kwadrat... i kanapka właściwie jest gotowa.
Anglicy zazwyczaj tną ją jeszcze po przekątnej, ponieważ szalenie lubią trójkątne kanapki do swej "5 o'clock tea", ale skoro my mamy w zamyśle zjeść idealną kanapkę Rincewinda, więc zostawmy sobie kwadrat.
Podawać radzę od razu. Chleb tostowy szybko namaka, a kanapka przesiąknięta na wskroś, to coś, czego i Bagaż by nie chciał powąchać. Aczkolwiek pastę tę wykonać można sobie chwilę wcześniej (to nawet dobry pomysł, bo smaki się zdążą przegryźć), przechować w szczelnym pojemniku z zamknięciem i nałożyć na chleb tuż przed planowanym zjedzeniem.
Jak podawać? W towarzystwie bóstwa i młodocianego demonologa, mając przed oczami kształtujący się świat i zjeść tylko pół? Nie nie nie nie... zjedzmy Kanapkę w towarzystwie kubka doskonałej, mocnej herbaty Earl Gray, czytając na przykład po raz kolejny "Eryka". Lub każdy inny tom "Świata Dysku", gdzie przewija się Rincewind.
Gotowe. Magia dokonana, kanapka "stała się" praktycznie sama.
Smaczy wam się?:)
Dla mnie kanapki to tzw. "soul food" - jedzenie dla duszy. Gdy jestem głodna, spragniona ukojenia, jakie tylko pewna ilość jedzenia w żołądku i kubek herbaty mogą zapewnić i nie mam dosłownie siły robić czegoś bardzo wymyślnego, to starczy, że zajrzę do chlebownika i wyciągnę dowolne pieczywo, wrzucę na nie cokolwiek z lodówki i można jeść. Na dodatek zaspokoją głód nie gorzej niż przysłowiowy schaboszczak z kapustą. Odpowiednio zrobiona kanapka ma wszystko, czego trzeba organizmowi, by dostał jeden z głównych posiłków w ciągu dnia.
Królowie plecaków szkolnych, knajp z fastfoodami (a myślicie, że czym jest hamburger, jak nie kanapką?:)) eleganckich przyjęć i podróży... nikt by nie przypuszczał, że kanapka zrobi taką karierę.
Na pewno nie Lord Sandwich, angielski arystokrata, uważany za autora pierwszej kanapki na świecie. Choć tak po prawdzie jej autorem był kucharz Lorda Sandwicha. Ten właśnie, poproszony o przygotowanie czegoś do jedzenia dla swego chlebodawcy, o późnej, nocnej porze, podczas, gdy pan rozgrywał kolejną partię wista z przyjaciółmi szlachetnej krwi, ruszył zaspaną głową, i przygotował coś, co można trzymać w jednej ręce, nie ubrudzić się, a jednocześnie tym nasycając, grać dalej. Czyli między dwa kawałki chleba wpakował plaster pieczeni i takie coś podał swemu panu. Tak przynajmniej głosi legenda.
Czy ta pierwsza kanapka była faktycznie tylko taka, czy maźnięto ją jeszcze musztardą i popijano porterem, chwaląc pomysłowość kucharza - o tym historia milczy. Kanapka jednak przetrwała, otrzymując swą nazwę - sandwich - od Lorda, który pochłoną pierwszą jej sztukę. I z Anglii rozlazła się na cały świat.
Bez kanapki (jakąkolwiek przybierze ona formę), nie potrafimy sobie w sumie wyobrazić istnienia; czy to jako "kromka z tylżyckim" - jaka królowała często na polskich stołach za czasów PRL-u, czy przepełnione dobrem włoskie Calzone, lub rożki z francuskiego ciasta - jakby nie spojrzał, też mają coś z kanapki. Jest również i w literaturze. Jako angielski twór jakże więc nie miałaby się pojawić u Terry Pratchetta w jego sławnym "Świecie Dysku" i to wielokrotnie?
Spójrzmy zatem do książki, poszukując jednej z przesławnych kanapek, jakie tam odgrywają niekiedy niezwykle ważną rolę...
"- Nie spodziewałem się, że jeszcze kogoś tutaj zastanę - zabrzmiał głos przy uchu Rincewinda. Był to głos nieco urażony, głos odpowiedni do narzekania, ale przynajmniej nie brzmiała w nim groźba. Rincewind pozwolił swemu ciału obrócić się.
Mały człowieczek o szczurzej twarzy siedział ze skrzyżowanymi nogami i przyglądał mu się nieco podejrzliwie. Miał za uchem ołówek.
- Oj... dzień dobry - powiedział Rincewind. - A gdzie właściwie jest to "tutaj"?
- Nigdzie. Na tym rzecz polega, nie?
- Zupełnie nigdzie?
- Jeszcze nie.
- No dobrze - ustąpił Rincewind - A kiedy to już będzie gdzieś?
- Trudno powiedzieć - stwierdził człowieczek. - Patrząc na was dwóch i dodając jedno do drugiego, tempo metabolizmu i takie tam różne, powiedziałbym, że to miejsce znajdzie się gdzieś w ciągu...hm... mniej więcej, powiedzmy, pięciuset sekund. - zaczął odwijać pakunek, który trzymał na kolanach. - Masz może ochotę na kanapkę? Skoro i tak musimy czekać...
- Co? Czy ja... - W tym momencie żołądek Rincewinda, świadom, że jeśli pozwoli mózgowi na samodzielność, ryzykuje utratą inicjatywy, wtrącił się i skłonił dopytania: - A z czym?
- Nie mam pojęcia. A z czym chciałabyś, żeby była?
- Słucham?
- Nie marudź. Powiedz tylko, z czym chciałbyś, żeby była.
- Aha... - Rincewind przyjrzał mu się uważnie. - Gdybyś miał z jajkiem i rzeżuchą...
- Niech się stanie jajko i rzeżucha, mniej więcej - powiedział człowieczek.
Sięgnął do pakunku i wręczył Rincewindowi biały prostokąt.
- O rany - ucieszył się mag. - Co za przypadek.
(...)
- Ale posłuchaj - szeptał Eryk. - Jeśli to naprawdę stwórca świata, to twoja kanapka jest relikwią religijną!
- O rany... - jęknął Rincewind. Nie jadł już chyba od wieków. Zastanowił się, jaką karę przewidziano za zjedzenie obiektu kultu. Prawdopodobnie surową.
- Mógłbyś umieścić ją w jakiejś świątyni, a miliony ludzi przychodziłoby popatrzeć.
Mag ostrożnie podniósł kromkę chleba.
- Nie ma majonezu - zauważył. - Czy taka też się liczy?"
Terry Pratchett - Eryk
Powyższy tekst to wyjątek z jednej z przyjemniejszych książek serii Świata Dysku, nieodżałowanego Terry Pratchetta. Mamy w nim fragment, który nieodmiennie zawsze mnie śmieszył: bóstwo sprawcze niewielkich elementów świata tworzy dla głodnego Rincewinda jego ulubioną Kanapkę. Kanapkę właśnie przez duże K, nie dlatego, że jest ona główną bohaterką dzisiejszej felki, ale dlatego, że dzięki tej Kanapce Rincewind (mag, który jak większość z was pamięta - potrafił krzyczeć "Ratunku!" w czternastu językach i skamleć o litość w kolejnych dwunastu) dokonał dzieła stworzenia świata. Kanapka ta dokonała dzieła stworzenia, znaczy się, a potem przestała mieć znaczenie w tej przygodzie, ale u nas... cóż... uczyniliśmy ją głównym bohaterem tego tekstu. Jesteśmy to winni wszystkim tym bakteriom, co się na niej wychowały, a potem w toku ewolucji stały się ludźmi, nie wiedzieć czemu spragnionymi majonezu...
Lubię kanapki. Lubię rzeżuchę i jajka i szalenie lubię majonez. Nie ten niskotłuszczowy, reklamowany jako "light". Toż to nie majonez tylko udawanie, że go zjadamy. Gdzie te kalorie, co tak rozkosznie idą w biodra i tyłek! Gdzie smak, jeśli zabierzecie z niego tłuszcze? Nie ma. Zupełnie jak w stworzonej z niczego kanapce.
Ale w takim razie skoro nie było w niej majonezu, a być powinien, co jeszcze o niej wiemy, jeżeli interesuje nas odtworzenie tego przysmaku?
Na pewno będąc kanapką brytyjskiego pochodzenia (Terry Pratchett pochodził z Wielkiej Brytanii) jest z białego chleba. Niczym innym nie może być ów "biały prostokąt". Na pewno też ma odciętą skórkę, tak jak brytyjczycy lubią, a zatem mamy do czynienia z chlebem typu tostowego, w jak najbardziej klasycznym kształcie. Poza tym, bądźmy szczerzy - "Eryka" pisał mężczyzna, a mężczyźni jadają męskie kanapki - kwadraty. Nie serduszka czy inne motylki wykrawane foremką.
Poza chlebem mamy też jajko. Na twardo, stosownie rozdrobnione, skoro gryzienie kanapki nie wiąże się z łapaniem plasterków wylatujących z chleba do łapy. Oraz rzeżuchę. Zabrakło majonezu, który łączyłby ten duet. Jednakże starczy nam to, co już mamy, by wyszykować sobie jak najbardziej Rincewindzią kanapkę z jajkiem i rzeżuchą, która być może nie stworzy nowego uniwersum, ale na pewno napełni nam żołądki i rozjaśni rzeczywistość.
I to też mamy zamiar uczynić.
Niech się stanie Kanapka z jajkiem i rzeżuchą!
Składniki (1 kanapka - 1 osoba. Dla większej liczby osób/kanapek, stosownie powiększamy proporcje):
2 kromki pszennego chleba tostowego
2 średnie jajka
1 łyżka majonezu
1 solidna garść rzeżuchy (wraz z łodyżkami)
sól, pieprz, majeranek, trochę szczypiorku do smaku
Wykonanie:
Jajka ugotować na twardo. Ochłodzić, obrać ze skorupek, w misce rozdrobnić widelcem (nadal chcemy czuć, że gryziemy jajko w kanapce, więc nie robimy całkowitej miazgi).
Do pogniecionych jajek dodajemy majonez, przyprawiamy solą pieprzem i ziołami, dorzucamy rzeżuchę i starannie mieszamy. Na chleb nakładamy solidną, grubą warstwę jajeczno-majonezowo-rzeżuchowej mikstury (przez solidną rozumiemy niemal takiej grubości jak i kromka) i przykładamy drugą kromką. Przyciskamy lekko, by się nam warstwy zlepiły. Następnie ostrym nożem odcinamy skórkę, zostawiając równy kwadrat... i kanapka właściwie jest gotowa.
Anglicy zazwyczaj tną ją jeszcze po przekątnej, ponieważ szalenie lubią trójkątne kanapki do swej "5 o'clock tea", ale skoro my mamy w zamyśle zjeść idealną kanapkę Rincewinda, więc zostawmy sobie kwadrat.
Podawać radzę od razu. Chleb tostowy szybko namaka, a kanapka przesiąknięta na wskroś, to coś, czego i Bagaż by nie chciał powąchać. Aczkolwiek pastę tę wykonać można sobie chwilę wcześniej (to nawet dobry pomysł, bo smaki się zdążą przegryźć), przechować w szczelnym pojemniku z zamknięciem i nałożyć na chleb tuż przed planowanym zjedzeniem.
Jak podawać? W towarzystwie bóstwa i młodocianego demonologa, mając przed oczami kształtujący się świat i zjeść tylko pół? Nie nie nie nie... zjedzmy Kanapkę w towarzystwie kubka doskonałej, mocnej herbaty Earl Gray, czytając na przykład po raz kolejny "Eryka". Lub każdy inny tom "Świata Dysku", gdzie przewija się Rincewind.
Gotowe. Magia dokonana, kanapka "stała się" praktycznie sama.
Smaczy wam się?:)
niedziela, 7 czerwca 2015
Słowem wstępu...
No i stało się. Z odkrytej jakiś czas temu pasji do gotowania co dziwniejszych rzeczy, inspirowanej rozmaitymi źródłami, od książek, przez filmy, po rozmaite programy kulinarne, oraz z namowy rożnych ludzi, którzy zjadali moje twory i spoglądali z wielkimi z zaskoczenia oczami, że "to" może być nadspodziewanie dobre, i czemu jeszcze tego nie publikuję, założyłam bloga. "Ban-to-felki", które właśnie zaczynacie przeglądać.
Ale to nie tylko to. Zawsze bardzo lubiłam pisać. We wczesnej młodości wiersze białe i rymowane (nadal jeszcze gdzieś na necie można je znaleźć), potem dłuższe opowiadania. Cztery lata temu z kolei zaczęłam pisać książkę (powiedzmy, że science-fiction, chociaż tak naprawdę to pomieszanie różnych stylów), ale wiecie jak to jest. Buchająca, spalająca cię wena - pisze się dnie i noce. Wygasa - nie jesteś w stanie napisać ani literki, a to, co napiszesz z musu jest co najmniej denne. Dlatego wdzięcznie uległam bezweniu, a zaczątek mej książki zimuje gdzieś w otchłaniach pamięci komputerowej i czeka na lepsze czasy.
Doczeka się. Możecie być pewni, bo ostatnio coraz częściej o niej myślę. Bohaterowie się ponownie budzą w mej wyobraźni, domagając się ożywienia. Chyba im w końcu ulegnę.
Jednakże teraz mam dwie inne pasje, które, poza rodziną, zajmują mi czas wolny. Gotowanie i tworzenie z przyjacielem nowej gry TGF. I obie, śmiem powiedzieć, rozwijają się wspaniale. Co ciekawsze wszystko to, czym się interesuję, łączy się ze sobą. Fantasy we wszelkiej postaci, które kocham, role-play (który uskuteczniam), pisanie, bez którego nie potrafiłabym żyć i książki... te książki, które leżą u podstaw wielu mych innych zainteresowań i inspiracji... a skoro wszystko się tak pięknie łączy, grzechem byłoby pisać o jednym, a zapominać o drugim.
Oto więc macie: Bansheekowy blog o gotowaniu... i nie tylko.
Zapraszam do czytania i komentowania. W końcu po to to robię: by te wszystkie teksty nie lądowały "w szufladzie", a cieszyły czyjeś oczy:)
Gosia D. vel Banshee
PS: zapomniałabym o najważniejszym, co zawsze obiecywałam sobie napisać, w przypadku takiego bloga. Wszystko to co piszę i jak piszę, istnieje dzięki kilku mentorom, ludziom wybitnym, którzy w pewnych momentach mego życia nieświadomie wywarli na mnie i mój styl ogromny wpływ. Nie są świadomi mego istnienia (w jednym przypadku nigdy się to nie stanie, rzecz jasna) i pewnie nigdy nie będą, ale to nie uwalnia mnie od ogromnej wdzięczności, jaką żywię za to, że mogłam ich czytać:
Kornel Makuszyński - autor mych ukochanych książek z dzieciństwa, bez którego nigdy nie poznałabym jak się pisze zabawnie, ale i mądrze;
Jerzy Iwaszkiewicz - genialny dziennikarz i felietonista, którego artykuły czytam od lat. Niedościgły wzór pisania, któremu nieśmiało staram się dorównać ze swoim stylem. Polecam zbiór felietonów pana Iwaszkiewicza - książkę "Kot w pralce" . Tylko on potrafi pisać o sprawach poważnych tak lekkim stylem, że nawet pogrzeb wydaje się chwilą bardziej pełną zadumy nacechowanej nadzieją, niż smutku;
Nigella Lawson - Domowej Bogini polecać nie trzeba nikomu, kto lubi gotować.
Należałoby dodać, że jestem autorką nie tylko wszystkich tekstów nie cytowanych w tym blogu, ale i zdjęć. Te pewnie nie zawsze zachwycą (lepiej piszę niż robię zdjęcia), ale są potrzebne, by pokazać, jak dana potrawa powinna wyglądać finalnie.
No i wszystkie dania bez wyjątku, które tu lądują, zostały zrobione przeze mnie osobiście i wypróbowane. Słowo pisane zobowiązuje, a dobry kucharz zawsze wie, jak smakuje to, czym się dzieli.
No, a teraz, skoro kończę już wstępniaka, a blog zaczyna przypominać swoją ostateczną wersję graficznie, czas zabrać się za właściwe pisanie.
Czytajcie, komentujcie, krytykujcie (czemu nie, to też się przydaje).
Zaczynamy!
Ale to nie tylko to. Zawsze bardzo lubiłam pisać. We wczesnej młodości wiersze białe i rymowane (nadal jeszcze gdzieś na necie można je znaleźć), potem dłuższe opowiadania. Cztery lata temu z kolei zaczęłam pisać książkę (powiedzmy, że science-fiction, chociaż tak naprawdę to pomieszanie różnych stylów), ale wiecie jak to jest. Buchająca, spalająca cię wena - pisze się dnie i noce. Wygasa - nie jesteś w stanie napisać ani literki, a to, co napiszesz z musu jest co najmniej denne. Dlatego wdzięcznie uległam bezweniu, a zaczątek mej książki zimuje gdzieś w otchłaniach pamięci komputerowej i czeka na lepsze czasy.
Doczeka się. Możecie być pewni, bo ostatnio coraz częściej o niej myślę. Bohaterowie się ponownie budzą w mej wyobraźni, domagając się ożywienia. Chyba im w końcu ulegnę.
Jednakże teraz mam dwie inne pasje, które, poza rodziną, zajmują mi czas wolny. Gotowanie i tworzenie z przyjacielem nowej gry TGF. I obie, śmiem powiedzieć, rozwijają się wspaniale. Co ciekawsze wszystko to, czym się interesuję, łączy się ze sobą. Fantasy we wszelkiej postaci, które kocham, role-play (który uskuteczniam), pisanie, bez którego nie potrafiłabym żyć i książki... te książki, które leżą u podstaw wielu mych innych zainteresowań i inspiracji... a skoro wszystko się tak pięknie łączy, grzechem byłoby pisać o jednym, a zapominać o drugim.
Oto więc macie: Bansheekowy blog o gotowaniu... i nie tylko.
Zapraszam do czytania i komentowania. W końcu po to to robię: by te wszystkie teksty nie lądowały "w szufladzie", a cieszyły czyjeś oczy:)
Gosia D. vel Banshee
PS: zapomniałabym o najważniejszym, co zawsze obiecywałam sobie napisać, w przypadku takiego bloga. Wszystko to co piszę i jak piszę, istnieje dzięki kilku mentorom, ludziom wybitnym, którzy w pewnych momentach mego życia nieświadomie wywarli na mnie i mój styl ogromny wpływ. Nie są świadomi mego istnienia (w jednym przypadku nigdy się to nie stanie, rzecz jasna) i pewnie nigdy nie będą, ale to nie uwalnia mnie od ogromnej wdzięczności, jaką żywię za to, że mogłam ich czytać:
Kornel Makuszyński - autor mych ukochanych książek z dzieciństwa, bez którego nigdy nie poznałabym jak się pisze zabawnie, ale i mądrze;
Jerzy Iwaszkiewicz - genialny dziennikarz i felietonista, którego artykuły czytam od lat. Niedościgły wzór pisania, któremu nieśmiało staram się dorównać ze swoim stylem. Polecam zbiór felietonów pana Iwaszkiewicza - książkę "Kot w pralce" . Tylko on potrafi pisać o sprawach poważnych tak lekkim stylem, że nawet pogrzeb wydaje się chwilą bardziej pełną zadumy nacechowanej nadzieją, niż smutku;
Nigella Lawson - Domowej Bogini polecać nie trzeba nikomu, kto lubi gotować.
Należałoby dodać, że jestem autorką nie tylko wszystkich tekstów nie cytowanych w tym blogu, ale i zdjęć. Te pewnie nie zawsze zachwycą (lepiej piszę niż robię zdjęcia), ale są potrzebne, by pokazać, jak dana potrawa powinna wyglądać finalnie.
No i wszystkie dania bez wyjątku, które tu lądują, zostały zrobione przeze mnie osobiście i wypróbowane. Słowo pisane zobowiązuje, a dobry kucharz zawsze wie, jak smakuje to, czym się dzieli.
No, a teraz, skoro kończę już wstępniaka, a blog zaczyna przypominać swoją ostateczną wersję graficznie, czas zabrać się za właściwe pisanie.
Czytajcie, komentujcie, krytykujcie (czemu nie, to też się przydaje).
Zaczynamy!